Lektura na weekend – Przedwojenni „Kasia i Tomek”

Pamiętacie swego czasu popularny serial „Kasia i Tomek” z Joanną Brodzik i Pawłem Wilczakiem w rolach tytułowych? Kolejne odcinki obracały się wokół rozmów głównych bohaterów. Polska literatura też ma analogicznych Kasię i Tomka, choć nazywają się Paweł i Irena. Znacie ich?

Dni powszednie państwa Kowalskich to dziś raczej zapomniana książka Marii Kuncewiczowej (na zdj. poniżej). Jest to pierwsza polska powieść radiowa. Kuncewiczowa pisała ją na zamówienie Jana Parandowskiego. Chodziło o to, aby stworzyć kilkanaście scen, w których poruszane byłyby tematy związane z „kulturą życia codziennego”. Ten cykl miał na celu pomoc młodym parom w rozwiązywaniu rozmaitych problemów – takich jak prowadzenie domu, higiena małych dzieci. Jak się okazało, zamiary rozminęły się z realizacją.

Państwo Kowalscy to Paweł i Irena, młode małżeństwo mieszkające w Warszawie. On jest nauczycielem szkoły powszechnej z inteligenckiej rodziny, ona modystką, córką stolarza z Kazimierza. Kochają się, rozmawiają, przekomarzają, kłócą. Towarzyszy im (czy raczej może: podsłuchuje ich) Narrator, często ironiczny. Ma cudowny dystans do swojej misji:

„Sam nie bardzo wiem, co mnie za Kowalskimi ciągnie… Plotki – owszem – lubię. Ale żebym się miał po Kowalskich spodziewać wielkich sensacji – nie powiem. Są zbyt zapracowani. Gdzie tu szansa na rozwód, kiedy Kowalska nigdy nie ma czasu zrozumieć, że jest niezrozumiana? Ile razy rozzłości się na męża, natychmiast musi to wykrzyczeć, inaczej – przy robocie – zapomni. On znowu nie ma czasu »prosić i wymagać«. Więc woli wszystko w żonie uważać za dobre. Czy się będą zdradzali? Może. I w tym jednak niewielka nadzieja. Bo gdzie? Garsoniery, auta, hotele? Za drogo. A zdrada w kinie? Któż się taką plotką przerazi! Prędzej już żyłka psychologiczna. Podobno szary człowiek nie istnieje. (…) Czy jednak zdołałbym wywlec z Kowalskich te perwersje? To przecież są rzeczy, o których się nie mówi, o których myśli się po pijanemu. A ja z Kowalskimi nie żyję. Co mówi serce Kowalskiej, co mówią zmysły Kowalskiego – nie wiem. Jestem skazany na przypadkowe słowa. To tylko mogę powtórzyć, co oni słowami wyrażą”.

Mimo iż nie ma tu sensacji, dzieje się wiele. Maria Kuncewiczowa zrezygnowała z dydaktyzmu – z korzyścią dla audycji i książki. Przedstawiła kilkanaście miesięcy z życia pewnej sympatycznej pary, ich zwyczajną, choć niepozbawioną małych radości i dramatów codzienność. Miejscami zdumiewająco to współczesne – można zapomnieć, że jesteśmy w Warszawie 1938 roku. Irena i Paweł bywają zmęczeni, narzekają na pracę, martwią się o finanse, mierzą się z rutyną dni powszednich, marzą, kłócą się, są o siebie zazdrośni, zastanawiają się nad przyszłością. Niemało tu dramatyzmu spod (znów współczesnego) hasła „mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus” (Narrator komentuje: „Znowu płacze Kowalska, Kowalski znowu cierpi. Otóż i dwa ludzkie losy, związane miłością, toczą się obok siebie i tajemnicze, obce – jak los ziemi i los księżyca.”). Zdarzają się i zabawne epizody – na przykład gdy podczas Świąt Bożego Narodzenia małżonkowie goszczą matkę Pawła (osobę, która potrafi całkiem niewinnie wbijać szpile, bazując na cudzym poczuciu winy), zastanawiają się nad kupnem radia czy rozmawiają z wyemancypowaną ciotką. Opisane sytuacje przeważnie zdarzają się i dziś, choć w innej rzeczywistości. A tu wszystko jest pokryte cudną językową patyną. Pojawiają się słowa, które w XXI wieku są rzadko używane lub zniknęły ze słowników („kasak”, „modelik rodierowski” , „gidia”, „redingot”, „konkiety”, „zarwańska ulica”, „konkiety”, „wysprycić”, „kokiecica”, „fantasta”, „ciocia tak jest zmieniona… na awantaż”). Gdzieniegdzie trafi się też aforyzm: „Mąż jest taki, jakim go sobie kobieta wychowa. Mało która potrafi”.

Dni powszednie państwa Kowalskich to właściwie bardzo ciekawe studium starcia światów – tak jak to światy w związkach potrafią się ścierać. Niektóre rozmowy Pawła i Ireny są rewelacyjne:

„- Nie ruszaj, Paweł, tego pudełka, sto tysięcy razy już ciebie prosiłam!
– A cóż za święte pudełko? Szukam spinek… .
– To jest pudełko na gwoździe!
– Nie widzę w nim gwoździ, tylko suche kwiatki.
– Czegóż tak na mnie patrzysz? Czy nie wolno mi trzymać kwiatów w pudełku na gwoździe? – Ależ proszę cię, nawet całe bukiety w nim trzymaj.
– To jest rumianek, żeby włosy jaśniały, a mój tatuś bardzo słusznie robił, że zbierał
gwoździe. U nas nic nigdy nie ma, jak trzeba, a bukietów nie jestem godna. Bukiety są dla takich, jak dyrektorowa.
– Słuchaj, jeżeli masz do mnie pretensję o tę książkę, że nie zmieniłem w czytelni, to zwyczajnie powiedz! Owszem, nosem się będę podpierał, a polecę. Ale ty w zeszłym tygodniu także trzy dni zapominałaś odebrać kołnierzyki z pralni — i ja nie robiłem awantur… – Bo ty jesteś taki doskonały, jak dyrektorowa!
– Co u licha za dyrektorowa? Czego ty chcesz ode mnie?
– Ja nic nie chcę. Ja w ogóle już nic, wcale nic nie chcę…
– No, cóż ci jest? Czemuś taka zdenerwowana?”

Albo ten – gdy bohaterowie zastanawiają się nad powiększeniem rodziny:

„- Teraz to nazywają »osesek«. Niemowląt już nie ma. Oseski. (…) Jedna zdolna z magazynu ogromnie jest czułą matką, ciągle lata po poradniach i czyta takie książki. To tam właśnie pisze: »Zdrowy osesek leżąc, trzyma piąstki zarzucone nad głowę«.
– A chodząc, jak je trzyma? Okłada nimi rodziców.
– Gdzie chodząc? Po co chodząc? Oseski – to takie, co ssą. Taki nawet łazić jeszcze nie umie.
– Przesąd z tym ssaniem! Teraz dzieciom od razu daje się sok z buraka i jabłko. I podobno tak świetnie można bąka nauczyć – zaraz po urodzeniu je łyżką jak stary.
– (…) Tylko, że one z początku nic nie potrafią w garści utrzymać.
– Akurat! Ten ostatni pędrak ciotki, jak mnie raz złapał za palec, to nie było sposobu. A bałem się szarpnąć, bo tak srogo – powiadam ci i na mnie patrzył jak Napoleon.
– One tak srogo patrzą, bo nic nie widzą.
– Ejże? A rzeczywiście… Przypominam sobie, że to tam jest jakiś feler… Czy raczej nie do góry nogami one widzą? Tak. Słyszałem, że widzą wszystko do góry nogami.
– Więc jak nie miał srogo patrzeć, kiedy wujcio stał sobie ni stąd, ni zowąd na głowie? Mogło dzieciaka zgniewać”.

To czasem całkiem drobne sprzeczki:

„- Wszystko już wiem, gdzie, co będzie stało, wisiało, leżało – u nas. W naszym domu.
– Najpierw jeszcze będzie to wszystko kosztowało, później dopiero: stało! wisiało, leżało”.

Dalsze losy Pawła i Ireny Kuncewiczowa przedstawiła w kontynuacjach: Kowalscy się odnaleźli (rodzina się powiększa) i Kowalscy w Anglii (ta część rozgrywa się już po wojnie – na emigracji).

„- Ja! Ty i ja – to nie świat, to zaledwie: my.
– Wstrętny! »My – to nie świat«. A ja ci mówię, że tylko to jest świat Właśnie – my!”

Szkoda, że trochę zapomniany ten świat – bo przecież w wielu aspektach wciąż aktualny. Kowalscy – to zawsze my!

Maria Kuncewiczowa, pisząc tę książkę, miała się inspirować codziennością. Łatwo jej to przyszło. A czy wy umiecie wydobyć literaturę z codzienności? Chcecie się tego nauczyć? Zapraszam na Kurs Inspiracje, który rusza już 8 kwietnia:

http://www.pasjapisania.pl/kurs-inspiracje.html

Zapiszcie się! Mamy jeszcze miejsca.

Źródło cytatów: Maria Kuncewiczowa, Dni powszednie państwa Kowalskich, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa, 1984.
Źródło grafiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Maria_Kuncewiczowa i https://www.rmfmaxxx.pl/news/Powrot-serialu-Kasia-i-Tomek

Dodaj komentarz