Zajrzyj na drugi biegun – KONKURS!

Pora ogłosić kolejny konkurs na blogu Pasji Pisania! Tym razem mamy dla was cztery egzemplarze „Dwóch biegunów” – znakomitej powieści Elizy Orzeszkowej – ufundowane przez Wydawnictwo MG.

Niedawno Wydawnictwo MG – specjalizujące się m.in. w wydawaniu zapomnianej lub nieznanej w Polsce klasyki – wznowiło powieść Elizy Orzeszkowej Dwa bieguny, jak dotąd słabo obecną w świadomości czytelniczej. Pisałem o tym na blogu przy okazji premiery.

Narratorem i głównym bohaterem Dwóch biegunów jest Zdzisław, młody człowiek reprezentujący warszawską elitę, zadowolony ze swojego życia. Kiedy spotyka Sewerynę – szlachetną dziewczynę ogarniętą poczuciem misji – na początku traktuje ją lekceważąco („choć rodaczka, przedstawiała dla mnie w tej chwili przyjemnie drażniący żywioł egzotyzmu”). Wbrew sobie zaczyna się nią fascynować, a przy okazji zastanawia się nad własnym życiem. A jednak on i Seweryna są jak tytułowe dwa bieguny – czy mogą się spotkać?

To wspaniała książka – i cieszę się, że mogę dziś zaprosić was do udziału w konkursie, w którym jest nagrodą. Pierwotny tytuł tej powieści brzmiał Dzika. Bo też jest to – zdumiewająco aktualna – pozycja o konfrontacji z Innym. Z kimś, kogo ocenia się bez zrozumienia, a kto wykazuje się nierzadko wielką odwagą („bo trzeba mieć odwagę, aby być dziką”). I właśnie temu będzie poświęcony nasz pisarski konkurs.

Oto zadanie konkursowe: napiszcie opowiadanie (lub przedstawcie jego fragment), którego myślą przewodnią będzie: „ten z drugiego bieguna”. Oczywiście potraktujcie to hasło elastycznie (to może być równie dobrze „ta” – jak owa „dzika”). Spośród nadesłanych prac wybierzemy cztery najlepsze, a ich autorzy otrzymają egzemplarze powieści.

Praca nie powinna przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Propozycje konkursowe tradycyjnie wklejajcie w komentarzach do wpisu konkursowego. Na wasze teksty czekamy do 25 sierpnia włącznie.

Zatem do piór, moi drodzy! Jesteśmy bardzo ciekawi waszych prac!

Źródło cytatów: Eliza Orzeszkowa, Dwa bieguny, Wydawnictwo MG, Warszawa 2019.
Źródło grafiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Eliza_Orzeszkowa

35 Replies to “Zajrzyj na drugi biegun – KONKURS!”

  1. Czarna orchidea says: Odpowiedz

    Już mam w domu „Dwa bieguny”. Ale jeśli zdołam, to wezmę udział w konkursie🙂, bo temat jest ciekawy niezmiernie.

  2. Pierwiastki licznika transmitancji nazywamy zerami zaś pierwiastki mianownika transmitancji nazywamy biegunami. …. skomplikowane zagadnienie. Jeśli jeszcze dodamy bieguny geograficzne i bieguny magnetyczne, bieguny elektryczne, jest jeszcze choroba afektywna dwubiegunowa czyli zaburzenia afektywne dwubiegunowe. A więc pole olbrzymie, temat mega. Chyba, że należy się trzymać ognia i wody, optymisty i pesymisty. Charaktery różne diametralnie, to chyba jeszcze nie dwa bieguny. Przecież oba bieguny geograficzne są pokryte lodem, w obu jakby ziemia się nie kręciła, dla obserwatora …Zatem …

  3. W stawie pływa mnóstwo ryb zwanych złotymi, chociaż są czerwone.Wśród nich jest jedna, jedyna ryba żółta, nie jest ani największa, ani najmniejsza.Ta żółta ryba nie jest chyba albinosem, nie znam się na ichtiologii.Gdy słońce świeci nisko, jej łuski błyszczą jak złote blaszki, ona pływa jakoś majestatycznie, dostojnie.Jest z innymi lecz jakby osobno, nie wykonuje żadnych nagłych ruchów, nie boi się niczego i nikogo.Gdy ja stoję na brzegu inne odpływają, a żółta podpływa śmiało, i patrzymy sobie w oczy, ona rusza paszczą i skrzelami a ja ustami. Ta dziwna rozmowa trwa jakąś chwilę.Co wieczór ryba czeka na mnie. Podpływa do brzegu gdy tylko się pojawię. Wbrew pozorom, rozumiemy się patrząc sobie w oczy. Wczoraj ryba nie czekała, nie podpłynęła. Smutna wpatrywałam się w wodę. Księżyc był już dobrze widoczny. Spojrzałam na gwiazdę polarną, na przedłużeniu osi Ziemi, na północ.Widocznie konstelacja nie jest korzystna, bo mojej ryby ciągle nie było widać…Moja przyjaciółka wypłynęła w sylwestra, pojawiła się nagle prosto pod moimi nogami na brzegu.Podpłynęła i spojrzałyśmy sobie znów w oczy. Właśnie dziś, w tydzień po dniu gdy dzień dotyka księżyca, a księżyc dnia, gdy nocy tak dużo, a dnia mało.Dziś pływała żywsza, energiczniejsza.Było ciepło jak na tę porę a jej łuski jakby bardziej błyszczące.Długą chwilę spędziłyśmy naprzeciw siebie. Żadnej czerwonej ryby nie było.Nikt na nas nie patrzył i nikt nas nie słuchał. …Wrażenia wzrokowe z zapachami wilgotnej ziemi, były silne. Czy ryba ich nie czuje? Dwa światy, dwa bieguny życia? Ty złota rybo, żyjesz z dnia na dzień, gdy podpływasz do mnie, żyjesz teraz, dziś, tu w tym miejscu. I nieważne, że przed chwilą żyłaś w głębinie, i nie ważne, że za chwilę tam odpłyniesz.Gdy jesteś ze mną, jesteś tu, i teraz, a ja też z Tobą. Mój biegun nigdy nie będzie Twoim, a Twój nigdy moim. A jednak tyle nas łączy.To samotność, inna dla każdej z nas.Mieć przyjaciela i być przyjacielem.Przyjaźnie są różne jak różne są bieguny, każda jest innym bezcennym klejnotem duszy, każda ją wzbogaca.Przyjaźń to mój skarb, Tobie podarowany, mnie go zabrać nie możesz, ani oddać nie możesz, jest odporny na przestrzeń, czas i erozję emocji.Przyjaźń nie musi być uwarunkowana wzajemnością.

  4. Przepraszam, lecz brak spacji po kropce jest celowy, by uzyskać więcej miejsca. 😉 Dokonałam drakońskich skrótów.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Basiu, rozumiem, że to jest jedna praca, hm… rozbita na dwie części?:)

      1. Michale, pierwszy post to refleksja na tytuł konkursu. A ten z 18:41 to opowiadanie, alegoria, w dużym skrócie. Może pasują razem, nie wiem. :))

        1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

          Ok:) Dzięki za wyjaśnienia!

  5. Weszła do pokoju nie zauważając, że siedzę wciśnięta w kąt i nie oddycham, by nie zepsuć ciszy. Przez amfiladę przeszła do kuchni i wstawiła wodę na herbatę. Zielona herbata, jak zawsze. Zagotowała się woda, szybkim ruchem zalała liście herbaty, które uniosły się i zaczęły wirować. Usiadła w oszklonym konserwatorium, wyglądając na jesienny ogród.
    Siostry, przyjaciółki, jedna dusza w dwóch ciałach. Usiadłam naprzeciwko.
    Za oknem było bezpiecznie, tu, w środku, w czterech ścianach, kłębiły się niewykrzyczane emocje. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie i każda chciała krzyczeć głośniej i groźniej, jednocześnie patrząc w ciszy na spadające za oknem liście. Rozszalał się wiatr, unosił liście, które wirowały jak herbata w dzbanku. Tylko my dalej trwałyśmy bez ruchu, w niemym uzależnieniu. Zaczął padać deszcz uderzając o szklany dach konserwatorium. Świat ukrył się za strugami wody, byłyśmy tylko ja i ona, w ciszy, nie patrząc na siebie. Nalała nam obu herbaty. Ciepło filiżanki dawało komfort dłoniom. Rytuał picia herbaty zastępował konieczność rozmowy.
    Nie odrywając oczu od wirujących liści w dzbanku, zaczęła sączyć słowa:
    – Wiesz, że jestem bardzo dziwna, że na nikim i na niczym mi nie zależy, ale kocham cię jak siostrę. Jestem impulsywna i czasem cię krzywdzę, ale nie potrafię bez ciebie żyć. Jesteś też moim największym wrogiem. Wiesz dlaczego?- Nie odpowiedziałam.- Bo znasz mnie jak nikt inny– ciągnęła dalej – i nie umiem przed tobą ukryć samej siebie i to mnie niszczy. Jednocześnie to moja najsilniejsza więź i nie potrafię się od ciebie uwolnić. Jesteś moim powietrzem, ale odbierasz mi wolność. Jesteś taka prawa, że aż mnie mdli, ale potrzebuję tej prawości. Tylko ty jedna potrafisz mi się przeciwstawić i tylko tobie ulegam i za to nienawidzę siebie, to ty sprawiasz że siebie nienawidzę, bo czuję się słaba, ale wiem, że mam nad tobą przewagę, bo ty też nie potrafisz odejść. To tak jakbyśmy były na siebie skazane.
    Nie czekając na moją odpowiedź zaczęła recytować rosyjskich poetów. Przez szklany sufit konserwatorium widać było księżyc, który odbijał się w jej oczach. Była dzika.

  6. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

    Mamy już dwie prace! Świetnie!
    Kto następny?

  7. Kasia Alias Kinga says: Odpowiedz

    to ja dorzucę moją, pisałam w innych okolicznościach ale myśle, że trzyma się konkursowego tematu.
    ***
    – Teraz pani kolej – powiedział młody asystent ze słuchawkami na uszach i notatnikiem w ręku popychając ją lekko w stronę wejścia.
    Niedecydowana podeszła do jasnej linii oddzielającej ciemny przedsionek od sceny „Ave cesar, morituri te salutant” pomyślała. „Czy tak czuł się Faust, gdy sprzedał duszę diabłu za obietnicę wiecznej młodości?” Ona też sprzedaje duszę za możliwość znalezienia w wyszukiwarce Google swojego nazwiska. Pokolenia uczniów będą się zastanawiać co chciała powiedzieć w swojej książce.
    A tak naprawdę, to co chciała powiedzieć?
    – Proszę na scenę! – nakazał zniecierpliwiony asystent – Ma pani tylko pięć minut.
    Spiker zapowiadał jej występ, usłyszała brawa i krzyki.
    Podeszła do mikrofonu oślepiona blaskiem jupiterów. Przełknęła ślinę, serce waliło w klatce piersiowej, czuła się jak zwierzę zaskoczone światłami samochodu.
    – Witamy nową kandydatkę w teleturnieju „Niesamowity talent”. Czy może się pani przedstawić?
    – Zuzanna Kosińska
    – Czym się pani zajmuje?
    – Piszę…
    – Wszyscy uczestnicy teleturnieju piszą, a o czym pani pisze? – członek komisji uśmiechał się do niej uprzejmie, ale ona miała wrażenie, że najchętniej napiłby się wreszcie kawy. W każdym razie ona by się napiła.
    – O relacjach między zwierzętami i ludźmi, przede wszystkim piszę o koniach, o więzi jaką może nawiązać jeździec i koń…
    – Dlaczego uważa pani, że to jest ważne? – przerwał jej jeden z jurorów.
    – W dzisiejszym świecie jesteśmy skazani sami na siebie, musimy liczyć na własne możliwości, aby przetrwać, żyjemy w ustawicznym pędzie uzależnieni od telefonów, komputerów, gier elektronicznych. Mamy wrażenie, że jesteśmy w kontakcie z innymi dzięki sieci internetowej, ale to fałsz. Nie umiemy nawiązać i utrzymać więzi.
    — I dlatego radzi pani każdemu z nas kupno konia?
    Na sali rozległ się śmiech. Chciała zniknąć, zapaść się pod ziemię. Oni i tak nie zrozumieją, jest tylko pionkiem w ich grze. Wzięła w niej udział, aby wygrać pieniądze na wydanie swojej powieści, ale to był błąd, wielki błąd. Jak ma im opowiedzieć o pustce, którą czuje i którą może zapełnić pisząc albo jeżdżąc konno? Wśród ludzi czuje się zagubiona, samotna. Nie umie ich przekonać.
    – Czas się skończył. Następny!

  8. -Chciałabym żyć w XIX wieku. Wtedy wszystko było takie piękne i proste – powiedziała dziewczyna, która dopiero co zaczęła z nami chodzić do klasy.
    -I mogłabyś tak żyć bez kina, telewizji, komputerów i komórek? – zapytałem zdziwiony.
    -Teatr i opera są przecież o niebo lepsze od tej tandety! – wykrzyknęła wzburzona.
    Nie dało się ukryć, byliśmy na dwóch różnych biegunach i chyba nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Ja przecież tak zakochany w technice, że nie zawsze wystarczało mi to co już osiągnięto. Chciałem więcej i więcej. Dlatego zaczytywałem się w literaturze science-fiction. A dla niej to wszystko było za dużo.
    -Może więc skonstruuję dla ciebie maszynę czasu? – zapytałem.
    -I po cóż mi ta technika? – prychnęła.
    -Zabrałbym cię w podróż do XIX wieku, gdzie mogłabyś żyć po staremu.
    -Kuszące – odpowiedziała – myślisz, że to możliwe?
    -Do niedawna tak wiele nie było możliwe, a jednak się udało.
    -A co ty byś robił w XIX wieku?
    -Po wysadzeniu ciebie przestawiłbym kierunek i popłynął do XXII wieku.
    -Mogłam się domyślić. Nie boisz się tego co byś tam mógł zastać?
    -Jestem tego ciekaw. Te nasze nowinki napływają tak wolno, a to wreszcie byłby grad obfitości.
    -Nie boisz się, żebyś utonął w nim?
    -Ja nie, a ty nie boisz się nadmiaru archaizmów w XIX wieku?
    -Nie, bo to wszystko już znam z literatury. Nic nie może mnie zaskoczyć.
    -Nie bądź taka pewna wszak literatura nie wszystkim się zajmuje.
    -Ja znam prawie wszystko.
    -No i patrz. Tak mi się udało przekabacić cię do super wynalazku jaki jeszcze nawet nie powstał – maszyny czasu. Też więc w jakimś sensie tęsknisz za przyszłością.
    -Nic podobnego. Nie potrzebuję twojego niewydarzonego wynalazku, żeby zanurzyć się w XIX wieku. Wystarczy książka żeby móc pomarzyć.

  9. Gdy tylko przekroczyła próg pokoju nowo poznanej koleżanki, nie mogła nadziwić się jakim cudem mieści się tu aż tyle zabawek. Lalki poukładane były na półkach, różowy domek stał przy oknie, gry planszowe tworzyły wieżę na komodzie, a na łóżku z różową narzutą odpoczywały najróżniejsze pluszaki.
    – I jak ci się podoba? – zapytała wesoło Ania.
    – Jest bajecznie – Dla Gabrysi ten pokój był jak spełnienie snów. Nigdy nie widziała tak kolorowego pomieszczenia ani nie sądziła, że tyle zabawek może znajdować się w innym miejscu niż sklep z zabawkami.
    – Masz ochotę na ciasteczka? Mama właśnie upiekła.
    Korzenny zapach roznosił się po mieszkaniu. Ten dom był jak z bajki, mama robiąca ciasteczka i zajmująca się domem to dla Gabrysi całkowita nowość. Nie mogła uwierzyć, że poznała dziewczynkę, która żyje w tak cudownym świecie. To było jak wygrana na loterii.
    Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i Gabrysia wróciła do domu. Otworzyła drzwi i rzuciła szkolny plecak na podłogę. Zobaczyła matkę śpiącą na kanapie. Pootwierała okna, żeby pozbyć się smrodu, po czym poszła po ścierkę i sprzątnęła wymiociny z dywanu. Przykryła matkę kocem, pozbierała puste butelki po alkoholu i poszła do kuchni. W lodówce zobaczyła jedynie zgniłą marchewkę. Zrezygnowana poszperała po szafkach i znalazła płatki. Wsypała je do miseczki i poszła do swojego pokoju. Rozglądnęła się i porównała swój pokój do pokoju Ani. Różnica była diametralna. Obdrapane ściany, dziurawy dach, z którego podczas deszczu wiecznie kapało do podłożonego garnka, szare ściany. Jedynym kolorowym akcentem były rysunki Gabrysi przyczepiane do ścian. Czy Ania chciałaby się z nią przyjaźnić gdyby zobaczyła jak wygląda jej dom?

  10. A ja bardziej niż do „dwóch biegunów” zbliżę się do „Innego”:)
    Jestem Franek i mam siedem lat. Moja mama jest szurnięta. Bez dwóch zdań. Nawet babcia czasami tak mówi i ładnie się wtedy uśmiecha. Nie wiem, co ma wtedy na myśli, ale że mama jest dziwna, to pewne.
    Wszystko zaczęło się w tamto lato, gdy wzięliśmy Linkę ze schroniska. Nie, właściwie chyba wcześniej. Wiosną, gdy mama przestała pracować w szkole i zaczęła malować. To znaczy zawsze malowała, ale wtedy zaczęła malować ciągle. Dziwiło mnie, że nie czekam na nią długo w przedszkolu i że mamy jeszcze dużo dnia na robienie fajnych rzeczy. Na wyjście na rower albo na szukanie mgły w parku. A mama mówiła, że nie daje rady w tej szkole i że dzieciaki są fajne tylko rodzice zawsze namącą. Byłem tam z mamą kilka razy i rzeczywiście było fajnie dopóki nie przyszli rodzice. Wszystkie zasady ustalone z mamą przestawały nagle działać i dzieciaki robiły się naburmuszone i obrażone. Nawet gadać ze mną nie chciały. No i mama przestała tam chodzić.
    Mówiła jeszcze, że idę do szkoły to przyda mi się… Jak to było? Coś pomagającego… Nie pamiętam.. Ręka czy dłoń… W każdym razie była w domu. Gdy byłem w przedszkolu ona malowała, a gdy wracałem – szliśmy na pizzę albo podglądać kaczki w parku. Mama dalej maluje i sprzedaje te swoje rzeczy, a ja już nie chodzę do przedszkola.
    Kiedyś mieliśmy psa. Tata go zabrał gdy się wyprowadzał, a potem umarł. Pies. Teraz jest nowy, taki mały, co ciągle szczeka. Specjalnie dla mnie. Lubię go, bo jest mały i gdy jestem u taty, to mnie nie odstępuje. Pies znaczy się. No i wtedy mama zapytała, czy może nam by się nie przydał taki psi kolega. Ale nie kupiony tylko uratowany. Nie wiedziałem, o jakim ratowaniu mama mówi. No bo skąd niby miałbym uratować psa? Wtedy pokazała mi zdjęcia ze schroniska dla psów. Jakie one tam były brzydkie! Wszystkie takie byle jakie, jakby brudne. Nie podobały mi się. Siedziały w klatkach i było widać ich gówna. No, znaczy się kupy. Nawet wydawało mi się, że czuję ten zapaszek…Mama pokazała mi zdjęcie Linki. Zachęcali do adopcji i pokazywali zdjęcia różnych psiaków. Wtedy nazywała się Marilyn i miała taką jasną fryzurę. Puchate futro sterczało jej na głowie na wszystkie strony i ledwo było widać brązowe oczka. Głupie imię dla psa. Z Marylin’ki została Linka. Miała kilka miesięcy i mocno chorowała – jakieś kłopoty z brzuchem i kupami. Gdy pojechaliśmy do schroniska na wspólny spacer prawie wskoczyła opiekunce na głowę z radości, ze wychodzi. Potem ciągle wchodziła mi pod nogi. Podcinała mnie, ja się wywalałem, a ona wskakiwała na mnie. Ale była zabawa!. Tylko okropnie śmierdziała. Brudem, kupami i lekarzem. Po kilku dniach i jakiś sprawach, które mama załatwiała w schronisku mieliśmy ją u nas. No, tak. To był ten prawdziwy początek.
    Bo my teraz mamy w domu dom tymczasowy. No, dla nas on jest na stałe, tylko dla psów jest tymczasowy. Dla takich ze schroniska albo znalezionych. Była już u nas Sara Jeden i Sara Dwa, Łajdak, Piotruś, Helenka i Jadzia… Nie, to nie dzieci, tylko też psy. Ja im dałem takie imiona, żeby było śmiesznie. Mieszkały z nami jak ludzie to i imiona miały ludzkie… A zimą trafiły się trzy szczeniaki. To dopiero była rozróba: siki, kupy, pogryzione buty, psie zabawki po całym domu…Dla wszystkich mama z panią Ewą z fundacji znajdują dom i właściciela-przyjaciela. Czasem potem spotykamy się z nimi na psim wybiegu. Musimy wtedy jechać tramwajem i metrem, ale co tam. One wszystkie mnie poznają i Linkę. Bo ona świetnie je wychowuje, pokazuje co wolno, a czego nie i dużo się z nimi bawi.
    Teraz jesteśmy na wakacjach. Nad jeziorem. Z psami. No jest Linka, oczywiście, i Kret, który wygląda jak podnóżek i dwa szczeniaki – Paszcza i Zezek. Już wszystkie mają przygotowane domy, ale wakacje to nie jest dobry czas na oddawanie zwierzaków. Tak mówi mama. I pani Ewa z fundacji.
    Tutaj mamy fajnie. Zwierzaki nikomu nie przeszkadzają, a my mamy gdzie z nimi wychodzić, żeby porozrabiały. Bo one ciągle brykają. Ganiają się, przewracają, warczą i gryzą się jakby walczyły, a to tylko zabawa. Kret się nie bawi. On jest taki bardzo dorosły. Ale przychodzi na głaskanie i śpi przy moim łóżku.
    A wczoraj poszliśmy na spacer do lasu i poszły z nami dziewczyny. To znaczy Ruda i Ala. Ruda ma jakoś na imię, Klaudia czy Konstancja, ale Ruda bardziej pasuje. No i na tym spacerze znaleźliśmy psa. W lesie. Samego. Bez obroży. Z chorym okiem. Okropne było to oko. Jakby zamknięte, ale czerwone i takie uklejone. Gdy nas zobaczył od razu podbiegł. Byliśmy tylko we trójkę, bo mama z psami szła ścieżką, a my udawaliśmy, że przedzieramy się przez dżunglę i szukamy małp. No i on wtedy do nas podbiegł. Właściwie to ona, bo to suczka. Najpierw Ala krzyknęła, gdy coś w krzakach się poruszyło, ale gdy ją zobaczyliśmy, to już się nie baliśmy, bo była malutka – taki kotek na krótkich łapkach. Kosmaty, biało czarny z płaską twarzą. No, to znaczy pyskiem. Nie wołaliśmy jej, a ona sam przyszła i już nie chciała odejść. Poszliśmy do mamy, we czwórkę.
    Po drodze ustaliliśmy, że mama zrobi kartki, że znaleźliśmy psa, a my je rozwiesimy – przy przystanku i przy sklepie. Mama mówiła, że na pewno się komuś zgubił bo wygląda na rasowego. Tylko to oko… No, bo przecież, jak ktoś ma psa przyjaciela, to o niego dba i nie pozwoli, żeby tak się porobiło. Może dawno się zgubił…?
    Wszyscy sąsiedzi przyszli oglądać Małą. Rodzice Ali i Rudej, pani Kasia z przeciwka z bliźniakami i pan Marek z domku w lesie. Wszystkim bardzo się podobała, ale jednocześnie dziwili się, że mama tak się o nią troszczy. Okazało się, że ktoś widział podobnego psiaka w pobliskiej stadninie. Tam mają dużo wielkich koni i też małe kucyki. I jeszcze obok takie jakby zoo z kozami, owieczkami i dwiema alpakami. Widziałeś kiedyś alpakę? Jakie one są śmieszne! Mieć taką w domu to by było coś. Tylko w mieszkaniu się chyba nie da. Nam byłoby z nią ciasno, a ona by się męczyła… Ale byłoby fajnie móc ją karmić i głaskać…Z nich też jest wełna na swetry i skarpetki. Chciałbym zobaczyć, jak się robi taką wełnę z alpaki… Mama mówi, że ją to nie boli… No i ktoś zadzwonił do tej stadniny i jakaś pani powiedziała, że wieczorem przyjedzie po psa.
    Ale mamie nie podobało się oko Małej. Zostałem z Alą i jej rodzicami, a mama z rodzicami Rudej i Małą pojechała do weterynarza do miasteczka. Wrócili niedługo potem z lekarstwami. To jest jakieś zakażenie, które musiało się długo rozwijać. Nie wiadomo, czy Mała będzie widziała na to oko. Biedna. Całe popołudnie leżała przy Lince albo przy mnie i spała. Przed wieczorem przyjechała pani ze stadniny. Miała fajne auto, takie terenowe. Była taka bardzo uroczysta, gdy wysiadła z auta. I tylko trochę śmiesznie wyglądała, gdy szła po piasku, a obcasy jej się zapadały…Powiedziała, że to jest pies jej pracownika i że przyjechała go zabrać. No i się zaczęło.
    Mama powiedziała, że pies jest zaniedbany i chory i że odda go tylko pod opiekę komuś, kto o niego zadba. Pani zrobiła się okropnie czerwona na twarzy i kazała mamie oddać psa. A mama swoje… Pani była wściekła i zaczęła coś bardzo szybko mówić podniesionym głosem. Mama odwróciła się do nas i poprosiła, żebym zabrał dzieciaki i psy, bo szkoda słuchać tego, co mówi ta pani. Wszyscy posłuchali mamy, to znaczy bliźniaki od pani Kasi i Ruda zabrali psy za domek, ale my z Alą udawaliśmy, że zbieramy jeszcze zabawki. Słuchaliśmy jak one rozmawiają. Pani krzyczała, że to nie jest nasz pies i że nie możemy go nie oddać. A mama mówiła cicho. Ledwo ją słyszałem. Pytała, gdzie ta pani ma odpowiedzialność za słabszych i czy myśli, że to, co robi to jest dobry wzór do naśladowania przez dzieci. Pani znów krzyczała, że tu przyjedzie właściciel i zabierze psa, a jeszcze zawiadomi policję. Mama poprosiła, żeby pani zapisana nasz numer telefonu, bo chciałaby dowiedzieć się od właściciela, jak leczył psa do tej pory i czy go zaszczepił, a z policją chętnie porozmawia, żeby się na przyszłość zainteresowała losem psiaka. Pani machała rękami i krzyczała do mamy, że jest cholernym mieszczuchem i jeszcze pożałuje, a potem zapakowała się do auta i odjechała.
    Zapytałem, kto to jest mieszczuch, bo słowo „cholerny” to już znam. Mama powiedziała, że to taki ktoś kto mieszka w mieście i nie rozumie przyrody. Chyba coś przekręciła, bo jakoś mi to nie pasowało. Pani chyba chciała powiedzieć coś innego. Zapytam babcię, gdy wrócimy z wakacji.
    Niedługo po odjeździe pani, zadzwonił mamy telefon. To dzwonił ten jakby właściciel, ale przez telefon nie było widać. Mama spytała go o książeczkę, o szczepienia i obrożę i zakończyła rozmowę : „Albo pan pokaże książeczkę, albo nie mamy o czym rozmawiać”.
    Poszliśmy wszyscy na wieczorną kąpiel w jeziorze, a przy okazji wykąpaliśmy Małą. Wszystkie dzieci chciały ją później czesać, a ona pozwalała i odwracała się brzuchem do góry. W ogóle nie mieliśmy ochoty iść spać. Ala się martwiła, że nie weźmie Małej, bo jej mama jest bardzo uczulona na psią sierść. Bliźniacy na samym początku powiedzieli, że rodzice zabronili im ją przyprowadzać, bo gdy wrócą do Krakowa, to pies siedziałby sam w domu całymi dniami. Ruda miała w domu perską kotkę z czterema kociętami, więc też odpadała. Wszyscy siedzieliśmy wpatrzeni w Małą. Spała spokojnie wtulona w Linkę. Zupełnie jak kłębek babcinej włóczki.
    Na to weszła mama z miską czerwonych czereśni.
    – Nie martwcie się. Albo pan właściciel się ogarnie i zachowa jak dorosły, albo wymyślimy coś innego. Małej będzie dobrze. Może Franek się nią zaopiekuje, a Linka ją wychowa?
    No, co? Nie mówiłem? Jest szurnięta. A ja mam szczęście…

  11. Była leworęczna i to już wystarczyło, by jej nie lubić. Przez skórę czułam, że robiła to złośliwie, brała każdą rzecz do lewej ręki, małpowała moje gesty i spoglądała na mnie spode łba w oczekiwaniu reakcji. Zaciskałam zęby i w ogóle nie reagowałam. A wtedy ona robiła obrażoną minę. W ogóle często robiła dziwne miny. Gdy zwieszałam głowę i w milczeniu przyjmowałam kaskadę złośliwych uwag, które ostrymi kamieniami spadały na mój kark, ona wyglądała tak, jak by za chwilkę miała się rozpłakać. Pomyślałam, że gdyby spotkał ją mój los, natychmiast stałaby się ofiarą. W jej oczach wciąż widziałam niepewność i przesyconą strachem pokorę. Czasem spoglądała na mnie ze złością, ale nie poprawiało mi to humoru. Robiła to zawsze wtedy, gdy ja potrzebowałam wsparcia w swojej cichej wojnie. Nie mniej bardzo chciałam jej zaufać, odnaleźć w niej przyjaciółkę, której opowiedziałabym o wszystkim. O tamtym zbitym kubku, po którym pięć palców wypaliło czerwone piętno na moim policzku, o pomidorach, na które wydałam za dużo na straganie, a wykręcony nadgarstek przypominał mi o tym jeszcze przez tydzień, o tych wszystkich innych rzeczach, których rzekomo nie zrobiłam na czas lub nie zrobiłam wystarczająco dobrze. Ale nie budziły zaufania ani jej podkrążone oczy, ani zasmarkany nos. I nigdy nie widziałam, żeby się uśmiechała. Głowa do góry – mówiłam do niej w myślach, gdy szczególnie było mi jej żal, czyli bardzo często. I byłam zadowolona, że odpowiadała milczeniem. Milczenie jest najlepsze. Nawet gest to za dużo. Zrozumiałyśmy to obie, gdy nasze wyciągnięte dłonie, tak bliskie sobie, jak przed stworzeniem Adama, oddzielił raz na zawsze huk tłukącego się szkła i zdanie ostre jak strzał:
    – Dość tego gapienia się w lustro.

  12. Wspólny lot

    FR1021 STN WMI
    Niektórzy mają zawsze w życiu pod górkę. Są też tacy, którzy urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą, ale przegapili swoje pięć minut i szczęście się od nich odwróciło. Jednych i drugich łączy to, że są pogodzeni ze swoim losem i przyjmują z pokorą kolejne dopusty boże. Nie walczą – no może trochę narzekają. Nie twierdzę, że nie ma ludzi szczęśliwych, czy też takich, o których mówi się, że są skazani na sukces…
    Myślę, że przynajmniej o kilku mieszkańcach mojej ulicy w Łodzi mógłbym tak powiedzieć. Ci inni, „lepsi” ludzie wycięci z kolorowego żurnalu, wydawali mi się zawsze odlegli. A kim ja jestem? Wstałem dziś o 3:00, by zdążyć na samolot ze Stansted prawie do Warszawy. Jakoś sobie radzę, choć człowieka sukcesu jest we mnie zapewne mniej niż alkoholu w piwie…

    LO282 LHR WAW
    Cieszę się na Warszawę. Dziś wbudowanie kamienia węgielnego i konferencja prasowa; największa budowa w Polsce – brzmi dobrze. Powiem, że w Europie Środkowej. Zawsze trochę podkręcam… Jeśli praca jest przez ¾ czasu nudna, to ja opowiadam o tej ¼ ciekawej i wiecie co: niedługo mam lepszą pracę!
    Kasia jeszcze śpi (Kasię znacie na pewno z kampanii Zary) – zadzwonię do niej z lotniska.
    To chyba zaczęło się na trzecim roku. Na początku sesji miałem w indeksie trzy piątki w tym jedną z plusem z projektowania.
    – Pan to jest skazany na sukces – powiedział do mnie asystent z katedry rzeźby wpisując mi ostatnią piątkę z tego półrocza, którą notabene dostałem za zredukowaną do granic możliwości formę inspirowaną nasionem wyłaniającym się ze skorupki – ja wmawiałem wszystkim, że to kasztan.
    – Dożywotnio – odparłem uśmiechając się od ucha do ucha – „i niech tak zostanie” – dodałem w myśli.

  13. *** Być kobietą. Być mężczyzną ***

    – Autobus z siódmego już odjechał?
    – Tak, za późno pan przyszedł.
    Nade mną stał młody mężczyzna w szarej marynarce i rozglądał się wokół. Na oko dawałam mu trzydzieści lat, jednak przez to, że był zgarbiony i przygnębiony, sprawiał wrażenie starszego.
    – Wszystko robię za późno. Albo za wcześnie.
    Oderwałam się od lektury i spojrzałam w jego stronę. Popatrzył na mnie smutno, po czym usiadł obok i westchnął. W tym momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaszło słońce, niebo zrobiło się ciemnoszare. Nagle silny wiatr zerwał mi z szyi apaszkę. Mężczyzna wykazał się refleksem i złapał ją w locie. Podał mi ją, delikatnie się uśmiechając.
    – Czy pani też czasem ma wrażenie, że los za nas podejmuje decyzje?
    Zaskoczona nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Odłożyłam książkę i silniej zawiązałam apaszkę. Wiatr szarpał nią zawzięcie, jakby rozzłoszczony, że odebrałam mu jego zdobycz. Chłód oplatał moje ciało. Po chwili poczułam na policzku wielkie krople deszczu.
    – Zaraz lunie! Musimy się schować!
    Mężczyzna nie czekając na reakcję, złapał mnie za rękę i pociągnął. Zerwałam się, przytomnie chwytając torebkę. Pobiegliśmy w stronę pobliskiej kafejki. Zapach kawy poprawił mi nastrój.
    – Czy mogę zaprosić panią na kawę? – Spojrzałam na zegarek.
    – Chętnie, mam pół godziny do odjazdu autobusu.
    Mężczyzna poszedł zamówić kawę, a ja siadłam przy stoliku. Przytulna sala była pusta. Poza nami jedna dziewczyna siedziała po przeciwległej stronie i energicznie, jakby ze złością, mieszała w filiżance łyżeczką. Czekając, starałam się doprowadzić fryzurę do ładu, strzepując wodę z włosów i przeczesując palcami splątane pasma.
    – Jest pani bardzo piękna – usłyszałam.
    Nie potrafiłam ukryć zaskoczenia. Podniosłam filiżankę i zanurzyłam usta w czarnym napoju. Mężczyzna cały czas mi się przyglądał. Choć chciał to robić dyskretnie, to czułam jego spojrzenie.
    – A pan nie lubi kawy? – zapytałam, spoglądając na szklankę z wodą, przyniesioną przez kelnerkę.
    – Kiedyś byłem jej wielbicielem, jednak od czterech lat już jej nie piję. Przestała mi smakować.
    – Tak nagle?
    – Nawet nie ma pani pojęcia, jak pani zazdroszczę. I to nie tylko smaku kawy. Dziś kończę trzydzieści lat.
    Zaskoczona odłożyłam filiżankę.
    – Tego dnia cztery lata temu wyobrażałem sobie, że będzie to najszczęśliwszy dzień mojego życia. Tak sobie zaplanowałem.
    – Ale takich rzeczy nie można zaplanować.
    – Teraz to wiem, ale tamtego dnia inaczej patrzyłem na życie. Założyłem, że ta decyzja mi to zapewni. Przez siedem lat zmagałem się z sobą, ze swoimi potrzebami i ograniczeniami. Przez siedem lat rozważałem wszystkie za i przeciw.
    Słuchałam go w skupieniu. W głosie było tyle cierpienia, że nie potrafiłam znaleźć słów, by go pocieszyć. Mówił z takim żarem i żalem, że poczułam gęsią skórkę na przedramionach. Wziął głęboki oddech, dając sobie i mi chwilę na zebranie myśli. Napiłam się kawy i spojrzałam na niego wyczekująco. Poprawił się na krześle i nie patrząc mi w oczy powiedział.
    – A potem przyszły najtrudniejsze lata mojego życia. Cztery lata bólu i nadziei.
    Znowu się zamyślił, popatrzył w stronę nieznajomej dziewczyny. Milczałam, patrząc przez okno. Niebo było czarne, krople deszczu uderzały miarowo w szybę, po czym spływały wąskim strumieniem zbierając ze sobą resztki kurzu.
    – Dziś wiem, że to była najgorsza decyzja w moim życiu. Patrząc na panią i na inne kobiety, uświadamiam sobie, co straciłem bezpowrotnie. Gdybym mógł cofnąć czas. Właśnie chciałem tego spróbować. Ale los dał mi odpowiedź. Już za późno. – Uśmiech zgasł z jego twarzy. W kącikach oczu pojawiły się łzy.
    – Przecież nie wszystko stracone. Pojedzie pan następnym autobusem.
    – Nie zdążę na samolot. Tym razem los zdecydował za mnie… Czemu wtedy nie poczekałem? Aż dojrzeję, aż lepiej się poznam i zrozumiem. Cztery lata temu byłem inną osobą. Byłem kobietą…

  14. Ewa patrzy we wsteczne lusterko samochodu i poprawia włosy. Zostało jej piętnaście minut do spotkania. Dzwoni do męża i przypomina mu o odebraniu Ali ze szkoły. Ona sama dzisiaj nie może. Musi zobaczyć się z siostrą i przygotować na jutrzejszą konferencję. Potem chwyta torbę wypchaną papierami, zamyka drzwi auta i rusza w kierunku kawiarni. Nie widziała siostry przez dziesięć lat. Komórka wibruje w kieszeni. Ewa sprawdza nowe maile, a czerwień jej paznokci migocze. Potwierdzenie rezerwacji hotelu, gratulacje od profesora, program dnia na jutro od asystenta. Odpisuje szybko.
    Poznałaby ją wszędzie i zawsze. Stoi teraz na chodniku przed kawiarnią. Ewa podchodzi i chwyta jej dłonie. Są szorstkie, takie spracowane, silne. Oczy te same, szeroko otwarte, niebieskie. Skóra jest tylko inna, bledsza, policzki lekko zapadnięte. Dziesięć długich lat. Wchodzą do kawiarni i siadają przy stoliku. Siostra mówi, że nie ma dużo czasu, że zaraz musi wracać. Pyta szybko, chciwie wyczekując odpowiedzi i Ewa opowiada, że Ala ma już dwanaście lat, że mąż jest dobry, że kariera układa się nie najgorzej tylko dużo pracy, bardzo dużo.
    – A ty? – Ewa patrzy siostrze prosto w oczy.
    – Jestem ciągle zajęta – słyszy jej łagodny głos – mam dużo obowiązków.
    Pyta też o rodziców, tak nieśmiało, z lękiem i obraca obrączkę na palcu.
    – Mają się dobrze – mówi Ewa – ale nic się nie zmieniło – dodaje.
    Siostra kiwa głową, bierze rękę Ewy w dłonie i uśmiecha się.
    – Kiedy znowu się zobaczymy? – pyta Ewa.
    – Wiesz, to nie jest proste.
    Wstają i wychodzą. Ewa zarzuca na ramię ciężką torbę. Zastanawia się po co to wszystko ze sobą przyniosła. Siostra poprawia habit. Ostatnie spojrzenie niebieskich oczu. Ewa mocno ją obejmuje i to wszystko. Po chwili jej szara sylwetka ginie w tle ulicy.
    Ewa rzuca torbę na siedzenie samochodu. Nie ma siły by obrócić kluczyki w stacyjce. Zerka we wsteczne lusterko. Widzi oczy, nos, zmarszczki, wąską linię ust. Przypomina się jej jak razem czytały nocami Kawafisa, to jego „Che fece…”. To było wtedy, to było celowe. Teraz to wie.
    – Tylko która z nas powiedziała TAK, a która NIE?- słyszy nagle swój własny głos.

  15. Białe światło: czułem je, nim jeszcze potrafiłem otwierać oczy, huczało w rytmie otaczających serc. Pewnego dnia sklejone powieki sfałdowały się jak maleńkie akordeony, aby zagrać mi bezgłośnie melodię nowego świata. Ból wniknął w oczodoły, przeszył mózg. To była przeznaczona dla mnie nuta. Wysokie C.
    Matka osłaniała nas przed światłem połacią miękkiego, wilgotnego futra. Wpijałem się w sutek bezzębnymi dziąsłami i chłonąłem pieśń minionych pokoleń o labiryntach piwnicznych korytarzy.
    To wtedy pierwszy raz usłyszałem Zgrzyt. Przeraźliwie głośny, miał w sobie coś nieodwołalnego, wywoływał dreszcz. Usłyszałem, jak oddech matki przyspiesza z chrapliwym świstaniem. Zakryła nas fałdami potężnego brzucha. Nagle wzniosła się do góry, coraz wyżej, wreszcie zniknęła. Nigdy już jej nie zobaczyłem.
    Zgrzyt zjawił się jeszcze wielokrotnie, za każdym razem zabierając jedno z nas. Sypialiśmy czujnie, zbici w co noc mniejszą gromadę. Wkrótce zostałem sam, ścigany białymi promieniami. Trwałem tak poza czasem, aż kiedyś Zgrzyt okazał niezwykłą łaskę. Nie wiedziałem, kim jest mój nowy towarzysz, ale z głodu czyjejkolwiek obecności pokochałem go od razu. Był tylko jeden problem: ciasne szklane pudełko, w którym siedział zamknięty bez osłony przed światłem, śmiertelnie przerażony. Biegałem wokół niego w popłochu, trącając łapami złowieszczo gładkie ściany. Wreszcie rozległ się trzask i jedna ze ścian opadła. Był wolny. Oszaleliśmy z radości.
    Usłyszałem Zgrzyt.

    „Naukowcy z Holenderskiego Instytutu Neurologii jako pierwsi zbadali hipotezę empatii u szczurów.” (nin.nl)

  16. Chomik buszujący w zbożu says: Odpowiedz

    Czekam na nią. Boję, że ją to znudzi. Tak bardzo nie chcę być bezradny.
    Każdego ranka wstaję do życia jak do pracy. Budzę się o siódmej, myję, golę, zakładam szeroki pas, aby podtrzymywał przepuklinę wielkości piłki do kosza. Już żadnego szpitala! Jeszcze tylko opaska stabilizująca na kolano. Noga ucieka i upadam. Ona o tym nie wie. Nienawidzę upadków, wtedy tak ciężko się podnieść. Potem wybieram koszulę ze sterty, a najbardziej lubię te, które mi kupiła, bo są miękkie, spodnie, szelki, skarpety. Aparat słuchowy? Nie, ma takie małe druciki, może później.
    Dzisiaj będzie się złościć, no bo po co rozmawiałem z tą panią przez telefon. Przecież nie powiedziałem „Tak”, ale umowa przyszła. Próbowałem przeczytać z lupą, ale słowa były mi nieznane i obojętne. Zniechęciłem się.

    Nie usłyszałem pisku otwieranego kodem domofonu, lecz dopiero raźny głos.
    – Cześć tato!
    – Kupiłem naleśniki? – nieśmiało zagadnąłem.
    – Jadłam w pracy tato. Zrobię sobie herbaty i może zjem pomidora. Jak minął ci dzień?
    Odpowiadam, bo trzeba gadać, a więc że byłem po gazety, potem kawa z ciastkiem, znowu wyjście, tym razem do sklepu i kiosku po wyniki toto-lotka. Rozmawiamy o bieżącej polityce. Czasem się nie zgadzamy, ona jest za rynkiem, a ja za przeszłością. W duszy niekiedy przyznaję jej rację, ale jak ja mam konkurować. Z czym, teraz, dzisiaj? Jak zwykle spieramy się o socjalizm i odbudowę Warszawy. Nie mogę powstrzymać się i opowiadam po raz n-ty tę samą historię, przytaczając przykład jednego z młodych inżynierów, którego uczyłem zawodu. Ona mnie kocha i wierzy mi, a jednak przegrałem. Dlaczego?
    – Co zrobiłeś! Kurcze, mieliśmy poczekać do października, aby wypowiedzieć umowę, a teraz znowu. Dlaczego dzwonią do ciebie, podałam swoją komórkę!
    – Tak szybko mówiła, że korzystne, i żeby się zastanowić. Powiedziałem, że nie chcę, a umowa przyszła.
    – Tato, to nie twoja wina. Taki jest ten świat.
    – Kiedyś było inaczej.
    – Tato, to nie tak.

    Przytuliła się na pożegnanie. Zobaczymy się za tydzień. Machamy do siebie na do widzenia. Stoję na balkonie i wracam szybko do mieszkania, aby nie widzieć, jak znika za murem. Ocieram łzę, która wypływa z tego jednego niewidzącego już oka.
    Burza przeszła. Chcę żyć dla niej i jednocześnie wolałbym umrzeć podczas tamtej operacji, po której mam przepuklinę.

  17. Hałasująca para obudziła innego stałego mieszkańca nabrzeża. Spod mostu wyszedł zaspany murzyn, posiadacz co najmniej metra dziewięćdziesiąt słusznej postury ciała. Siwiejący, szczeciniasty zarost kontrastował z rozczochraną czupryną półdługich, skołtunionych czarnych loków. Trzy ukośne białe paski zniszczonych butów nieznacznie odróżniały się od granatowej cholewki. Miał na sobie ubrudzone i poprzecierane dżinsy. Z kieszeni czarnej, ubłoconej puchowej kurtki wyciągnął pokruszone kawałki bułki i rzucił kaczkom. Na chwilę zniknął pod mostem, żeby wrócić z zawiniątkiem pod pachą, które okazało się być niewielkich rozmiarów torbą podróżną. Z jej bocznej kieszeni wyciągnął tubkę z kremem i brzytwę. Obrzucił badawczym spojrzeniem Zbyszka, po czym rozebrał się do slipek i przykucnął nad taflą wody.
    Biały krem kontrastujący z czarnym kolorem skóry niknął pod pewnymi pociągnięciami brzytwy. Z włosami nie poszło tak łatwo, stawiały opór szczotce i niespodziewany gość z grymasem niezadowolenia na twarzy zakończył układanie fryzury. Leżące na trawie ubranie i buty zapakował do torby. Ponownie zniknął pod mostem, żeby po chwili pojawić się z białą koszulą i garniturem na wieszaku w jednej ręce i czarnymi, błyszczącymi lakierkami oraz skórzana aktówką w drugiej. Po założeniu ubrania Zbyszkowi ukazał się w całej okazałości ktoś, kto wyglądał na prezesa banku zmierzającego do pracy. Spakował resztę rzeczy do torby i wrzucił pod most. Na odchodnym strząsnął niewidoczny brud z rękawa marynarki i puścił oko do Zbyszka kręcącego z podziwem głową na widok przemiany jakiej uległ bezdomny.

    albo takie coś:

    Po pokonaniu załomu Zbyszek wyszedł na płaskowyż. Rozciągał się z niego widok na Angels Landing – Podest Aniołów. Skalna grań wysokości sześciuset metrów niczym postawiona na sztorc kartka papieru dzieliła kanion na dwie części. Przysiadł na kamieniu i przyglądał się turystom. Przeciskali się na ścieżce szerokości kilkudziesięciu centymetrów mając z obydwóch stron kilkusetmetrową przepaść. Przypomniał sobie Jerry’ego. Jak to możliwe, że dane mu było poznać niedoszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, największego mocarstwa współczesnego świata. On, chłopak z małej miejscowości w Polsce, jako dziecko często głodny, ponieważ w domu brakowała pieniędzy na chleb czy mleko. A jego największe marzenie spełniło się kiedy w wieku dziesięciu lat dostał na urodziny globus. Zastanawiał się nad tym jak można zaplanować czyjeś życie: żłobek, przedszkole, szkoły, małżeństwo. I to jeszcze zanim ten ktoś przyszedł na świat. Przecież oczywistym jest, że idzie się do najbliższego przedszkola, szkoły przypisanej do miejsca zameldowania a miłość decyduje o wyborze przyszłej żony. Odwrócił się i poszedł w głąb płaskowyżu. Tam, gdzie dla większości nie było nic ciekawego, gdzie nawet nie było widoku na przełom rzeki Vrigin tylko na rysujące się na tle błękitnego nieba wierzchołki przeciwległej grani. Zachodzące słońce malowało je na rdzawo-czerwony kolor. Zdecydował, że nie podejmie wyzwania związanego z przejściem drogi znajdującej się nad przepaścią. Uważał to za niepotrzebne ryzyko. Żeby pokonać własną słabość?

  18. Tęczowy wykrzyknik

    Anka była outsiderką od dawna, ale mało kto wiedział, że była nią przede wszystkim dla siebie. Z czasem dowiedziała się więcej o tożsamości płciowej, różnicach między płcią biologiczną a metrykalną i uświadomiła sobie, że jest mężczyzną w ciele kobiety. Pozew przeciwko rodzicom biologicznym, terapie hormonalne, operacje… po mozolnej batalii odniosła zwycięstwo i zaczęła nowe życie jako Marek, w końcu czując się i będąc sobą.
    Marek wystawił twarz do słońca. Choć blizny po mastektomii nie w pełni się zagoiły, nie mógł sobie odmówić jednego popołudnia nad Bałtykiem. Niestety, nagle słońce zasłonił byczek w tak zwanej „żonobijce”. Obrzucił Marka wymownym spojrzeniem. Parawaning kwitł w najlepsze, mężczyzna nie miał jednak w planach ustępować swojego miejsca i postarał się wyrazić to niewerbalnie. Tamten przeniósł wzrok na jego tors, jakby szacując możliwości w ewentualnej walce wręcz o metr kwadratowy piasku. Dostrzegłszy dwie różane pręgi na sutkach, zrobił minę Markowi dobrze znaną. No nie…
    Powstrzymując się od westchnięcia pełnego rezygnacji, Marek podniósł się i spojrzał odważnie prosto w oczy przeciwnika. Że też nie można spokojnie posiedzieć na plaży, bez tych wszystkich bazyliszkowatych spojrzeń, głupich uwag i scenicznych szeptów… czy ten kraj to sami Janusze i podpalacze tęczy?
    Bazyliszek z karkiem grubości zwiniętej karimaty nieoczekiwanie uśmiechnął się i wyciągnął do Marka dłoń.
    – Seba. Mój brat właśnie kończy medyczną procedurę korekcji płci, więc wiem, o co kaman. Ty chyba masz to już za sobą, no nie? Gratulacje! OK, nie będę owijał w bawełnę: fajną masz tę miejscówkę. Mogę klapnąć obok? Nie gryzę.

  19. Dzień w którym zdarzyło się wszystko
    13 grudnia 1913 roku
    Maria westchnęła ciężko i ostatkiem sił wypchnęła dziecko na świat. Była zmęczona i głodna. Od wczorajszego wieczoru Antkowa pozwoliła jej zjeść tylko skórkę od chleba.
    – Nie trzeba się objadać, bo dziecko za wolno wychodzi od tego – twierdziła akuszerka.
    A teraz… patrzyła jak Antkowa uwija się przy małym zawiniątku. Przyniosła i położyła je obok. Małe i z kolorkami. W przeciwieństwie do Marii wcale nie chciało jeść. Zaraz zasnęło.
    – Nie koniec kochanieńka, jeszcze troszkę się postaraj – komenderowała tymczasem Antkowa.
    Maria dobrze znała kolejność, przecież to jej piąty poród. Powoli wciągnęła powietrze i „odpuściła” brzuch. Tak jak uczyła akuszerka. Teraz poszło łatwiej – łożysko mniejsze przecież od dziecka.
    Antkowa zniknęła z nim szybko – wiadomo babki od porodów wiedzą, co i jak. Po powrocie obmyła Marię i sprzątnęła izbę. Zanim zaprosi Pawła nie będzie widać śladów po bólu i trudach minionej nocy. Świat kobiet musi pilnować swoich tajemnic.
    Paweł powitał Marię z uśmiechem. Przywiózł matkę, żeby przez parę tygodni zajęła się domem i dzieciakami, zanim Marysia wróci do siebie. Mówiła mu, że nie trzeba. Ale nie słuchał. Pogładził ją po głowie – zawsze czuł się sztucznie przy obcych krzątających się po domu. Antkowa tymczasem nastawiła rosół i właśnie zagniatała ciasto na kluski.
    – Jak damy na imię? – zapytał Paweł.
    Maria uprzytomniła sobie, że nie zapytała, czy chłopak, czy dziewczynka. Spojrzała badawczo na Antkową. Ta otarła pot z czoła, poprawiła chustkę.
    – Łucja świętą słusznie została – padło proste zdanie.
    – Dziewczynka… – szepnął wzruszony Paweł, oczy mu błyszczały.
    – Nareszcie dziewczynka… – westchnęła Maria.

  20. Mały Jaś lubił dokuczać zwierzątkom. Nie miały z Jasiem chwili spokoju. Od razu zaczynał je gonić, próbując je złapać. A gdy je złapał – oj, wtedy się zaczynało. Próbował urwać ogon pieskowi albo wsadzał palec w oko kotkowi, nie zwracając uwagi na to, że je to boli.
    Po prostu lubił dokuczać zwierzątkom. Któregoś dnia jak zwykle biegł za pieskiem, kiedy się poślizgnął. Za moment leżał już na trawie.
    Uff, nic mi się nie stało – pomyślał .
    Wstał żeby otrzepać spodnie, ale… już ich nie miał. Zamiast nóg ubranych w spodnie, chłopiec miał cztery kosmate łapki.
    Co się stało? – pomyślał. – Jestem pieskiem?
    Nieopodal stały kałuże wody. Jasio podszedł do jednej z nich i przejrzał się. Nie zobaczył jednak chłopca – w wodzie odbijał się piesek z kudłatą sierścią.
    Naprawdę jestem pieskiem – pomyślał Jaś. Ale nie miał czasu by o tym dłużej pomyśleć bo zobaczył idących z naprzeciwka dwóch chłopców, którzy na niego wskazywali.
    Patrz, pies! – zawołał jeden z nich.
    Chłopcy podbiegli do Jasia – pieska. Jeden z nich zaczął go targać za ogon. Drugiz nich złapał go za tylne łapki i zaczął nim kręcić. Po kilku minutach takiej zabawy puścił go i obaj chłopcy pobiegli do swoich spraw.
    Teraz już wiem jak czuły się zwierzątka, którym dokuczałem – pomyślał Jasio.
    Poszedł dalej. Niespodziewanie zobaczył pana jedzącego kanapkę i wtedy poczuł, że jest głodny. Zaburczało mu w brzuszku. Podszedł do pana i oparł się łapkami o jego nogi.
    A sio! – krzyknął pan i kopnął Jasia.
    Jaś upadł. Otworzył oczy. Zobaczył swoje ciało. Znów był chłopcem.
    Jestem znowu sobą – pomyślał.
    Ale teraz, wiedząc jak czują się ci z drugiego bieguna, już nie dokuczał zwierzątkom.

  21. Kasia została wezwana do biura szefowej. Nie zdarzało się to często, ale może to ze względu na projekt, nad którym tak ciężko teraz pracowała.
    – Pani Kasiu chciałbym, aby przedstawiła pani nasz sztandarowy projekt klientowi strategicznemu oraz radzie nadzorczej.
    – Dobrze, jestem przygotowana. – Powiedziała zdecydowanie, bo ilość czasu, którą poświeciła temu projektowi była niepoliczalna, a każdej nocy śniły jej się tabelki i zestawienia.
    – Mam jeszcze do pani jedną prośbę ? – Mówiła szefowa, bawiąc się nerwowo długopisem. – Czy mogłaby pani ubrać się bardziej stosownie, może jakąś spódniczkę, marynarkę, upięte włosy ? – Długopis zaczął trzeszczeć pod jej palcami, bo nie mógł wytrzymać już tego męczenia.
    Widać było że, to co mówi nie przychodzi jej łatwo. Kasia nie wyglądała jak inne dziewczyny z biura, nie interesował ją szpiki i koronkowy dekolt. Jej kolczyk w nosie nikomu się nie podobał, włosy wszyscy chcieli przefarbować na blond, a dżinsy kazano jej ściągnąć i zamienić na eleganckie spodnie.
    – Nie mogę się tak ubrać…- Powiedział po chwili namysłu Kasia. – Przekaże wszystkie dokumenty osobie, która za mnie zrobi prezentacje – Mówiąc to, Kasia zamaszystym krokiem wyszła z gabinetu, ale gdy chciała za sobą zamknąć drzwi, krzyk szefowej ją powstrzymał.
    – Dobrze już dobrze, niech pani ubierze się, w co tylko chce, jest pani najlepiej poinformowana na ten temat, nie mam wyjścia. – Krzyczała lekko zirytowana szefowa.
    Kiedy następnego dnia po prezentacji szefowa stanęła przy biurku Kasi, ta spodziewała się najgorszego.
    – Dzwonił prezes…- mówiąc to, szefowa ściszyła głos. – Klient powiedział, że tak wyjątkowej i pełnej pasji młodej osóbki dawno nie widział…, przepraszam pani Kasiu.

  22. Miłość moich rodziców jest oddana, usłana wzajemnym szacunkiem i zaufaniem. Właśnie taką miłość chciałabym spotkać w swoim życiu. Widać, że oboje się kochają i są ze sobą szczęśliwi. Niemniej jednak początki nie były usłane różami.
    Mama wyjechała ze szkoły na wymianę do Leningradu. Mili tam spędzić pełny miesiąc. Mama, jak to dziewczyna w młodym wieku zaczynała się już spotykać z chłopakami.Na wymianie mieli swoje zajęcia i obowiązki, ale również czas na zwiedzanie i przyjemności. Ten czas moja mama spędzała w towarzystwie Saszy, chłopaka którego tam poznała. Coraz częściej rozmawiali, znajdowali wspólne tematy do rozmów. Świetnie czuli się w swoim towarzystwie i dobrze się bawili. To właśnie wtedy, na tej wymianie zaczęło rodzić się ich uczucie, a powrót mamy do domu przyniósł wiele smutku i łez. Po powrocie jednak ich kontakt się nie urwał, zaczęli pisać do siebie listy.
    Rok później to Sasza przyjechał na wymianę. Ich uczucie na nowo odżyło. Już wiedzieli, że chcą ze sobą być i to właśnie wtedy gdy są razem ich życie nabiera sensu.
    Mama powiedziała rodzicom, że poznała mężczyznę, z którym chce spędzić życie. Oznajmił, że planują się pobrać, bo on jest z daleka, ale dla niej się tutaj sprowadzi. Babcia nie była zachwycona, nie mogła pogodzić się z tym, że, jak sama go określała, ten z drugiego bieguna będzie jej zięciem.
    Uważała, że są za młodzi na układanie sobie życia i podejmowanie tak odpowiedzialnych decyzji. Niemniej jednak mama postanowiła nie odpuszczać.
    Zrobili jak postanowili. Już rok później sformalizowali swój związek w Kościele Katolickim i po dziś dzień są szczęśliwym małżeństwem, a ja i moja siostra jesteśmy owocami tej pięknej miłości dwóch biegunów.

  23. – Piszesz?
    – Tak.
    – Coś pożytecznego czy to, co zawsze?
    Beata podniosła wzrok znad laptopa. Darek, ubrany w koszulkę, przez którą przebijały się starannie wyrzeźbione mięśnie, stał bokiem do lustra i z dumą napinał lewy biceps.
    – Coś pożytecznego to, według ciebie, co?
    – Lista zakupów, na przykład. Lodówka jest pusta.
    – Lista zakupów jest na tyle prosta, że sam możesz spróbować.
    Beata wróciła do pisania, a Darek zdjął koszulkę i usiadł na łóżku.
    – Może porobimy coś?
    – Coś pożytecznego czy to, co zawsze?
    – Seks jest pożyteczny.
    – W naszym przypadku tylko dla ciebie.
    – Jak chcesz mieć dzieciaka, to trzeba zacząć już. Za niedługo stuknie ci trzydziestka, a potem już poleci z górki.
    – Jest jeszcze mój doktorat. – Darek podszedł bliżej. Zdołała odsunąć się, zanim włożył rękę pod bluzkę, ale przed zapachem ordynarnych perfum nie było jak uciec. – Nie chcę mieć z tobą dzieci i nie chcę, żebyś mnie dotykał.
    – Ciężka w obsłudze jesteś – westchnął i podniósł z biurka magazyn motoryzacyjny. – Nie wiem, po co był ten cały cyrk ze ślubem.
    – Wpadliśmy.
    – No, ale skoro i tak zamierzałaś się wyskrobać…
    Beata znieruchomiała, a obraz przed oczyma rozmyły napływające łzy.
    – Co powiedziałeś?
    – Nie ściemniaj znowu, że poroniłaś. W mojej rodzinie wszyscy mamy dobre geny. Staszek ma trójkę, Jurek czwórkę i piąte w drodze. – Beata prawą ręką zaczęła zbierać papiery rozrzucone na biurku, a lewą ocierała łzy. Kilka spadło na zadrukowaną kartkę i rozpuściło tusz. – Albo to było dziecko tego frajera, który się wtedy koło ciebie kręcił, albo z jajnikami masz coś nie teges.
    – Wiesz, co to jest?! – Beata rzuciła w Darka plikiem papierów. – Pozew rozwodowy! Piszę w nim o tym, jakim jesteś pierdolonym chamem!
    Darek z niedowierzaniem pokręcił głową i przewrócił stronę magazynu.
    – Z głową też masz coś nie teges…

  24. Tomasz leżąc na wznak, z dłońmi splecionymi na brzuchu, oczekiwał na ważną uroczystość. Było mu wygodnie, ale jak zawsze, gdy długo się nie ruszał, doskwierała mu nieznośna sztywność stawów. Właśnie rozmyślał nad sensem życia, kiedy stukając wysokimi obcasami, zjawiła się Anetka, jego piękna sekretarka. Dziewczyna upewniła się, że nikogo jeszcze nie ma, po czym przylgnęła rozpalonym czołem do dłoni szefa, zalewając je łzami.

    Dziecinko – wzruszył się Tomasz – zawsze umiałaś mnie pocieszyć.

    Nadejście kolejnej osoby, zmusiło Anetkę do ucieczki.

    Halinka.– Tomasz spojrzał czule na żonę. – Wciąż jesteś mi bliska – dodał, widząc jej zapłakane oczy, osłonięte woalką.

    Sukcesywnie nadchodzili kolejni goście; Barbara poprzednia żona Tomasza, wyglądająca jak zwykle szałowo, Jakub, były przyjaciel Tomasza – aktualny mąż Barbary, dzieci Tomasza i Barbary oraz dzieci Jakuba i Barbry, a także dzieci Tomasza z pozostałych związków, ze swoimi rodzinami.

    A Jadwiga z pewnością się spóźni – pomyślał z wyrzutem o pierwszej małżonce – chociaż raz mogłaby przyjść punktualnie.

    Co tam się do cholery dzieje? – szmer wzburzonych głosów, przerwał Tomaszowi rozpamiętywanie wad Jadwigi – Malwina! Mogłem się spodziewać, że odstawi szopkę – pomyślał obserwując kochankę, która bez pardonu, usadowiła się na miejscu dla najbliższej rodziny.

    W końcu przybyli wszyscy, których oczekiwał.
    Moje kondolencje kochani – westchnął rozczulony ich smutkiem. Co jak co, ale rodzina to mi się udała. Szkoda tylko, że dopiero kiedy przeszedłem na drugi brzeg, udało się zgromadzić wszystkich w jednym miejscu.

    Potem ostatni raz, ogarnął bliskich spojrzeniem i z poczuciem spełnienia, zasłuchał się w liturgię mszy pogrzebowej.

    1. Dobre!

  25. Świt pachniał żywicą i świergotał. Słońce rozświetliło diamenty rosy na sosnowych igłach. Wiatr jeszcze spał.
    Hanna wyszła na ganek, wdychając nowy dzień. Sięgnęła po kosz i ruszyła na uroczysko.
    Klucząc między wykrotami, dotarła do źródła pod świerkiem. Ugasiła pragnienie, oparła się o pień. Chłonęła spokój lasu, od lat będącego jej domem.

    Przygarnął ją w kłujące objęcia, kiedy ciężar winy zdławił sens życia.
    Spóźniona diagnoza i śmierć chłopca przytłoczyły. Została lekarzem, by ratować życie. Jako ordynator, nie miała prawa do błędu.
    Zaszyła się w puszczy, szukając ukojenia. Odkryła siebie.
    Zajęła się badaniem ziół i sporządzaniem leczniczych mikstur.
    Nie wiadomo, kto pierwszy nazwał ją szeptuchą. Jednemu ulżyła w bólu żołądka, innemu nastawiła złamaną rękę. Rozeszło się po okolicy. Nie brała zapłaty. Z wdzięczności przynosili jej miód, mięso, mleko.

    Wracała do chaty z koszem dziurawca. Z dala dostrzegła Wiśniewskich, furmankę i konia.
    Chłop gniótł czapkę w dłoniach, żona tuliła synka leżącego na wozie.
    – Szeptucho, pomóżcie! – zawołała. – Doktor z miasteczka nie poradził. Antek nieprzytomny.
    Sprawdziła puls, źrenice.
    – Bolała go głowa?
    – Bolała.
    – Wymiotował?
    – A jakże…
    Strach załopotał jej sercem. Wytoczyła nivę z szopy.
    – Przenieście dziecko – powiedziała. Jedziemy do Białegostoku.
    Usłuchali. Silnik zakaszlał i odpalił.
    Włączyła komórkę, złapała zasięg. Zadzwoniła na swój dawny oddział.
    – Hania?! – Kolega wysłuchał relacji.
    – Identyczne objawy – podsumowała.
    – Przyjeżdżajcie natychmiast.

    Zdążyli.

    – Trafna diagnoza, pani doktor – powiedział ordynator, ściskając dłoń Hanny. – Chłopiec przeżyje.

    Wróciła, kiedy przesycony żywicą zmierzch pohukiwał i szeleścił w świetle księżyca. Wiatr ziewał, głaszcząc sosnowe igły. Siadła na ganku z sercem lekkim jak mgła. Pokłoniła się puszczy.
    – Dziękuję – wyszeptała.

  26. Wiedźmiła opowiadała nieraz skrzaciątkom takie bajędy, że nawet kochający wszelkie niezwykłości Fryśnik nie wierzył w ani jedno słowo. Kiedy więc bajała o kulistości świata, chichrał się pod nosem i puszczał oko do Łapciusia. Łapciuś natomiast, dreptając na krótkich nóżkach spod Skrzatogrodu do Lusinki, obracał w myślach ten koncept na wszystkie strony. I jak nie popatrzył, tak wychodziła kula.
    Nazajutrz po śniadaniu zaszył się w dziupli starego dębu, gdzie go matka znaleźć nie mogła i do roboty zagonić, i rozmyślał. Wiedźmiła powiadała, że świat jest okrągły i gdyby tak iść przed siebie i iść, to by się doszło z powrotem na miejsce, z którego się wyruszyło. Albo można by się, niby robak przez jabłko, przewiercić na drugą stronę. A tam świat jak nasz, tylko odwrotny. Łapciuś oglądał niedojrzałą jeszcze papierówkę i wyobrażał sobie, jak też tam wszystko wygląda. Skrzaty jakoś do góry nogami muszą chodzić. Nie pospadają? Może by sprawdzić i niedowiarkowi Fryśnikowi na nosie zagrać? Tak iść i iść to by pewno na wieczerzę nie wrócił i matka by się piekliła. Ale gdyby codziennie kawałek tunelu wykopać…
    Po tygodniu znikania matce z oczu potrzebował sznurkowej drabinki, by wyleźć z dziury. Po dwóch zaś przebił się na wylot.
    Druga strona świata była ciemna i mokra. Pachniała ziemią, którą Łapciuś wyczuwał po bokach, gdy szeroko rozłożył ręce. W oddali dostrzegł słabe światło, a zbliżywszy się, skuloną obok lampki postać, mniejszą od niego i szarą. Łapciuś nie wiedział, czyje serce tak głośno bije: jego czy tego skrzata z drugiego bieguna. Do ucieczki rzucili się niby na umówiony znak.
    Łapciuś nie pisnął słowa ani Fryśnikowi, ani nawet Wiedźmile. Zaś drabinka w tunelu czekała.

    1. Bajeczne! Bardzo mi się podoba.

  27. Wbiegłam do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi. Oparłam ręce o umywalkę i spojrzałam w lustro. Blada skóra, sińce pod oczami, dzikie spojrzenie. Wiedziałam, że długo już z nią nie wytrzymam.
    – Myślałaś, że przed mną uciekniesz? – spytała.
    Zagryzłam wargę.
    – Zostaw mnie w spokoju.
    – Możesz sobie pomarzyć – wybuchnęła śmiechem. – Będę wszędzie tam, gdzie ty. Masz mnie dość?
    – Wszystko mi odbierasz. Radość, przyjaciół, zainteresowania… – szepnęłam. – To przez ciebie nikt nie chce się już ze mną zadawać.
    – Nawet mnie nie zauważają, to ty ich nudzisz – prychnęła. – Zresztą dziwi cię to? Tylko na siebie popatrz. Jesteś żałosna.
    – To twoja wina. Zmieniasz mnie, ale ja wcale nie jestem taka jak ty. Lubię spędzać czas ze znajomymi, chodzić z nimi do kina i restauracji. Uwielbiam książki, uwielbiam historię i uwielbiam taniec. To ty jesteś pusta w środku, nie ja.
    Próbowałam włożyć w te słowa przekonanie, ale wyczuła, że blefuję.
    – A kiedy ostatnio wyszłaś z kimś po szkole? Albo coś przeczytałaś? Albo przyłożyłaś do nauki? Z miesiąc minął, odkąd ostatnio włączyłaś muzykę. Przyznaj to, stałaś się mną.
    Miała rację, a ja nie mogłam znieść tej prawdy. Otworzyłam szafkę i drżącą ręką wyjęłam opakowanie leków.
    – Właśnie tak, to jedyna droga – zachęciła mnie Depresja. – Już teraz jest okropnie, a przyszłość będzie jeszcze gorsza.
    – Przynajmniej zginiesz razem ze mną.
    W sercu przeprosiłam Boga za to, co mam zamiar zrobić. Nie mogłam już tak dłużej żyć, ale wcale nie chciałam umierać. Gdyby tylko dał mi jakiś znak, że nie jestem sama, że się o mnie martwi…
    Z tej cichej modlitwy wyrwało mnie pukanie do drzwi.
    – Wszystko w porządku, kochanie? – Dobiegł mnie głos mamy. – Martwię się o ciebie…

    1. wzruszające! z „czuciem” napisane!

  28. Siedziała samotnie w kuchni i patrzyła na wiklinowy koszyk. Tak. Przyszedł czas, by wrócić do ludzi. Wsiadła do samochodu i pojechała na bazar. Spacerując między straganami, próbowała oswajać świat, ale i tak wśród różnych odmian pomidorów szukała malinowych, bo on bardzo je lubił. Wtedy usłyszała rozmowę.

    – Patrz pan, jak zmizerniała.
    – Chłop jej się zabił, to nie dziwota.
    – Jak się jeździ na złamanie karku… Dobrze, że tego dzieciaka nie zabił.
    – W dupie się od dobrobytu poprzewracało.
    – Dawca nerek, psia jego mać!

    Nie odwróciła się. Zacisnęła dłonie na wiklinowej rączce i zastygła sparaliżowana oskarżeniem. Próbowała powstrzymać łzy. Bezskutecznie. Narastający ból rzeźbił twarz. Krzyk bezsilności pozostał niemy.

    On nigdy nie pędził na zabój! Nigdy! To był dramatyczny wypadek. Czyjaś nieuwaga, dziecko wbiegające na jezdnię, hamowanie i to przeklęte drzewo.
    Ale ludzie wiedzą lepiej.

    – O niej rozmawiacie?
    – A o kim? Kogo tu stać na wszystko?
    – Nikogo uczciwego.
    – Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy!
    – Ano sprawiedliwy. Tylko matki szkoda. W komórce biedaczka umarła. Co tu gadać.

    Boże, za co to? Za pieniądze?! Tak, mieli je – po latach ciężkiej pracy i wyrzeczeń, inwestowania w ludzi i maszyny, śledzenia rynku, ryzykownych decyzji. A mama? Zmarła nagle na działce na obrzeżach miasta. Zawał. Samotna śmierć. Dochodzenie. Ale poszła tam tylko po to, by nakarmić psa, przygarniętą znajdę. Tak zwyczajnie, tak po prostu.

    – A wiecie, że…

    Nie słuchała dłużej. Porzuciła koszyk i wybiegła z bazaru. Byle do samochodu. Byle z dala od ludzi. Nie kupi pomidorów. Wróci do domu i znów zarygluje drzwi swojego świata.

    „Nie ma dwóch światów, jest jeden”? O nie, księże Janie, bardzo się pomyliłeś.

Dodaj komentarz