Pożar! Ratuj, co możesz! – KONKURS

Zapraszamy was do udziału w kolejnym literackim konkursie Pasji Pisania. Do wygrania egzemplarze znakomitej powieści Celeste Ng „Małe ogniska”.

Pora na kolejny konkurs Pasji Pisania! Tym razem mamy dla was egzemplarze Małych ognisk Celeste Ng, ufundowane przez wydawnictwo Papierowy Księżyc. Akcja tej świetnej powieści rozgrywa się w Shaker Heights w Clevland. To spokojne miasteczko, w którym mieszkają sami mili ludzie, żyjący według ustalonych zasad. A jednak zaczyna się przerażająco. Oto płonie dom powszechnie szanowanej rodziny Richardsonów. Kto podłożył ogień? Czy któreś z dzieci? A może pożar ma związek z nagłym zniknięciem lokatorek Richardsonów – tajemniczej artystki i jej córki? Odpowiedzi na te pytania poznacie, sięgając po Małe ogniska.

Tymczasem spójrzcie na fragment rozdziału otwierającego powieść:

„Pewnej majowej soboty, tuż po południu, zakupowicze pchający swe wózki w supermarkecie Heinen’s usłyszeli, jak wozy strażackie zaczynają zawodzić, a następnie pędzą w kierunku sadzawki dla kaczek. Kwadrans po dwunastej wzdłuż Parkland Drive zaparkowały już cztery, tworząc dość chaotyczną czerwoną linię, a każda z sześciu sypialni domu Richardsonów stała w płomieniach. Wszyscy w promieniu pół mili mogli zobaczyć dym unoszący się nad drzewami niczym gęsta, czarna chmura burzowa. Później ludzie powiedzą, że sygnały ostrzegawcze dawało się dostrzec już wcześniej, (…) że z Richardsonami zawsze było coś nie tak, że tamtego ranka, gdy tylko usłyszeli syreny, wiedzieli, że stało się coś strasznego. (…) Jednak gdy przybyły wozy strażackie, i jeszcze dość długo potem, sąsiedzi nie wiedzieli, co się dzieje. Tłoczyli się tak blisko prowizorycznej barykady – policyjnego radiowozu zaparkowanego na ukos kilkaset jardów od domu – jak tylko mogli, obserwując, jak strażacy – z posępnymi minami ludzi, którzy potrafią rozpoznać przegraną sprawę – rozwijają węże. Po drugiej stronie ulicy, na sadzawce, gęsi zanurzały głowy pod wodę w poszukiwaniu wodorostów, zupełnie nieporuszone całym tym zamieszaniem”.

A teraz wyobraźcie sobie, że jesteście w niemal analogicznej sytuacji. Wasi bliscy – i ci ludzcy, i ci zwierzęcy – już są na zewnątrz, poza zasięgiem ognia. Musicie wyjść z ogarniętego płomieniami domu, to ostatni moment. Możecie wziąć ze sobą tylko jeden przedmiot. Co to będzie? Coś przypadkowego? Coś praktycznego? Coś, z czym wiążą się wspaniałe wspomnienia?

Dlaczego wasz wybór padł właśnie na ten przedmiot? Zostawcie odpowiedź w komentarzach. Tekst nie powinien przekraczać 1500 znaków ze spacjami. Na wasze prace czekamy do 18 listopada włącznie. Na autorów najlepszych, najciekawszych tekstów czekają egzemplarze Małych ognisk.

Do piór i klawiatur, moi drodzy! Jesteśmy ciekawi waszych tekstów!

Źródło cytatu, Celeste Ng, Małe ogniska, tłum. Anna Standowicz-Chojnacka, Wydawnictwo Papierowy Księżyc, Słupsk 2018.

28 Replies to “Pożar! Ratuj, co możesz! – KONKURS”

  1. Trudno mi wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji. Człowiek w sytuacjach stresowych, a ta do takiej niewątpliwie należy zachowuje się różnie. Gdybym wiedziała, że wszyscy są zdrowi i bezpieczni i miałabym okazję coś zabrać zabrałabym dokumenty i fotografie. Zwłaszcza fotografie. Przeglądanie starych zdjęć to przyjemność i przywołanie chwil, które minęły. Dzieci, które szybko urosły, bliscy których już z nami nie ma, rzeczy które widzieliśmy i robiliśmy dawno temu. Zdjęcia przywołują na twarz uśmiech, łzy wzruszenia, czasem smutku, a przede wszystkim radość i nostalgię. Są cząstką nas, naszego życia i doceniamy ich wartość kiedy je stracimy.

  2. Stoję w miejscu. Wszyscy zdążyli już wyjść. Nigdy nie potrafiłam odpowiedzieć na pytanie o tą jedną, jedyną rzecz, którą zabrałabym w razie pożaru, a teraz przyszedł moment, w którym należało podjąć decyzję i to szybko. Rozglądam się dookoła i ..dalej nic – żadnego olśnienia. To chyba przereklamowane – że w tej jednej chwili będzie się wiedzieć – myśl przyjdzie sama. Ale nie dbam o rzeczy, kiedyś były ważne w moim życiu, obecnie żadna z nich nie zaprząta mojej głowy. Książki, ulubione płyty, zdjęcia…wszystko można znaleźć w internecie, kupić nowe, odtworzyć z chmury w przypadku rodzinnych fotek. Biorę więc torebkę, ciepłe kurtki dzieci z wieszaka i …wspomnienia. Wychodzę. Wszystko co ważne nie zamyka się dla mnie w rzeczach a w głowie. To te chwile kiedy weszłam tutaj po raz pierwszy i wiedziałam, że to będzie nasz dom. Tworzyliśmy go codziennie z naszych nastrojów, przeżyć, rodzinnych imprez, powrotów z pracy lub ze szkoły, z porannego pośpiechu i wieczornego czytania w łóżku. Z naszych małych rytuałów i obowiązków. Obejrzałam się raz jeszcze i wyszłam. Nie spłonie tam nic wartościowego. Żal ścisnął mnie jednak mocno w żołądku, to jednak kawałek historii naszego życia. Zamknęłam drzwi w swojej głowie. Tutaj wszystko będzie bezpieczne.

  3. Znieruchomiałam. Skamieniałam. Płomienie zabierały cały mój dobytek, czterdzieści lat wysiłków, poświęceń i starań, które w tej chwili znaczyły tyle co nic. Znaczyły nic. Dziesiątki przedmiotów krążyło w mojej głowie a każdy próbował być ważniejszy od drugiego. I jedyny wart zachowania. Każdy jednak można zastąpić. Nową kartę niezłotą pójdę jutro zamówić w tym banku z żubrem na rogu Kajki. Dokumenty w urzędzie dzielnicy, zdjęcia są przecież w telefonie, komputer na tylnym siedzeniu samochodu, ciuchów tysiące podobnych do siebie zalega półki sklepowe i prosi się o kupienie. Zeszyt!!! Czarny zeszyt w skórzanej oprawie zszytej nierówno na okrętkę przez Piotra. Historia spotkań. Daty i godziny, miejsca. Zapis nastroju. Nasze wspólne chwile wyrwane siłą rzeczywistości dwojga pracoholików. Rzeczywistość paralelna. Trzy spotkania w roku. Czyli dziewięć. Dziewięć najcenniejszych wspomnień. Zeszyt dowód. Zeszyt świadectwo. Świadectwo mojej miłości. Realnej. Nie tej wymyślonej, o którą czasem podejrzewałam swoją wyobraźnię skłonną tworzyć światy jej samej potrzebne.
    Zeszyt historia. Nieopowiedziana. Przemilczana. Moja i Piotra. Historia skrywana.
    Nie ufam swojej pamięci. Wolę mieć go przy sobie gdy zapominać zacznę. Tej historii nie pozwolę spłonąć, nie dziś…

  4. – Ej, proszę pani! Proszę wracać! Nie wolno tam wchodzić!

    Niech sobie krzyczą, ja i tak wejdę. To w końcu mój dom. No dobrze, domek letniskowy. Ale i to ja go kupiłam. Miał być rajem i ucieczką dla mnie i dla Adama. I nawet przez jakiś czas był. Ale tylko przez jakiś czas…

    – Co to w ogóle za baba? Jak się tu dostała? Kto tu odpowiada za zabezpieczenie? Do jasnej cholery, zatrzymajcie ją!

    Jak są tacy mądrzy, to niech tu po mnie wejdą. Będą poruszać się po omacku i stracą czas. A ja wiem dokładnie co się wydarzyło i gdzie jestem bezpieczna. Najważniejsze to przykucnąć i trzymać głowę jak najniżej. Ogień był tylko na piętrze w sypialni, a tam nie pójdę. Marta torebkę odkładała zawsze na dole, na półce po wieszakiem.

    – Cholera, zatrzymajcie tę wariatkę! Tam w środku jest butla z gazem. Za chwilkę będziemy mieli trzeciego trupa!

    Spokojnie panowie, butla jest pusta, nie wybuchnie. Sama zadbałam o to, żeby była pusta, żeby nie mogli włączyć głównego ogrzewania, tylko musieli wziąć ten stary piecyk na prąd. Gdyby Adam mnie słuchał, pewnie by go nie włączył, mówiłam przecież nie raz, że przy włączniku coś iskrzy. Gdyby mnie słuchał…

    – Wyciągnąć mi tę babę z domu, ale jazda! I nogi z dupy powyrywam temu, kto nie dopilnował i pozwolił, żeby tam weszła! No już, pospieszyć się!

    A spieszcie się ile chcecie, to i tak nic nie da. To raczej cierpliwość jest potrzebna, gdy się chce coś zmienić. Ja też czekałam i to jak długo. Udawałam, milczałam, pozwalałam robić z siebie głupią. A tak naprawdę śledziłam każdy ich krok. Ba! Ja wyprzedzałam każdy ich krok. A oni byli tacy schematyczni, tacy przewidywalni. Więc przygotowywałam wszystko, sprawdziłam sto razy. I czekałam. Aż się doczekałam.

    – Proszę pani! Gdzie pani jest? No nie odzywa się. Może straciła przytomność. Dajcie mi tu więcej światła.

    Strasznie tu ciemno, wszędzie sadza i brud, dym szczypie w oczy, piecze mnie czoło i chyba skaleczyłam dłoń. Ale już jestem przy drzwiach. No i proszę, jest torebka Marty, tak jak przewidziałam – na półce pod wieszakiem. Boże, jaka ta Marta była durna, niczego się nie nauczyła, przez całe życie robiła te same błędy. Ciągle wolała cudzych mężów, zwłaszcza mojego. No dobrze, skoro tak bardzo tego chciała, to teraz będzie miała to wszystko – mojego męża, moje imię, moje nazwisko na grobie. A ja właśnie ze zgliszcz wynoszę swoją zemstę i swoją wolność.

    – Po jaką cholerę pani tam szła?! Nic pani nie jest? Ma pani chyba oparzenia na twarzy.
    – To nic takiego. Ja musiałam tylko…. – atak kaszlu uchronił mnie przed powiedzeniem czegoś głupiego.
    – Czy pani zna ofiary?
    – Tak, to Ma… To Kinga Lewicka i jej mąż Adam.
    – Ciała są mocno…, no wie pani. Pewnie będą testy DNA.
    – Rozumiem. Więc pewnie się przydam, bo Kinga to moja siostra bliźniaczka. Jednojajowa, więc mamy to samo DNA.
    – Siostra? O cholera, tak mi przykro. Ale muszę spisać pani dane. Ma pani jakieś dokumenty?
    – Tak, oczywiście – zaczęłam grzebać w osmolonej torebce.

  5. Pali się, moja panno, wyjdź!
    To był mój świat, jedyny od dziesięciu lat. Świat, który miałam na wyłączność tak jak telefon komórkowy z kolejnymi wersjami udoskonalanego Androida. Błogosławiłam progresję, wytężoną pracę programistów i chociaż pomimo usilnych starań nie zdołałam poznać ich imion to pozostawałam z nimi w przyjacielskiej relacji. Ofiarowali mi wieżowiec ze szklanymi szybami przez które oglądałam świat. Szyby stawały się coraz bardziej przejrzyste, gdyż czyściciele pracowali niezmordowanie, a ja mogłam cieszyć się efektami ich pracy. Byłam tam, byłam na bieżąco, nie odstawałam i wreszcie mogłam wyjść z klatki lęku. Mogłam wychowywać dzieci podług najnowszych podręczników, kochać się z mężem podsycając ogień naszego związku przez testowanie nowych sztuczek i mogłam chodzić, mogłam podróżować. Mogłam.

    Obudziłam się pierwsza. Znałam każdy milimetr tego domu, jego zapachy, niespodziewane nocne trzaski, byłam nim. W pokoju panował siwy mrok i trudno mi się oddychało. Pomyślałam, że to nowy, jakże podstępny atak. Serce wariowało lecz nie zwracałam nań uwagi, przecież to zwykły bullshit, żaden zawał, wystarczy skoncentrować się na wydychaniu przetlenionego organizmu. Przy czwartym przedłużonym wydechu zaczęłam kaszleć. To znowu koniec – pomyślałam. Po wielokroć wyobrażałam sobie moment swojej śmierci lecz to nie tak miało być. A gdzie rozgrzeszenie win moim bliskim, a gdzie nakreślenie krzyży na czołach moich dzieci? A gdzie jasność, która mnie porywa poza lęk, ból, strach? Przecież nie tak miało być? I wtedy usłyszałam dźwięk trzeszczącego w posadach domu. Docierał z zewnątrz. I ten swąd.
    Usiadłam i chyba krzyknęłam – Rolf. Szarpałam go chyba, nie pamiętam. Miał ciężki, dobry sen ten mój Rolf. Krzyknął:
    – Pali się!
    – Czekaj – wrzasnęłam, kiedy otwierał drzwi. Zawahał się, a ja narzuciłam na niego kołdrę obleczoną w moją ulubioną pościel z kwadratami.
    Nie zaprotestował i otworzył drzwi naszej sypialni. Nasz dom, mój dom płonął. Buzujący ogień w kominku lecz nie ty go rozpaliłeś. Dlaczego? Cofnęłam się, bo nie było szyby, za gorąco.

    Rolf zniknął. Usłyszałam piski Miji i Maksa. Weszłam w ogień. Nieprzyjemna jasność i skwierczenie czyjejś skóry. Lęk mnie opuścił. Rolf przyciskając do piersi Miję ciągnął za sobą Maksa, który wyrywał się do konsoli gier. Przepłynęłam obok nich jak obłok i z nocnego stoliczka wzięłam joystick i podałam Maksowi. Potem pobiegliśmy do wyjścia, a ja zamykałam pochód.

    Drzwi stały otworem. Oni wyszli. Uratowani. Odetchnęłam z ulgą widząc ich w objęciach strażaków. Jeden z nich wyrwał się z zaklętego kręgu, widząc – chyba mnie – stojącą w drzwiach.
    Nie mogłam przestąpić tego progu. Wyciągnął dłoń i uśmiechnęłam się, ponieważ to było takie łatwe. Zobaczyłam cały świat, sąsiadów zgromadzonych koło wozów strażackich i karetek, nasz mały, przydomowy ogródek pielęgnowany przez Rolfa, wycie syren. Swoją drogą mogliby już przestać, gdy wszystko dobrze się skończyło, a poza tym są na miejscu. Po co ten alarm?

    No dobrze, spróbuję. Oderwałam stopę od swoje, mahoniowej podłogi zamówionej przez internet, a potem położonej przez fachowców sprowadzonych przez sieć i zatrzymałam się.
    – O Matko , gdzie jest mój telefon? – Odwróciłam się i pobiegłam na piętro, do sypialni, po komórkę.

    Nic nie czułam, nawet wtedy, kiedy zobaczyłam ścianę ognia, płonące łóżko, szafki, a na jednej z nich fajczącą się komórkę. Musiałam ją, właśnie ją odzyskać.

  6. Nie wiem, czy mogę, ale chciałam wstawić wersję poprawioną 😀
    Otwieram oczy. Wokół ciemność. Helga szczeka, ale wiem, że to nie ona mnie obudziła. Coś nastąpiło wcześniej- tylko co? Z korytarza dochodzą jakieś dźwięki – to sen, czy rzeczywistość? Wyczuwam jeszcze jeden niepokojący element, ale pozostaje nieuchwytny.
    Jacek unosi się na rękach- rozgląda się nieprzytomnie.
    Łup, łup! Rozpoznaję ten dźwięk- to on mnie wybudził.
    – Otwierać! Straż pożarna!
    Wstaję, zapalam lampkę, mrużę oczy. Jacek już jest na nogach, idzie do przedpokoju. Nagle uświadamiam sobie, co od momentu przebudzenia drażni moje zmysły – swąd spalenizny.
    Jacek otwiera drzwi, do mieszkania wchodzi mężczyzna w strażackim stroju.
    -Ewakuacja!
    O nie, nie. Zamieram, chociaż chcę biec. Jacek sięga po kurtki. Łapie Helgę pod pachę.
    -Patrycja!
    Myśli w mojej głowie szaleją– uciekaj, możesz umrzeć! A mieszkanie? Nasze obrazy, książki, pamiątki, prezenty? Nie mogę stąd wyjść! Zabieraj się stąd, idiotko! Wplatam dłonie we włosy, jakbym mogła w ten sposób uciszyć sprzeczne myśli.
    Strażak wyciąga Jacka z mieszkania.
    – Patrycja!
    Strażak podchodzi do mnie, ściąga rękawicę. Wymierza mi policzek. Siła uderzenia pozbawia mnie równowagi, zataczam się. Co ja robię?! Trzeba uciekać! Chcę się zerwać do biegu, gdy mój wzrok pada na biurko – leży na nim dysk zewnętrzny. Przecież jest na nim wszystko: uwiecznione na zdjęciach podróże i ślub, przyjaciele, rodzina, nawet mieszkanie. Moje teksty i muzyka Jacka. Łapię dysk, uciekam z mieszkania. Jacek chwyta moją dłoń- wybiegamy w mroźną, ożywczą noc.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Zostawiam wersję poprawioną:)

      1. Dzięki 🙂

  7. Siedzę na szpitalnym korytarzu i w dłoniach ściskam jedyną rzecz, jaką udało mi się ocalić z pożaru. Czy to dziwne, że czuję w tym momencie spokój? Ogień pochłonął cały mój dobytek a od chwili, w której ostatni raz widziałam mój dom minęły zaledwie trzy godziny, ale nie czuję ani strachu, ani żadnego napięcia. Całe życie wierzyłam, że przedmioty, którymi się otaczam, dobra materialne są potrzebne, ale nie najważniejsze. Dzisiaj to przekonanie zostało poddane próbie i może ten wewnętrzny spokój jest dowodem na to, że pomyślnie przeszłam test.
    Nie żałuję, że wzięłam akurat ten notatnik z grubą, fiołkową okładką. To w nim od pięciu lat zapisywałam wspomnienia, refleksje, plany na przyszłość. Meble można kupić, zdjęcia powtórnie wywołać, ale chwil uchwyconych w konkretnym momencie nie mogłabym już tak łatwo przywołać. Pamięć jest zawodna. Bez mojego pamiętnika niektóre wspomnienia mogłyby się rozmyć albo zniekształcić.
    Dzięki temu jednemu notatnikowi, który kosztował osiem złotych, mogę powrócić do podróży po Irlandii, pierwszych spotkań z ludźmi, którzy dziś są moimi przyjaciółmi, marzeń, które udało się spełnić i lęków, które okazały się niepotrzebne.

  8. Do oczu napływają mi łzy. Nie tylko od gęstego dymu, stresu czy całej tej sytuacji. Ale głównie z żalu. Mój dom płonie!! A ja głupi trwałem w swoim pokoju i przeszukiwałem go by znaleźć jedną drobną rzecz. Przedmiotu dla którego nikt normalny nie poświęcił by życia. Ja byłem nie normalny.
    Zacząłem kasłać. Temperatura z każdą sekundą robiła się coraz wyższa.
    Moje rzeczy poniewierały się po podłodze, ubrania, książki… Kontem oka zauważyłem przez otwarte drzwi, że z pokoju mojej siostry wydostają się już płomienie. Boże!! Ja tu zginę!!! Pomyślałem i ogarnął mnie jeszcze większy stres. Moje łzy stróżkami leciał już po policzkach. Ciężko oddychałem.
    W końcu to dostrzegłem! Niewielki, pozłacany pierścień. Leżał przy nodze łóżka. Jakim cudem w tej okropnej sytuacji go dostrzegłem? Nie wiem! Dopadam go na czworaka i zakładam na palec wskazujący.
    Jest to idealna replika obrączki z filmu „Władca Pierścieni”. Dostałem go od swojego zmarłego brata na urodziny. Brat wiedział, że uwielbiam fantastykę. Nie mógł lepiej trafić. Była to dla mnie najcenniejsza rzecz jaka mi po nim została.
    Szybko wstaję z podłogi. Nakrywam się kurtką w nadziei, że chodź trochę ochroni mnie przed ogniem.
    Wybiegam z pokoju, mimo szalejących płomieni, dymu drażniącego moje płuca, łez i przeogromnego strachu. Biegnę ku wyjściu z moją bezcenną pamiątką…

  9. W moim minimalistycznie urządzonym domu nie ma miejsca na przypadkowe rzeczy. Jest za to dużo miejsca na dobre wspomnienia.
    Ten obraz z kotami na przykład. Gdyby nie on, pewnie nie pamiętałabym tamtego ciepłego, jesiennego popołudnia i spontanicznej wycieczki do Sandomierza ze Stefanem. Ani przytulnej kawiarni wypełnionej zapachem ciasta czekoladowego i widoku z jej okna na witrynę sklepiku z antykami, gdzie pośród wyszczerbionej porcelany biedermeier i lamp pamiętających lepsze czasy, oparty o szafkę w stylu art.-deco, stał niepozorny obraz.
    Płomienie liżą nieśmiało jego prostą ramę, a ja znów jestem w Sandomierzu, wsparta na ramieniu Stefana idę przez dywan szeleszczących liści w Parku Saskim. Spokojna, szczęśliwa, spełniona.
    A ten świecznik? Kupiliśmy go podczas podróży poślubnej…
    – Proszę natychmiast stąd wyjść! – Strażak w kombinezonie z odblaskami rozpędza brutalnie moje wspomnienia. Odpycham wyciągnięte ku mnie ręce i zrywam ze ściany nadpalony obraz. Strażak chwyta mnie mocno za ramię i ciągnie do wyjścia niczym niesforne dziecko. Oglądam się przez ramię. Nie widzę przedmiotów spowitych kłębami szarego dymu. Widzę za to same szczęśliwe chwile, które dzieliłam ze Stefanem. Zaciskam mocno powieki. Nie pozwolę im uciec z mojej pamięci. Nie pozwolę.

  10. Co tak śmierdzi? Jak to? Płonie? Mój dom? Powariowali?
    Jak szalony rzucił się do drzwi pokoju, złapał za klamkę i syknął z bólu. Skóra przywarła do rozgrzanego metalu.
    – Olek, wyłaź natychmiast! Olek!
    Przeraźliwy głos dochodził z parteru. To ojciec.
    W holu zakłębiło się od dymu. Gęste ciężkie opary z dziką bezwzględnością atakowały jego przestrzeń życiową. Zacisnął oczy. Jak piecze. Znowu je otworzył. Piętro. Jest na piętrze. Trzeba zbiec na dół i stąd spieprzać!
    Naraz w domu rozległ się głuchy łoskot. Olek zastygł. Straszna prawda powoli zaczynała do niego docierać. Jego dom się pali. Odwrócił głowę. Od strony okna usłyszał paskudny syk. Firanka w jednej chwili zajęła się i przez chwilę wyglądała jak płonąca pochodnia.
    Za długo czekał.
    – Olek, wyłaź, bo zaraz dach się zawali!!
    Rozkasłał się i nagle zmartwiał. Psiakrew! Gdzie lalka… Musi ją zabrać. Tylko gdzie ją schował? Gdzie, do cholery! I co z jego głową? Pustka. Wata w mózgu. Nic nie wie. Gdzie ją wetknął?
    Wyrwał na dół. Schody pokonał w dwóch susach. Na parterze było jeszcze gorzej. Tu już niczego nie widział. Czarny dym kłębił się i buchał z kuchni jak z kotła parowozu.
    Gdzie ona jest? Zawsze była w tym samym miejscu. Zawsze była… Jezu, przecież nie może dopuścić, żeby ktoś ją znalazł! Choćby jej resztki, bo wtedy…
    Szamotał się jak dziki zwierz złapany w sidła. Z oczu ciekły mu łzy, ale nie było mu do płaczu. Nie strach nim kierował. To wściekłość. Na samego siebie. Jak mógł do tego dopuścić? Nie wyniósł jej, nie ukrył. A teraz wszystko stracone.

  11. Chomik buszujący w zbożu says: Odpowiedz

    Gęsi.
    Pożar ugaszono. Metaliczny jęk składanych drabin i chrzest zwijanych węży strażackich zagłuszał gęganie dwóch, białopiórych gęsi, które wyszły ze stawu po drugiej stronie drogi. Kołysząc się podążały w kierunku swojego domu. Nie wiedziały, że ich małą, drewnianą przybudówkę ogień połknął tak, jak one połykały wodorosty. Zatrzymały się, aby przepuścić kolumnę czerwonych wozów, po czym żwawo pokonały niewielki rów i kiedy wylądowały na drodze pojawiła się kolejna przeszkoda. Była nią kobieta, w rozwianym blond koku, z kopertową torebką, którą przyciskała do prawej nogi.
    – A sio! – Machnęła w ich stronę torebką.
    Cofnęły się przerażone ruchem i błyskiem złotego łańcucha lecz nie ustąpiły pola intruzowi. Nastroszyły się, wyciągnęły długie szyje i zasyczały groźnie. Ominęła je.
    – O, Kryśka, wreszcie jesteś! Co tak długo? – Z tłumu gapiów oderwała się Ewa.
    – Kasę przecież musiałam zamknąć – odpowiedziała zdyszana kobieta. – To ona! Co robi?
    – Pewnie tak. – Ewa przeniosła wzrok na samotną postać siedzącą na kamieniu przed rumowiskiem osmalonych desek i dwie zbliżające się do niej gęsi.
    Janka wystawiała twarz do zachodzącego słońca, a na jej twarzy błąkał się uśmiech.
    – Jesteście! Nie mam nic dla was. – Rozwarła zaciśniętą dłoń i wyciągnęła w stronę gęsi.
    Jedna szybko dziobnęła. Rozległ się zgrzyt kości o kamień. Janka zacisnęła dłoń i dziób drugiej zanurzył się w miękką poduszkę kciuka. Pojawiła się kropla krwi.
    – To nie boli. Nie tak jak życie. – Otworzyła stuloną dłoń i potarła czarne litery zapisane niezmywalnym markerem na płaskim odłamku, Annapurna BC 2014.
    Gęsi dalej gęgały i skubały przybrudzony tshirt Janki.

    1. Ten obraz, a raczej te obrazy mnie poruszyły. Chomik, trzymam kciuki. Uwielbiam taką wrażliwość.

      1. Chomik buszujący w zbożu says: Odpowiedz

        Dziękuję Ci za komentarz i pewnie spotkamy się na kursie, ponieważ zostałam nałogowcem 🙂

  12. Zaczytana Magda says: Odpowiedz

    Ogień podchodził już do wyższych kondygnacji, powoli liżąc parapet mojego mieszkania. Bezpieczne dotąd ściany stawały się nieprzyjemnie ciepłe, następnie wrzące niczym woda w czajniku. Spod drzwi wejściowych wpływał dym, przez który szybko się rozkaszlałam. Choć to dziwne, to właśnie on mnie otrzeźwił. Wyprowadził z letargu, w który wpadłam po usłyszeniu syren strażackich.
    Krzyknęłam, ale nigdzie nie widziałam swojej matki. Szybko przeszukałam kolejne pomieszczenia, ale nawet koty pouciekały (dobrze znałam ich kryjówki).
    Podejrzewam, że rozsądnie byłoby wynieść pieniądze lub coś wartościowego, czyli wszystko, co pomoże człowiekowi w dalszej popożarowej egzystencji, ale że ja nigdy rozsądna nie byłam, prędzej sentymentalna, to sięgnęłam po coś zupełnie innego.
    Pobiegłam do pokoju. Z szafy zrzuciłam pudło, w którym trzymałam różne bezużyteczne bzdety. Nie miałam serca ich wcześniej wyrzucić. Wśród tej sterty ukrywałam rękopis swojej „książki”, opowiastki, którą pisałam jako dziecko. Wiążę z nią ciepłe wspomnienia, jej papier pozwalał mi się wyżalić, gdy nie miałam okazji zrobić tego w realu. Jest jakby częścią mnie, dlatego teraz, gdy reszty rodziny tutaj nie znalazłam, myślałam tylko o niej.
    Z drugiej strony podczas pożaru powinnam wziąć coś praktyczniejszego, skoro istnieje zapewnienie, że „rękopisy nie płoną”.
    Przyciskając segregator do piersi, sięgnęłam ręką do drzwi wejściowych, czując, że przede mną jeszcze długa droga.

  13. Wrosłam w środek trójkąta spalania i myślę o nas. Ja, ty i ona. My, jak trójca wszechkończąca. Przecież jestem tu na własne życzenie, ale czy mogłam zachować się inaczej?

    Przyszła słaba, biedna, porzucona, wymagająca opieki i zaopiekowałeś się nią, jak prawdziwy mężczyzna. Zrobiłeś to tak, jak potrafisz najlepiej. Teraz już jest za późno. Blat przemoczony od rozwiązłych płomieni, kapie zazdrość, warstwa po warstwie, trawiąc panele i to, że mnie nie opuścisz. Zajmują się nocne przygody, wrze szafka z mąką, którą zwykliśmy posypywać łóżko. Płonie bezprzewodowa radość czajnika. Rozpuszcza się niedzielny rosół prosto z piekarnika. Dumnie trzepoczą miodowe sztandary sąsiedzkiego wścibstwa. Łóżko trzeszczy, wiele przeszło, na próżno. Wyskakują sprężyny z cierpienia materaców, gną się haczyki, łamią półki, zwijają fotografie i kredens po babci obraca się popiół, a na około rozlana gęsta zupa dymu. Zbierają się drzazgi w okolicach oczu, słoną, niewierną odmianą smutku. W toalecie pogorzelisko. Co się jeszcze zachowało? Krzyki i kłótnie.

    Przypadkowy mężczyzna żąda wiele, dobijamy targu, płacę urodą dla wyrównania twojego rachunku. Pies ujada za wściekle rozgrzaną ścianą. Jakiś ptak zderza się z cichym przeznaczeniem kuchennego okna. Zanurzona w morzu czerwonym, wciąż i na nowo, uciekam z płonącego domu. Za każdym razem coraz słabiej. W garści ściskam rzecz, o której przed tym wszystkim, nawet nie myślałam. Teraz wiem, że cały czas w nim była, zimna, cierpliwa, ostrzyła apetyt.

    1. Och… Jak widać i 1500 znaków wystarczy, by poruszyć. JN, dzięki za ten tekst.

      1. Proszę bardzo… Myślę, że te 1500 znaków, to nawet za dużo. Może następnym razem będzie czysty tysiąc, a przy jakimś niegrzecznym temacie może nawet sześćset sześćdziesiąt sześć.

        1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

          JN, sprawdź, proszę, pocztę:)

  14. No to i ja spróbuję, choć mam wrażenie, że 1500 zzs to stanowczo za mało 😀 Następnym razem proszę chociaż o to symboliczne 1800 😉

    Zanoszę się kaszlem. Wszystko faluje. Po chwili uświadamiam sobie, że to nie zwidy. Dom naprawdę się chwieje.
    Muszę uciekać, zaraz wszystko się zawali.
    Mijam ogarniętą pożarem kuchnię. Mój wzrok pada na stół. Na środku blatu siedzi pluszowy miś – jego futerko mieni się złotem i żółcią w poblasku ognia. Plastikowe oczka patrzą na mnie z ufnością.
    Wbiegam do kuchni. Sięgam ręką przez płomienie. Czuję ich języki, liżące moją dłoń. Krzyczę z bólu i zaciskam palce na zabawce. Przytulam misia do siebie i wybiegam na zewnątrz.
    Wciąż krztusząc się i plując padam na trawnik przed domem. Lidka podbiega, krzycząc coś ze łzami w oczach. Bez słowa wręczam jej misia i zapada ciemność.

    Budzę się w jasnym, cichym miejscu. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, że to sala szpitalna. Rozglądam się. Lidka siedzi na brzegu mojego łóżka, obok leży pluszowy miś.
    Na jego widok wzdycham z ulgą. Mam wrażenie, że z tym oddechem wyrzucam z siebie całą sadzę i strach.
    Lidka całuje mnie w policzek. Mówi coś o odszkodowaniu i lekarzach, a ja kiwam głową.
    Biorę misia do ręki i oglądam szkody. Prawe uszko nadpalone, ubranko pobrudzone. Nie jest źle. To miś po przejściach. Zupełnie jak ja.
    – Będę to opowiadać dzieciom – mówi rozbawiona Lidka. – Jak wujek Marek ryzykował życiem, by ocalić z pożaru pluszowego misia.
    Nie odpowiadam, niech sobie myśli co chce.
    Kupiłem tego misia pierwszego dnia po wyjściu z odwyku. Pomyślałem, że dam go córce, gdy znów się zobaczymy.
    Czekamy już dwa cholernie długie i trzeźwe lata.
    Ja i miś.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Ok, pomyślimy:)

  15. Jakże boisz się ognia, jakże boisz się pożaru. Jako dziecko zatykałaś uszy i chowałaś się pod najgrubszy koc, by nie słyszeć tego przeciągłego i przerażającego dźwięku syreny. Sparaliżowana strachem czekałaś, aż uwolnią cię spod niego troskliwe ręce matki.

    Teraz nie możesz czekać. Zaciskasz zęby, narzucasz na siebie wilgotny koc i idziesz. Wiesz, że nie robisz tego tylko dla siebie. Robisz to dla nich. Tych, co już tu byli i tych, którzy dopiero nadejdą. Przeciskasz się przez tłum gapiów, mijasz zaabsorbowanych strażaków. Nie zwracasz uwagi na zakazy. Niech krzyczą. Niech przeklinają. Nikt nie może zabronić ci wejść.

    Biegniesz na górę. Błogosławisz schody, których jednak nie wykończyłaś drewnem. Odpychasz pojawiającą się myśl, że może być za późno. Ona jednak uparcie powraca. Bo jeśli ogień pożera już suknię prababki, jeśli znikają jej delikatne dłonie, jeśli w jej oczach, tak zawsze spokojnych, odbijają się teraz płomienie, to znaczy, że… Nie! Nie możesz tak myśleć. Nie po to tu weszłaś, nie po to pokonałaś swoją słabość. Ocalisz spracowane dłonie dziadka, zachowasz twarz prababki ukrytą przed słońcem pod jedwabną parasolką, nie dasz zniknąć oficerkom stryja tak pewnie trzymających się w strzemionach. Zadbasz o wzruszenie powracających z bitwy i rozpacz po tych, którym do snu gra leśny wiatr.

    Bieg po schodach wydaje ci się wiecznością. Wreszcie dopadasz do drzwi. Ogień jest blisko. Zaczyna brakować ci powietrza, temperatura staje się nie do zniesienia, ale wiesz, że dasz radę. Otwierasz. Kłęby dymu drażnią oczy. Po omacku znajdujesz kufer, podnosisz wieko i wyciągasz przedmiot zawinięty w płócienne prześcieradło ozdobione haftowanymi inicjałami. Ostrożnie pokonujesz schody i wybiegasz na zewnątrz. Zrzucasz z siebie koc.

    Wiatr delikatnym dotykiem łagodzi twoje oczy i rozgrzane ciało. Patrzysz na płomienie pożerające kolejne części domu. W ramionach trzymasz mocno wszystkich swoich przodków. Ich radości, choroby, pewność i roztargnienie. Ich powinność wobec ziemi i przywiązanie do rodziny. Siłę i słabość. Wyznania i skrywane tajemnice.

    Twój dom powoli zamienia się w zgliszcza, ale ty jesteś spokojna. Ocaliłaś od spopielenia znacznie więcej…

  16. Stoję w progu.
    Patrzę na płonące żywym ogniem belki stropu. Jeszcze chwilę temu podtrzymywały dach nad moją głową. Nie mam już dachu, nie mam już domu, właściwie, nie mam już nic. Odwracam głowę i spoglądam wstecz, ulica jest oświetlona tak, jakby był środek dnia, widzę rozkładające sprzęt zastępy strażaków, widzę policjantów próbujących odgrodzić tłum, widzę moją żonę. Stoi cała we łzach z wtuloną w nią córką. Patrzy w moją stronę, ale nie widzi mnie.

    Robię krok do przodu, w kierunku ognia, czuję jego gorący oddech. Dom, w którym miałem się zestarzeć, w którym miałem oglądać jak rośnie moja córka. Dom, który kiedyś miała odwiedzić ze swoimi dziećmi.

    Czuję swąd palonych włosów. To moje? Już czas?

    Na moich ustach pojawia się uśmiech. Czy nadchodzi ten moment, kiedy konstatujesz, że to szaleństwo, o które podejrzewałeś siebie przez całe życie, jest naprawdę?

    Ale chyba to nie ja?

    Mógłbym to zrobić. To pytanie czy stwierdzenie? Prawda czy fałsz?

    Moją głowę przez chwilę wypełnia całkowita pustka.

    Podnoszę leżący u mych stóp chodniczek. Powoli zaczynają do mnie docierać dźwięki. Nawoływania policji i straży, słyszę huk ognia, odgłosy syren.

    Owijam dywanikiem rękę, chwytam rozgrzaną klamkę i popycham z całej siły drzwi. Odwracając się słyszę za plecami głośne trzaśnięcie.

    To tylko beton, plastik, drewno i metal. Nic nie straciłem. Niczego nie żałuję. Mam wszystko. Uśmiecham się tuląc rodzinę.

  17. A jeśli ktoś się dowie? Ta myśl towarzyszyła mi przez ostatnie lata. Dobijała się do mojej głowy niczym dzięcioł szukający larw. Teraz, kiedy ogień zajmuje pomieszczenia wiem, że moja tajemnica ulotni się wraz z oczadziałymi resztkami tlenu.
    Był taki moment, że chciałem puścić ten dom z dymem. Wylałem wtedy na ciężkie zasłony, butelkę whisky i zapaliłem zapałkę. Pomyślałem jednak o Dorocie. Gdyby to widziała, spojrzałaby na mnie chłodnym wzrokiem, ciemne brwi uniosłaby w lekkim zdziwieniu, a nerwowy oddech, uwydatniłby obojczyki. Widzę ją w każdym centymetrze tego domu. Nie miałbym odwagi odebrać sobie tego widoku. Ale skoro już ktoś mnie wyręczył… Policja znajdzie winnego, a ja będę czysty-jak zawsze.
    Jedyny problem, jak zdołam wyjść niezauważony z metalowym sejfem. Jestem pewien, że gromada gapiów już stoi w bezpiecznej odległości. Nie uniknę niemych pytań: ,,Co to jest?”, ,,Dlaczego jest tak ważne?”.
    Słyszę wycie syren. Wyciągam z sejfu naszyjnik-tylko on wiąże mnie z całą sprawą. Dym zaczyna drapać moje gardło i wyciska z oczu łzy. Bynajmniej, nie są to łzy rozpaczy. W końcu nadszedł dzień, kiedy przestanę myśleć o tym cholernym zdarzeniu!
    Otwieram sejf. Na dnie spoczywa złoty łańcuszek z wisiorkiem słońca, ale gdzie jest księżyc, który był jego częścią? Podnoszę kartkę, której tu nie wkładałem i czytam drukowane litery: ,,Zdziwiony? Wierz mi, te płomienie to jeszcze nie piekło.”
    Fala mdłości podpływa mi do gardła. Zgniatam kartkę i ciskam w ogień. Do kieszeni spodni wsuwam niekompletny naszyjnik i wychodzę przed dom. W moją stronę biegnie ratownik medyczny.
    — Coś panu dolega? — pyta. Widzi we mnie ofiarę i niech tak pozostanie.

  18. Tak niewiele. Tak niewiele rzeczy człowiek potrzebuje i pragnie, by zawsze były z nim. Paradoksalnie dowiedziałam się o tym dopiero w obliczu straty. Gdy ogień zaczął trawić wszystko, co latami zbierałam -­ te wszystkie przewiązane wstążką listy, fotografie w tradycyjnych albumach, pamiątki z podróży gromadzone w ozdobnych pudłach, znieruchomiałam. Tylko mój wzrok podążał za płomieniami. Moje ciało skamieniało. Czułam się jak widz i jednocześnie aktor, jak obserwator i uczestnik. A potem przyszło oprzytomnienie. Zdałam sobie sprawę, że tych rzeczy już nie potrzebuję. One spełniły swoją rolę. Były cennymi rekwizytami na scenie mojego życia, i zawsze pozostaną w mej pamięci. Stamtąd nikt i nic mi ich nie zabierze. Pozwoliłam płomieniom pochłonąć moje przedmioty z przeszłości, nie roniąc ani jednej łzy. Łzy poleciały, gdy zaczęłam się dusić. Stanęłam przy wolnym od ognia oknie. Dwie postacie machały do mnie, coś pokazywały. Żółta kurtka mojego dziecka stała się dla mnie słoneczkiem w tej czerni dymu. Płonący dom zastali jeszcze na zewnątrz. Dziękuję Ci Boże. Otworzyłam okno. Coś do mnie krzyczeli. Usłyszałam ostatnią sylabę. Tak, muszę stąd uciekać. Ale zaraz, gdzie jest maszyna do pisania mojego dziadka. Gdzie jest staruszek Royal, na którym poznawałam pierwsze litery…

  19. Trzy dni temu tyrknął do mnie pracownik sprzed lat, żeby na wódkę, wieczorkiem.
    – No nie za bardzo, bo konkurs, napisać.., a jeszcze nie ma pomysłu na tekścik. – Bąknołem koniaczkiem, półgębkiem.
    -A jaki w temacie? – Zadrążył odważnie.
    -A taki… – Odparłem.
    -Aaa.., taki? – Powtórzył zdziwiony. – Jak taki, to mam. – Dodał pośpiesznie i zamilkł.
    -Jak masz, to weź i se napisz. – Rzuciłem kapkę zeźlony.
    -Będzie. Pocisne emajlem. Jak dobry, zamieścisz ?
    -Zamieszcze.
    -Zamieścisz?
    -Zamieszczę.
    -Bez mydła? Incognito? Zamieścisz?
    – Jak bum cyk, zamieszczę!
    -Dobra! – Wyrzucił i zgasnął.
    Do dzisiaj.

    POŻAR.

    Remiza była nabita gorączką, pysk w pysk. Ledwie szlajfke krawata wydarł z ciżby wiertolącej się przy choby bufecie. A dzie przy tem, orzełkiem brzdęknął miedziany guzik ode mundura, nie dojrzał.
    I pewno nie znajdzie.
    Czyściochy zbrakło, to sie zaofertował i poszed. Przecie nie mogło być.
    W środku, stał na filarach zaparty o innych. Ale tu w chwiejnym lufcie, jakby kto w łyżwy obuł giczały, a w ślizgawkę o podkuty ciapatym miesiącem horyzont zatrącał.
    Do chaty miał na prost. Trzema susami z gumofilca by majtnoł. Ale pod służbową podeszwą lakierków, po ćmoku, bździło mu sie gminnem błockiem nieskoro.
    To na jego cześć rznęła w remizie muzyka.
    – Wiwat ogniomistrz Spłonka, spec od unijnych dotacji! – Ryczał sołtys Garncarek.
    -Osiągnięcia? Proszę! Remiza ta lala. Kanaliza w deche. A kto wspomógł Harnasi unijną kasiorą w stodołe? Kto w chlewnie z unijnymi świnkami wymościł Mamlaków? Patrzcie ino bez te plastikowe łokna i szyby, co tu tak kwitnie w tem mrugającem nełonie „Ognika”, wedle, naokół naszego popielskiego, wioskowego rynka? Ano klinkierowe chałupy nam kwitno! Ino patrzeć jak starszy ogniomistrz Spłonka dzie co dzieciami zaprószy. Bedzie nam rosła WOT-ywna, drużyna „Ognika”, oj bedzie.
    Potem Spłonkę wytrząchła ronsia, cmoknęła buźka, wybzdyczyła pazuchę tłusta koperta, a spod pachy z kryształa trysnął biało czerwony goździk.
    Obtańcował starszy ogniomistrz Spłonka, co bogatszy w celulit, popielski, babski moderunek. Wysalutował kielonkiem gromadnych ważniaków. Po czym buchnął mowę, że unia kaput, że złodzieje, lipa i psia krwie, co normatywem prostujo banany. A durne na wszystko, że hej!!!
    Po larmie i brawach, musiał polecieć za wódką!

    Odkluczyć drzwi na najętym pięterku nawet sie mykło. Za to przetarabanił harmidrem przedpokój, jak Mućka na cielnym wylocie. Cud, że kryształa z goździkiem nie ubił, koślawiąc kroka o rudzielca Pożara. Ino szturnoł szczęśliwie w kontakta na światło, wypatroszył koperte z kapusty na stół i zamachem zaleg na krześle.
    Jakoś mu sie zackniło, to skulił oko, jedno i drugie. We łbie szpulneły chabazie. Pożar naskoczył stół, przytknął pieczątke w cerate i liznoł go w nos.
    Fejs tu fejs wyszczerzyli gały, z jednego zamglone, w drugiego bystro-zielone, oba cztery kaprawe.
    A tu znikąd, jakby na despekt światło kto utłuk!
    -Kurna, światło dupło? – W głos zdziwił sie Spłonka. Wzion jednak draske i zażegł sterczący na stole ciuk komunijnej gromnicy. I znowu, czy to bez oczy Pożara, czy dzie bez jego płonąco grzywe, ucion se filma.
    A ten był treściowy. Mało wiele by gadać. Dość, kiedy Spłonka oświecił oczy, było po szystkim.
    Ogień łyknął zasłony. Pożar ganiał po ścianach. Papierzany żyrandul rekomendował mu właśnie z sufita, czarnemi sadzami osiowo na łeb.
    To się Spłonka nie spodział, to se w try mig wytomniał, jak tyn to szeryf, co mu w salunie Brando, bez gadki, z tylca, do szyi zimną lufę fuzji przysadza. Chycił do okna, to ciepło go w tył. A tu sikawki, ani gaśnicy, czy choby colta do graby. I już chciał ladaco zdrowaśki taśmować, bo i wał dyma cisnął sie niżej i niżej. Ale tu w okno wlazła drabina. Za nią kwikła syrena. Koguty niebieskie dziobnęły po ślepiach. Aże się Pożar na szafie zboruczył, hulnoł na stół, dupskiem przyłapał fajczącą ceratę i chodu racą machnął drabiną bez okno.
    Lecioł lampionem po popielskim niebie, a ludzie, jak chmary rozpychli sie przed nim, skłębili w przestrachu, każden w swój bok. I Spłonka też się zadziwił.
    Wtem szystkie zmarły, bo Pożar w remize, jak kometa w Betlejem ognistym batogiem wpod.
    Łupła goroncem recepcja. Buchły płomieniem śnieżaste łobrusy. Girlandy farfoclów z sufita na ściany fikali iskrami, jak lonty w westernianym Vera Cruz.
    Ludzisków pogieno, zbledli w naleśnik i zasadziło ich w grunt. Ino Spłonka, bez mała, gramolił powoli bez łokno. I juże miał naschodzić w sam dół, ale se o czemś przypomniał i cofnoł sie nazad.
    Rozgarnoł dyma niby kotare, popuścił krawata na od guli palącej go szyi i zajrzał w głąb.
    Olał kasiore, ostawił dobytek, wymachnął kwiotka, schwycił flakona i z chlipotem upił go w pół.

    Co sie nie działo. Pożar oblecioł stodołe Harnasiów i chlewnie Mamloków. Po rynku chrumkała z gołemi dupami smalona parada cycatych świń. We wsi ludziska węszyli Pożara, coby mu grzywe skórować.
    I tak hulajnoga bez noc.

    Srana, po leku rynkowe morwy, wyżły korony z czerni na brzask. Zaszelontał zielem nad zwieszoną głową i zadymioną wizurą Spłonki, lichy wiatr. Zakukała w konarach, zakasłała rwanym świrgotem nienaspana ptasia gadzina. W dali, dzie Giewont, kogut Harnasiów nagle zatrąbił po czasie, że fest. Ale, to nic to, bo Spłonka skapował, że coś mu się ciśnie pod kubrak. Wzdrygnoł, że żmija, lecz patrzy, włochate, ki pies? A to był właśnie ściamrany Pożar ze zagasłem, sfajczonem ogonem.

    Nawet sołtys z marchwiowo- kartoflanem nosem i z furkoczącem zeń na centymeter włosiatym siwulcem nie wydarł Spłonce zza pazuchy Pożara. Stał ino nad nim, dziamolił, dziamolił, ale sękatej łapy nie podniós.
    Spojrzeli se w oczy na długo; aże Spłonka swemi, bez te flyjowate nad nim, wypalił w sołtesowej duszy dziure, którą z baniatej gęby onego, scedziła się cała popielska, przyprawiona gniewem żółć.
    Sięgli ino sołtys za telepioncego spode mudura Spłonki Pożarowego ogona i wkropili go z pluskiem w niedopity, odratowany z ognia kryształ.
    I tak ostali obaj, Spłonka i kot, do krwi sercem i pazurami sczepieni. Jeden w drugiego dygotał. Wzajem i światu na trwogę.

    Takeśmy to z pożaru z Pożarem sie odratowali po odwieczny kres.

    KUNIEC

    To co, szefie, będzie tera wieczorkiem ta flaszka?

  20. Jak głupio by to nie brzmiało, z pożaru ratowałabym mój zeszyt.
    Taki zwykły kołonotatnik A5. W twardej oprawie. Limonkowo-zielony, z fioletową żyrafą na okładce. Brzmi ciekawie? Chyba nie bardzo. I nie przedstawia sobą żadnej wartości materialnej. Mimo tego nie mogłabym pozwolić mu spłonąć. Chyba że sama wrzuciłabym go w ogień.
    Dlaczego on? Bo tak się składa, że to jedyna rzecz we wszechświecie, która zna prawdziwą mnie. Nie tą wersję, którą pozwalam innym zobaczyć. Jest tam ukryte wszystko, czego nie nie wyjawiłam światu – moje największe lęki i najskrytsze nadzieje, pragnienia i wady.
    Zapisana w formie wierszy, jestem tam cała ja. Nie ta ładna, ułożona, tylko ta surowa, połamana. Tak, ma to dla mnie wartość sentymentalną i symboliczną. Nigdy się z tym zeszytem nie rozstaję i jakiś głupi pożar nie dałby rady tego zmienić.

Dodaj komentarz