Michał Paweł Urbaniak o żałobie i hekatombie os

„Lipiec tego roku był pełen os – można by pomyśleć, że to jedenasta plaga egipska czekała wiele stuleci, aby obudzić się dopiero teraz, wyfrunąć wprost z Biblii i zepsuć ludziom lato”. Tak zaczyna się opowiadanie Michała Pawła Urbaniaka, nauczyciela Pasji Pisania, które ukazało się w czerwcowym numerze „Miesięcznika społeczno-kulturalnego Śląsk”. Przeczytaj fragment!

 

 

 

 

Michał Paweł Urbaniak, którego znacie z kursów Pasji Pisania, opublikował kolejne opowiadanie. Aureole – poruszająca, pełna napięcia opowieść o wielu wymiarach żałoby – ukazały się na łamach czerwcowego numeru „Miesięcznika społeczno-kulturalnego Śląsk”. A oto początek:

„Lipiec tego roku był pełen os – można by pomyśleć, że to jedenasta plaga egipska czekała wiele stuleci, aby obudzić się dopiero teraz, wyfrunąć wprost z Biblii i zepsuć ludziom lato.

Zygmunt, drugi mąż Renaty – niemłody, ale nadal trochę przystojny – jak zwykle milczał. Polował na osy, jakby Magda i Renata wynajęły go do zabijania owadów. Śmierć z packą zamiast kosy. Magda powiedziała to głośno, Renata się zaśmiała, Zygmunt nie. Chyba nie wiedział, co to śmiech. Sławek – mąż Magdy i kuzyn Renaty – też by się zaśmiał, gdyby siedział tu z nimi.

Na stole stała ceramiczna czarka z rubinowym syropem z wiśni. Osa, przywabiona słodkim zapachem, zbliżała się, ale zanim dosięgnęła brzegu naczynia, Zygmunt miażdżył ją packą. Nawet nie musiał się skupiać. Patrzył na niebo, na góry, sięgał palcami po ziarnka bobu, milczał, a wszystko w rytmie kolejnych głuchych plaśnięć. Osa konała na kwiecistej ceracie, a on przy pomocy packi zrzucał ją na imponujący żółto-czarny kopczyk nieopodal stołu.

Pac. Pac. Pac. Martwe osy zdawały się do siebie tulić. Odpoczywały po życiu. Już żadnego bzyczenia, żądlenia, ani nic. Marcel wystraszył się tego kopczyka. Zapytał, czy osy idą do nieba. Magda nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, Renata też.

Przyjechali na weekend do domu letniskowego po dziadku Sławka – staruszek kupił go na pocieszenie zaraz po owdowieniu i zdążył się nim nacieszyć dobrych kilka lat. Siedzieli na tarasie, korzystając z upału, czystego powietrza i ciszy skutecznie zagłuszanej przez Marcela i syna sąsiadów, bawiących się na trawie piłką. Renata nagotowała bobu z czosnkiem i ziołami. Utrzymywała, że nie jest tak tuczący, jak się mówi. Magdzie trochę śmierdział, jak to bób, ale był dobry. Jedli z jednej miski, nadziewając ziarenka na widelce. Tylko widelec Zygmunta tkwił na ceracie nieruszony, niczym niepasująca do niczego ozdoba stołu.

– Tu lato jest zawsze najpiękniejsze – oznajmiła Renata. – Ludzie jeżdżą po Hiszpaniach, po Bułgariach, po Tajlandiach, a tu jest najpiękniej.

Umiała o siebie zadbać. Dobijała do pięćdziesiątki, a twarz miała jak po liftingu, włosy chyba prosto od fryzjera. Jej przewiewna jasnozielona sukienka na ramiączkach – niby zwykły ciuch, wyciągnięty z szafy zamiast innego równie zwykłego! – wyglądała na niej jak prawdziwa kreacja. Całości dopełniał słomkowy kapelusz przewiązany turkusową wstążką. Magda nigdy nie włożyłaby czegoś takiego (nawet teraz, gdy uważała, że ma za nic bariery i oczekiwania). Nie umiała zdecydować, jak to o niej świadczyło.

Podziwiała Renatę, a zarazem w jej obecności odnosiła wrażenie, że trochę się ośmiesza. Nawet nie musiała się odzywać. Wystarczało, że była sobą. Gdy miała przy sobie Sławka, to aż tak nie przeszkadzało – ale czuła dyskomfort, na który nic nie mogła poradzić.

Pac! Kolejna osa dołączyła do sióstr na kurhanku. Marcel i ten drugi chłopak zaczęli się kłócić, czy był gol, czy nie. Magda pomyślała, że powinna ich upomnieć, ale wtedy musiałaby przyznać, że chłopcy hałasują – a właściwie, że jej syn hałasuje, bo kogo obchodził ten drugi, cudzy. Czuła, że Renata zaledwie toleruje Marcela, miała dwie ledwo dorosłe córki, odwykła od dzieci i rozpierającej je energii. Pewnie wolałaby, aby Zygmunt rozprawił się z Marcelem jednym plaśnięciem packi.

– Tak, jest bardzo przyjemnie – odpowiedziała Magda trochę po to, żeby zagłuszyć oburzone dziecięce krzyki. – Człowiek odpoczywa.

– Jako dzieci kochaliśmy ten dom. I ja, i Janusz, i Teresa, i Sławek, i Norbert. Cały dzień byliśmy na zewnątrz!

Magda pomyślała, że to się wzajemnie wyklucza, ale powstrzymała się od komentarza. Nie chciała drażnić Renaty. Czasem czuła się miażdżona przez jej niepozbawioną protekcjonalizmu życzliwość. Renata chyba  nigdy do niej nie przywykła. Zaakceptowała żony Janusza i Norberta, a nawet konkubenta Teresy, tylko względem Magdy trzymała dystans. Wyglądało to tak, jakby dawała sobie czas, a skoro Sławek umarł, nie potrzebowała się starać. Tolerowała ją jak nudnego gościa, który na szczęście kiedyś sobie pójdzie. Czasami pytała ją na swój dyskretny sposób, czy już sobie kogoś znalazła. Magda nie była taka naiwna, nie dawała się nabrać na tę troskę. Wiążąc się z kimś innym, straciłaby prawo do rodziny Sławka. Do domku letniskowego jego dziadka też.

– Urządzaliśmy tu przyjęcia na rozpoczęcie lata – podjęła Renata. – Dziadek piekł ogromny tort z tej okazji. Dla wszystkich wnucząt! Dawał nam po odrobinie porto, czuliśmy się bardzo dorośli. Bardzo dorośli – powtórzyła, po tym, jak krzyk Marcela przerwał jej opowieść. – Kończyło się ogniskiem, tam na dole. Och, te insekty! – przerwała znów, a Zygmunt rozprawił się z dwiema osami. – Piekliśmy ziemniaki w żarze. I oczywiście kiełbasę. Sławek był spryciarz, zawsze się wymigiwał od trzymania kiełbasy nad ogniem. – Uśmiechnęła się, jak zawsze gdy wspominała „ulubionego kuzyna”. Wplatała go w swoje nudne opowieści, jakby chciała dać Magdzie prezent, używany, ale jeszcze dobry.

Magda znała tę historię z przyjęciami. Słyszała ją parę razy od Renaty, od Teresy i raz od Janusza, a nigdy od Sławka. Nie był szczególnie sentymentalny. Nawet jak przyjeżdżał do tego domu, nie brało go na wspominki. Wolał konkretne zadania. Zwykle brał na siebie rozpalanie grilla, a potem serwowanie drinków.

– Dziecko pamięta takie wyjazdy – powiedziała. – Miałam ciocię na wsi, koło Kostomłotów, tam jeździliśmy latem, też było super.

– Ach tak? – odparła Renata tonem wskazującym na to, że ma gdzieś jej ciocię ze wsi koło Kostomłotów. – Bierzcie bób, już prawie wystygł, trzeba dojeść”.

 

W najbliższym czasie Michał Paweł Urbaniak będzie prowadził następujące kursy internetowe:

 

 

Zapraszamy!

 

Serdecznie gratulujemy Michałowi kolejnej publikacji!

 

Źródło cytatu: Michał Paweł Urbaniak, Aureole, [w:] „Miesięcznik społeczno-kulturalny Śląsk”, nr. 6/2019.

Autorem zamieszczonego zdjęcia jest Piotr Stefański.

12 Replies to “Michał Paweł Urbaniak o żałobie i hekatombie os”

  1. Michał, miło przeczytać Twój tekst. Gratulacje!

  2. Michał, jeszcze raz serdeczne gratulacje!:))

  3. Gratuluję Ci Michał

  4. Piękny fragment. I prawdziwy… Pogoda ostatnio bardzo grillowa, sama miałam okazję na własnej skórze poczuć, jak to jest, gdy do jednego stołu siadają ludzie niby sobie bliscy, a tak jakby całkiem obcy. Muszę koniecznie przeczytać całość 🙂 No i te osy… Czy Zygmunt jest może do wynajęcia? Bardzo by mi się przydał taki pogromca latających żądlicieli 😀

    Gratuluję Michał! Trzymam kciuki za dalsze sukcesy 🙂

    1. Świetny tekst Michała P. U. Znam cały i koniecznie trzeba przeczytać do końca, bo tam jest sedno „przesłania”.
      EMEF.
      Przy okazji: osy nie żądlą, bo nie mają żądeł. Osy bezczelnie gryzą i mają jad. ALE…….Mają swoją zasługę w zapylaniu.
      Michałowi gratulacje kolejnej publikacji.

      1. a jednak, mają żądła szablaste nie takie harpun owate jak pszczoły.

  5. Michale, gratuluje Ci serdecznie!

  6. Michał, gratuluję publikacji! Tekst jest napisany świetnie – z pomysłem i prawdziwą dbałością.
    Nie mogę przestać myśleć o tej historii.
    Zachęcam do przeczytania całości 🙂

  7. Chomik buszujący w zbożu says: Odpowiedz

    :), dobre!

  8. WIęcej, prosimy, więcej! 🙂
    I muszę się do reszty dobrać.

  9. Świetne opowiadanie! Gratulacje, Michale! Z całych sił trzymam kciuki za kolejne projekty!

  10. Gratuluję, będę musiała przeczytać całość. Mnie też osy, komary, muchy i inne takie psują lato…

Dodaj komentarz