Morderstwo niejedno ma imię – KONKURS!

Pora ogłosić listopadowy konkurs na naszym blogu. Tym razem możecie wygrać jedną z najlepszych powieści Agathy Christie – „Śmierć na Nilu”, której kolejna ekranizacja niedługo trafi do kin.

Niedługo na ekrany polskich kin wejdzie już trzecia ekranizacja Śmierci na Nilu – jednego z najsłynniejszych kryminałów Agathy Christie. Co zdumiewające, w pierwszych rozdziałach powieści nic nie zapowiada zbrodni. Obserwujemy bohaterów, w tym Linnet Ridgeway, piękną, dwudziestoletnią gwiazdę kronik towarzyskich, dziedziczkę ogromnej fortuny. Jedna z bohaterek powie o niej: „To niesprawiedliwe, że niektórzy ludzie mają wszystko”. Niebawem w życiu tej dziewczyny zagości także miłość – Linnet poślubi Simona Doyle’a, którego odbiła przyjaciółce. A jednak nad Linnet wisi nieubłagane fatum, co Christie sygnalizuje od początku powieści. Podczas rejsu po Nilu dojdzie do tragedii… To jedno z najtrudniejszych wyzwań detektywistycznych Herkulesa Poirota. Więcej o tej książce pisałem w grudniowej „Lekturze na weekend”.

Uwielbiam Śmierć na Nilu i cieszę się, że dziś mogę się z wami podzielić tą historią – bo właśnie tę książkę Agathy Christie będziecie mogli wygrać w kolejnym konkursie. Egzemplarze ufundowało Wydawnictwo Dolnośląskie.

A skoro mamy do czynienia z książką Agathy Christie, Królowej Kryminałów, niech słowem-kluczem waszych opowiadań stanie się morderstwo. Wbrew pozorom nie chodzi tu tylko o napisanie opowiadania kryminalnego. Morderstwo można rozumieć także metaforycznie. Ciekaw jestem, jak poradzicie sobie z tym tematem!

Opowiadanie – bądź jego fragment – wklejcie w komentarzu do wpisu konkursowego. Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na nie do 29 listopada włącznie. Autorzy/autorki najlepszych prac otrzymają egzemplarze Śmierci na Nilu w filmowym wydaniu.

Do dzieła!

Źródło cytatów: Agatha Christie, Śmierć na Nilu, tłum. Natalia Billi, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2020.
Źródło grafiki: https://naekranie.pl/aktualnosci/smierc-na-nilu-zwiastun-kryminalu-z-gwiazdorska-obsada-branagh-jako-detektyw-poirot-1597842559

28 Replies to “Morderstwo niejedno ma imię – KONKURS!”

  1. Świetny pomysł na konkurs 😀
    Pytanie: kogo zamordować i czym?
    Zastanowię się, a odpowiedź wstawię w komentarzach 😀

    1. Hej Kasiu. Niedlugo sezon na mordowanie tradycja karpii. Olga Tokarczuk napisala na ten temat opowiadanie: https://www.kobieta.pl/artykul/olga-tokarczuk-opowiadanie-gosc-caly-tekst-191220102920.
      Mozna sie tym zainspirowac.

  2. „Szczęśliwa siódemka” pomyślała Nikola i popatrzyła na mężczyznę. Leżał na betonowej podłodze, w przejściu podziemnym przy placu Dominikańskim. Przejście zazwyczaj puste i nieuczęszczane stało się obiektem wizyt mieszkańców Wrocławia, policja zamknęła oba wejścia, odgrodziła taśmami miejsce zbrodni jednak ciekawskich nie brakowało.
    Denat był nagi, a na plecach morderca wytatuował siódemkę, dlatego wezwano sekcję do spraw zabójstw na tle seksualnym.
    Stała z boku i robiła notatki. Ubrana w jednorazowy strój zabezpieczający, czuła się w nim jak astronauta, obok niej technicy w podobnych kombinezonach robili zdjęcia i zabezpieczali ślady. Jeden z nich zakładał plastikowe torebki na ręce ofiary.
    – Już się panienka napatrzyła? – zapytał jeden z nich – Będziemy delikwenta przewracać. Okulary ochronne nie pozwoliły dostrzec wyrazu jego oczu, nie mogła się domyślić, czy było to powiedziane złośliwie czy nie, maska na ustach tłumiła intonację.
    Technicy przewrócili mężczyznę na plecy. W tym momencie jej serce stanęło z przerażenia. Mężczyzna miał poszarpaną twarz a w miejscu serca widniała ogromna dziura. Zanim wybrała się na psychologię, skończyła medycynę. Widok ciał w różnych stadiach rozkładu nie wywoływał u niej żadnych reakcji, natomiast okrucieństwo i świadomość, że morderca zadawał ciosy z perwersyjną przyjemnością wywoływało u niej uczucie odrazy.
    – To nie jest miejsce zbrodni – powiedziała – Za mało krwi. On został zabity gdzieś indziej a tutaj tylko zostawiono ciało. Specjalnie w pozycji na brzuchu, aby siódemka była dobrze widoczna. To jest znak rozpoznawczy mordercy, rodzaj wizytówki. Ale dlaczego wybrał cyfrę siedem? Siódma ofiara? – zastanawiała się na glos.

  3. Druga twarz.

    Byłem znudzony odbywającym się w hotelu spotkaniem, wyszedłem na tyły budynku, żeby zapalić. Oparłem się o wysokie pudła stojące przy płocie, odchyliłem głowę i zaciągnąłem się papierosem. Nagle poczułem mdły, metaliczny zapach. Odskoczyłem i spojrzałem w górę, gdzie, ku swemu przerażeniu ujrzałem bezwładną rękę, smętnie zwieszającą się z brzegu skrzyni, po której cienkim strumykiem spływała krew. Zgasiłem papierosa i pospiesznie wyciągnąłem telefon, wykręciłem numer policji, powiedziałem o swoim odkryciu i czekałem. Po kilkunastu minutach pojawiły się radiowozy i policjanci. Starszy policjant wypytał mnie o szczegóły sprawy, spisał moje zeznania i dane, po czym pozwolił odejść. Jestem pewny, że wykonał swoją robotę i szybko o mnie zapomniał.
    Niespiesznym krokiem wróciłem do pokoju, spotkanie już dawno się zakończyło, zdjąłem płaszcz, powiesiłem na wieszaku i udałem się do niewielkiej łazienki. Wziąłem szybki prysznic i położyłem w hotelowym łóżku. Zamknąłem oczy i zapadłem w niespokojny sen. W tym śnie zobaczyłem inne ciało, inne złamane życie i siebie jako oprawcę, ściskającego w ręku zakrwawiony, ostry nóż. Tutaj też krew ciekła ciepłym, lepki strumykiem. Czułem jej zapach, jej smak w ustach, ekstazę. Ta kobieta, z której tak łatwo uciekło życie dostała to, na co zasłużyła, śmiała się ze mnie, powątpiewała w moją męskość. To była jej kara. Przerażony siłą swej nienawiści otworzyłem oczy. Otaczała mnie ciemność, nadal byłem w hotelowym pokoju. Usiadłem, zapaliłem lampkę nocną i otworzyłem walizkę w poszukiwaniu papierosów. Zamarłem, leżało tam zakrwawione ostrze i notatka napisana krwią „Tęskniłeś?”.

  4. Czytając jeden z fragmentów powieści naszej najnowszej noblistki miałem wrażenie, że zakończy się to tak zwaną „wpadką” chociaż czysto ludzki odruch bohaterki wcale na to nie zasługiwał. Tak się, może na szczęście, jednak nie stało, ale ja dopisuję tutaj własne, bardziej stereotypowe, zakończenie.
    ***
    Wezwanie przyszło wczesnym popołudniem. To była jedna z podwarszawskich wsi. Zastali zapłakaną kobietę.
    -Co się stało?
    Zaprowadziła ich do pokoju gdzie leżał mężczyzna. Był martwy. Wieszak z jeszcze nieodłączoną kroplówką.
    -Zmarł jakieś dwie godziny temu. Zaraz po wizycie nieznajomej, a przecież nie był w złej formie.
    -Czy mąż chorował?
    -To brat nie mąż. Był nieuleczalnie chory. Dostawał morfinę w plastrach.
    -Czyli, że śmierć była dla niego wybawieniem?
    -Ale tak nie wolno! My nie godzimy się na eutanazję.
    -Dobrze. Zabezpieczymy ślady, a ciało na sekcję zwłok.
    Policjanci w cywilu wzięli się za pracę. Szukali śladów na medykamentach zgromadzonych na stoliku i na kroplówce.
    -Znała pani tę kobietę?
    -Zupełnie nie. Ona była jakaś obca. Mówiła z dziwnym akcentem. Tłumaczyła, że jest korespondentem.
    -Czy pani brat korzystał z komputera?
    -Tak i to nawet dosyć intensywnie.
    -Weźmiemy go więc ze sobą. Może tam będą jakieś ślady.
    ***
    Konferencja biologów w niemieckim mieście. Kończy się prezentacja referatu przez uczoną z maleńkiej wyspy na Antypodach. Tuż przed drzwiami zastępują jej drogę dwaj cywile.
    -Pani pójdzie z nami – zwracają się do biolożki – Poszukuje pani polska policja z oskarżeniem o zamordowanie mężczyzny pod Warszawą. Do czasu rozstrzygnięcia kwestii ekstradycji będzie pani przebywała w areszcie.

  5. – Zabójstwo dokonane umyślnie, ze sprzeniewierzeniem się naturze, celowe przerwanie snu, uwolnienie świadomości i funkcji pamięciowych. Co o tym myślę? Głupoty.

    Człowiek był rozespany i zmęczony. Ciemność w todze czerni wołała o sprawiedliwość. Jej materiał był pognieciony, przewleczony przez krzywy dziadowski magiel rozbudzonego człowieka, zafajdana popiołami jego dnia. Jednego udało się dorwać, myślał, że go nie widać, kiedy zaciskał mocno oczy i łapał ustami powietrze rzeczywistości, chcąc przerwać sen, przerwać łańcuch śpiących i śniących, bo mu się taki obraz nie podobał.
    – Koniec z takimi praktykami! Śnimy do końca. Ukarzemy cię przykładowo. – Ciężki głos wypełniał jego uszy, potem wylatywał, obijał się o ściany i wracał z powrotem.
    – Koniec z koncentracją! – chór chichów ciemności wtórował temu pierwszemu głosowi. – Koniec ze skupieniem! Koniec z decyzjami!

    Hieni pogwar zamieniał się w farsę. Być może kiedyś spółka ciemności i szachrajstwa sennego dyrygowała nocną fazą letargu ludzkiego, lecz obecnie władanie to zdawało się być martwym zapisem, nieegzekwowanym. Tak to traktował człowiek racjonalny, który nie odda samowoli w ręce niewidzialnych tworów własnych instynktów.
    – Zabójstwo pierwszego stopnia, honorowe, morderstwo darów…
    – Precz! – Człowiek zawył głośno, a jego słowa zabiły wszelki szmer w jego głowie. Wilczym spojrzeniem omiótł ciemność wokół, oswajając ją w jednej chwili na kagańcu posłuchu.

    Sięgnął wielką łapą w stronę stolika po szklankę wody, czarnej wody, bo ciemność się w niej schowała, wleciała jak ćma do światła. Opróżnił ją, a czerń uwięził na czas swego życia, mogąc odtąd orzekać sam nad sobą, co mu wolno, a co nie.

  6. Zenek był swój chłop. Co prawda lubił sobie wypić, ale kto nie lubi? Po wódce jego ciężkawy umysł nabierał lotności i Zenek oddawał się refleksji nad swym nieudanym życiem. W melancholijnym nastroju demolował dom i okładał żonę twardymi pięściami, „bo to wszystko twoja wina, ty stara kurwo!”. Za to dzieci nie bił – przynajmniej póki były małe i nie więcej niż trzeba, by nauczyć pętaków szacunku dla starszych. W kościele nikt u zenkowej żony i dzieci siniaków nie widział, bo Zenek dobrze znał się na swoim rzemiośle i wiedział, gdzie przykładać pas. Kiedyś chodził do roboty do zakładu i wynosił wszystko, co ten zakład wyprodukował. Potem stała się niesprawiedliwość, bo w kraju gdzie „przecie i tak wszyscy kradną, więc można” Zenka za kradzież zwolnili.
    Tamtego wieczoru sąsiedzi do późnych godzin musieli udawać, że nie słyszą krzyków żony oraz płaczu dzieci i dopiero grubo po północy, gdy siły opuściły Zenka mogli udać się na zasłużony odpoczynek. „Wystający z piersi denata nóż kuchenny wskazuje, iż w tym lokalu rozegrała się iście szekspirowska tragedia, a w półotwartych w następstwie agonalnych paroksyzmów ustach zamordowanego można dostrzec rys filozoficznej zadumy nad kruchością ludzkiej egzystencji” – zanotował w swoim kajecie policjant, który kiedyś marzył, że zostanie pisarzem, ale nie dostał się na polonistykę. Policję wezwała żona Zenka, dwa papierosy po tym jak upuściła mu krwi. Z przykrością zauważyła, że krztusząc się i charcząc Zenek zabrudził czerwoną plwociną książkę „Spełnij swoje marzenia”, którą ostatnio z uwagą przeczytała. „Niech im ziemia bez Zenka lekką będzie” przejęzyczył się pogrzebie wikary, ale ludzie mu to szybko zapomnieli, bo to był młody ksiądz i jeszcze nie wiedział, co się na pogrzebach gada.

    1. To jest to, stary! Mega szanuję za styl

  7. Wyobrażam sobie jak leży unieruchomiony na stole, jak wzdryga się czując zimny metal dotykający jego ciala i dziwi się jakim cudem się tu znalazł i co go teraz czeka. Pragnę widzieć jego przerażenie, gdy powoli będę zbliżać się ze skalpelem wycelowanym w jego przyrodzenie. Chcę odciąć mu broń, którą użył niesluchając protestów. Marzę, by zadać mu tyle bólu ile on sprawił mnie. A może po prostu strzelę do niego z pistoletu ojca, albo otruję cyjankiem lub podpale jego dom? Jest tyle pięknych możliwości, aby zadać ból, którego nie będzie się spodziewał, ale czy to sprawi, że blizny na mojej psychice znikną?
    Patrzę jak wchodzi do ciepłego domu, gdzie czeka na niego śliczna żona z ciepłym obiadem podanym na nowej zastawie. Obserwuję jak czule ją całuje. Czy wyobrażanie sobie morderstwa czyni ze mnie przestępcę? Czy chęć zrobienia komuś krzywdy w akcie zemsty, sprawi, że będę złą osobą? Czy oprę się, żeby tego nie zrobić?

  8. Tik tok. Tik tok; każdy sklep swoich odwiedzających wita na swój sposób. Sklep z zegarami państwa La Morte nie był wyjątkiem. Otwierając drzwi do środka; słychać było wszędzie roznoszący się dźwięk tych piekielnych maszyn. Robiąc kroku do przodu czy do tyłu w tle cały czas było słychać te piekielne: tik tok, tik tok. Odwiedzający mogli tam znaleźć najróżniejsze machinerie. Od przenośnych zegarków na łańcuszku, po zegary z kukułką, kończąc na Roleksach, które z niewiadomych powodów leżały ukryte na zapleczu; jakby jeszcze nie nadszedł ich czas.
    Na jedną rzecz państwo La Morte nie mogli narzekać; na brak klientów. Pan Cuerpo tylko odwracał tabliczkę na drzwiach na ,,Otwarte” i już pod nimi stawali pierwsi klienci. Wchodzili na zaproszenie. Bez pytania; wiedział, po jaki zegar przychodzili. Starsza pani o kulach przyszła przykładowo po srebrny zegarek na łańczuszko z wygrawerowanym napisem ,,Kocham cię”. Siwowłosy mężczyzna w kwiecie wieku w idealnie dopasowanym garniturze po zegar z kukułką. Na końcu w drzwiach sklepu ku zdziwieniu Pana Cuerpo, jak i jego żony pojawił się jakiś młodzieniec. Uśmiechnięty; wyglądający na takiego co go wszystko interesuje.
    Każdego z nich; państwo La Morte witali promienistym uśmiechem. Zapraszali na zaplecze; pozwalali usiąść i rozpoczynali rozmowę. Jednym oferowali herbatę, drugim kawę, aczkolwiek każdy dostawał w swoje ręce zegar. Pan Cuerpo siadał naprzeciwko klienta/ klientki; jego żona tymczasem zasiadała za swoim biurkiem i robiła notatki.
    — Dzień dobry Pani Acianno. — uśmiechnął się w jej stronę, zakręcając na palcu swojego wąsa. — Widzę, że w końcu postanowiła nas pani odwiedzić. Ile to na panią było trzeba czekać? Pani się domyśla jakie katusze odczuwał pani mąż?
    — Nie mogłabym przyjść kiedy indziej? — przełkęnała ślinę przyjmując do rąk zegarek; który swego czasu podarował jej mąż. — Nie mogłabym dostać jeszcze trochę czasu? Mam dzieci, wnuki, chciałbym jeszcze trochę…
    — Proszę pani. — wyciągnął ręce przed siebie i popatrzył jej prosto w oczy. — Każdy z nas kogoś ma. Jak się ostatnio spotkaliśmy; to na zegarze wybiła za pięć dwunasta; kiedy to było. — zamyślił się.
    — 10 lat temu. — wtrąciła Mujer.
    — Dziękuje kochanie. — uśmiechnął się do żony. — Widzi pani, ile pani dostała już czasu? — zwrócił się do Acienny.
    — No ale…

    — To jest pomyłka! — oburzył się urzędnik, cudem nie wytrącają panu Cuerpo zegara z kukułką z rąk. — Ja do jasnej cholery żyję! — zaczął się wydzierać. — Pan popatrzy! Pan na mnie popatrzy!
    — Spokojnie, Panie Emplado. Pan usiądzie. Porozmawiamy. — odparł i położył zegar między swoim krzesłem a gościa.
    — Może to jakaś pomyłka? Może się komuś pokiełbasiło i tak naprawdę nie chodzi o mnie? — usiadł; starając się na swój sposób zachować spokój.
    — Oj… Wie pan, ile ja takich tekstów dziennie słyszę? — burknął właściciel.

    — Mogę usiąść? — zapytał młodzieniec, rozglądając się po zapleczu, na które został zaproszony przez państwo La Morte.
    — Proszę bardzo. — odparła niechętnie Mujra; zwracając wzrok w kierunku jego białej prześwitującej koszulki na ramiączkach. W miejscu brzuch zobaczyła długą kreskę.— mój mąż zaraz przyjdzie.
    — Co to za miejsce? — zapytał; rozglądając się po pokoju.
    — Sklep z zegarami. — odparła bez zastanowienia. — Cały czas odliczamy tu czas.
    — A macie jakieś Roleksy? — zaświeciły mu się oczy.
    — Dla pana jak najbardziej… — Mujra starała się, by na jej twarzy pojawił się uśmiech; niezbyt jej to jednak wychodziło. Uśmiechnęła się jednak szerzej, gdy w progu zobaczyła swojego męża. Wszedł do pokoju w idealnie wyprasowanej białej koszuli i czarnych spodniach garniturowych.
    — Jakiego pana? — zaciekawił się dzieciak. — Ja mam dopiero 15 lat.

    — Co my tu mamy? — zaciekawił się, wyciągając kartkę z kieszeni. — Ambitnie. — starał się nie roześmiać w trakcie lektury. — Potrącona przez samochód. Po prostu nie wierzę. — usilnie pilnował się, żeby nie zachichotać.
    — To nie jest śmieszne. — oburzyła się kobieta; uderzając mężczyzna swoją kulą w kolano.
    — Ale kto się tu śmieję? — przyłożył rękę do ust.
    — Kochany… — zwróciła mu uwagę jego własna żona. — Poszanuj tą panią.
    — Ale wy kobiety jesteście drętwe. — pokiwał głową z niezadowolenia.
    —Gadaj tak, gadaj. — popatrzyła na niego wilka; żona. — A będziesz dziś znowu grzał podłogę.
    Starsza kobieta uważnie przysłuchiwała się rozmowie między małżonkami. Wszelkie uwagi, jakie przychodziły jej do głowy, starała się jednak pozostawić dla siebie. W pewnym momencie jej wzrok padł na zegarek, który trzymał w dłoniach. Wygrawerowany napis z wyznaniem miłości skusił ją; do jego otwarcia. W środku prócz tarczy wskazującej 12; znalazła również zdjęcie. Jej własne w towarzystwie męża. Tęskniła za nim, no ale.

    — To, co słyszałem, zostawię jednak dla siebie. — uśmiechnął się pan La Morte i klasnął w dłonie. — Teraz powoli mi pan, że przejdziemy do formalności i się pożegnamy, dobrze?
    — No ale… Kurwa, no nie! — oburzył się Emplado. — Co ja tu właściwie robię?
    — No tak, możesz nie pamiętać.— przytaknął Cuerpo. — Po krótce: Chciałeś pobić swojego szefa; ten wezwał ochronę, dostałeś srogi… — zastanowił się przez chwilę i zwrócił się w stronę żony. — Mogę kochanie przekląć?
    — Jak musisz. — odparła.
    — No to kończąc: dostałeś srogi wpierdol i tyle.
    — Jak mogłem się z własnym szefuniem pokłócić? Cabeza przecież tyle dobrego dla mnie zrobił. — Nie potrafił uwierzyć w słowa, które właśnie do niego trafiły.
    — Wyruchał ci żonę na przykład. — ziewnął Pan La Morte.
    Ku zdziwieniu wszystkich zebranych; Emplado nic tym razem nie zrobił. Nie zaczął krzyczeć; bronić się. Po prostu opuścił głowę i ręce do dołu. Czuł się jak przegryw.

    — Wow! Ale sztosik zegarek! — Młodemu gały wyleciały prawie z orbity; jak zobaczył zegarek, który przyniósł pan Cuerpo.
    — To twój. — odparł. — Zobacz, która jest godzina.— podał mu go do rąk.
    Młodzieniec wziął zegarek i popatrzył się na tarcze. Była równo 12.;
    — Ooo zaraz obiad będzie. — uśmiechnął się. — Mama pewnie już czeka. — Już chciał się zerwać z krzesła, ale pan La Morte go przyhamował. — Może i tak; ale dzisiaj się na obiad trochę spóźnisz.
    — Czemu? — zaciekawił się chłopiec; w momencie, gdy La Morte zajmował swoje miejsce na krześle naprzeciwko.
    — Jakby ci to powiedzieć Chico. — zastanowił się Cuerpo. — Hmm… — przyłożył dłonie do ust. — Pff… — Nie potrafił z siebie nic wydusić. — Mujra weź pomóż. Weź mnie zastąp kobieto. Ja sobie popiszę. — rzucił do żony.
    — Wymiękasz. — rzuciła mu, gdy się zamieniali miejscami.
    — Tak, tak. — przedrzeźnił ją.
    — Chodzi o to. — zaczęła delikatnie kobieta. — Że coś ci się stało. — zwróciła się w stronę chłopca..
    — Coś mi się stało? — spytał przerażony. — Niczego nie pamiętam.
    — Popatrz na swój brzuch. — rzuciła niechętnie, nerwowo łapiąc za końcówki swoich długich czarnych włosów.
    — Co mi jest? — spytał; odczuwając, że coraz bardziej boli go brzuch. Uniósł swój podkoszulek lekko do góry, a tam ujrzał wylewające się na lewo i prawo flaki. Z przerażenia opuścił zegarek. Rozbił się na podłodze. Chłopiec załkał.
    — Gdyby to od nas zależało, to byś tu dziś w ogóle nie trafił. — odparła Mujra; a jej mąż jedynie przytaknął.

    Co nowy klient; to inny sposób prowadzenia rozmowy. Jedni potrafili się pogodzić z tym, że to już koniec; drudzy natomiast starali się rękoma i nogami trzymać brzegu. Nie chcieli odchodzić. Świat (Zegar) jednak nieubłaganie bił Tik Tok. Tik Tok.

    1. jak to jest max 1700 zzs to ja jestem Andrzej 😀

  9. Dla ciebie kotku
    Podobno w dzieciństwie lubił bawić się w kotka. Miał.
    Koty chodzą swoimi drogami i nikt ich z rana nie budzi.
    – Wstajemy! Wstajemy szybciutko, bo znów spóźnimy się do przedszkola.
    Nikt ich nie zmusza do ćwiczenia trzy razy w tygodniu gry na pianinie. Od rana do nocy hasają po grodzie. Piją mleczko, kiedy chcą, a kocia mama nie miałczy im do ucha „jak nie będziesz jadł to przyjdzie pies i cię zje”.
    – Stasiu, duzi chłopcy nie wspinają się na drzewa. Czy widziałeś kiedyś, by tata wchodził na drzewo?
    – Ale ja nie jestem chłopcem.
    – W takim razie to kim jesteś?
    – Kotkiem. Miał.
    (…) – wiele lat później.
    Dla ciebie oddech mój.
    Dla ciebie uśmiech mój.
    Dla ciebie me ostatnie tchnienie.
    – Staszek! Chciałabym mieć kota – powiedziała, któregoś dnia Frania.
    Staszek trochę się wzbraniał, trochę wykręcał alergią, ale ostatecznie zgodził się.
    By kotkowi nie było smutno wzięli dwie małe puszyste kuleczki ze schroniska. Kociaki spały do siebie przytulone. Razem się bawiły. Cóż to był za przepiękny widok. Minął pierwszy tydzień. Kotki przyzwyczaiły się do ludzkich rodziców, a oni do kotków. W drugim tygodniu Staszek zaczął kichać. To przez tę jesienną słotę – szybko doszedł do wniosku. W trzecim tygodniu trochę spuchł na twarzy. Mógł tyle nie pić – pomyślał Staszek. Zasłużył sobie – pomyślała Frania. W czwartym tygodniu kociaki znalazły sposób, by zakradać się do ich łóżka, a Staszek zaczął kasłać.
    Epilog
    Piątego tygodnia nie było. Staszek dostał wstrząsu anafilaktycznego. Nie udało się go uratować. Franciszka została sama z kotami.
    Matka Staszka złożyła zawiadomienie do prokuratury, w związku z podejrzeniem popełnienia morderstwa jej syna przez niedoszłą synową.
    Miał.

  10. Janek otworzył oczy i trochę zakręciło mu się w głowie. Miał dziwny, metaliczny posmak w ustach. Poczuł, że powinno mu się zrobić niedobrze, ale nic nie czuł. Co, do cholery, się stało?! Rozejrzał się dookoła. Otaczał go błękit rozmyty przez białe coś – ni to chmury, ni to mgłę. Jak okiem sięgnąć, nie było widać nic więcej.
    Chciał podrapać się po głowie i wtedy TO do niego dotarło. Został zamordowany. Świadomość tego faktu dotarła do niego z siłą ciosu w potylicę, który go zabił. Tylko kto, do licha, to zrobił? I dlaczego?
    Gorączkowe próby przypomnienia sobie tego wszystkiego, przerwał ruch na granicy jednego z obłoków Z białego puchu wyłoniło się dwóch rosłych mężczyzn odzianych w czarne szaty z kapturami. Prowadzili zalanego łzami chudzielca. Poprawka – oni go wlekli. Nieborak niezbyt nachalnie stawiał opór, ale gdy tylko spostrzegł Janka, nagle się ożywił i szlochy zamieniły się w krzyki.
    – Uciekaj, chłopie, uciekaj! – ryczał. – Tam mają burdel, nic nie wiedzą! Nie chcę do Piekła!
    – Co się stało? – Janek był coraz bardziej zdezorientowany.
    – Święty Piotr wszystko pomieszał! Rozsypał akta! Teraz nic nie wiadomo, co, kto, gdzie! Ślepy los chłopie, loteria! Niebo, Piekło, nie wiadomo, nic!!! Uciekaj…! – głos skazańca cichł stopniowo, bo jego strażnicy nie zwolnili tempa marszu.
    Czyli co? Był martwy. Został zamordowany. Zmierzał na sąd boży. Trzeba było koniecznie coś z tym zrobić. Po pierwsze wyglądało na to, że sądy w tym rejonie nie przeżywały złotego wieku, po drugie ZOSTAŁ ZAMORDOWANY! O nie, tego nie można było podarować. Ktoś powinien za to beknąć i to porządnie.
    Kwestią problematyczną pozostawało to, jak się z tego mdłego błękitu wydostać…

  11. Gdy Gustaw przechodził wzdłuż bloku numer siedemnaście stało sie dla niego jasne, dlaczego mieszkańcy tego budynku nie pałają sympatią do władz spółdzielni. Połamane płytki chodnikowe stanowiły wyzwanie nawet dla jego wysportowanego ciała i niejednokrotnie młodzieńczy refleks uchronił go przed upadkiem. Do tego te piwniczne okienka, których powybijane szyby przywodziły na myśl nieregularne uzębienie kogoś, kto od lat nie używał szczoteczki do zębów.
    Pod klatką, do której zmierzał, zebrał się spory tłum gapiów domagających się wyjaśnień. Od władowania się szturmem do środka powstrzymywało ich jedynie dwóch policjantów. Parszywa robota, pomyślał Gustaw, przedzierając się przez ścianę ludzi.
    Gdy wyminął ostatniego z tłumu uniósł policyjną taśmę i wszedł do środka. Smród stęchłego ciała zaatakował go z prędkością błyskawicy. Odruchowo zakrył usta, dziękując losowi, że nie zdążył zjeść drugiego śniadania. Klatka bloku numer siedemnaście przypominała kostnicę: na schodach leżały niczym nie okryte ciała, a jedyną melodią dobiegającą do jego uszu był szloch kilku osób. Podszedł do policjantki, dzierżącej w dłoniach aparat fotograficzny.
    – Coś wiadomo? – zapytał tłamsząc odruch wymiotny.
    – Prawdopodobnie masowe samobójstwo – odpowiedziała młoda policjantka, nawet na chwilę nie przerywając uwieczniania miejsca zbrodni w pamięci cyfrowego aparatu. – Wszyscy z poderżniętym gardłem.
    Gustaw wyszedł. Zastanawiał się czy jeszcze ktoś, oprócz niego samego, wie, że to sprawka Kolekcjonera Krwi. Miał nadzieję, że nie…

  12. Nienawidziła jej. Słaba, wrażliwa, bujająca w obłokach romantyczka. Miesiąc temu znowu odstraszyła jej faceta. Przyszedł z butelką wina i ochotą na seks, a ona mu otworzyła w tej rozwleczonej flanelowej piżamie w misie i kubłem lodów w dłoni. Ofiara losu. Ale zabrała się za nią. Wybrała nawet zaległy urlop, żeby pomęczyć ją głodówkami i ćwiczeniami po kres wytrzymałości. Jednak dziś nadszedł ten dzień. Czas z nią skończyć. Zmieniła pracę i przeprowadziła się – to idealna okazja, nikt się nie domyśli, że miały ze sobą coś wspólnego. Morderstwo doskonałe. Przygotowała już odpowiednie narzędzia i rozprawi się z nią raz na zawsze. Przypali jej te romantyczne loki prostownicą. Albo nie, całkiem je obetnie. Silne kobiety powinny nosić krótkie fryzury. I koniecznie czarna farba. Ubrania już jej wymieniła. Teraz królują spodnie, ołówkowe spódnice, minimalizm, żadnych falbanek, haftów i innych ckliwych akcentów. Płakała, gdy wyrzucała jej przytulne piżamy i skarpety z froty, ale nie złamała się. W satynowych halkach już nikogo nie odstraszy. Jeszcze makijaż, który podkreśli jej pewność siebie. I koniecznie soczewki, okularnice spędzają wieczory z kotem i nudną książką.
    Spojrzała w lustro i poczuła satysfakcję. Tak, zdecydowanie się opłaciło. Tamtej już nie ma, umarła.

  13. Tego dnia już nie żyła. Tak bywało w każdy prawie weekend. Nadchodził ranek. Zaduch stęchlizny niewietrzonego pokoju przypominał jej o tym, co doprowadza ją do obłędu. Powtarza sobie, że to ten ostatni raz. Że już nigdy, przenigdy nie zrobi z siebie tej kim jest. Coś w niej pękło. Zdawała sobie sprawę, że jest na dnie, a tak naprawdę jeszcze głębiej, jakby pod grubą warstwą brudu, który często towarzyszył jej portowym klientom. Nie mogła spojrzeć sobie w oczy. Cieszyła się, że lustro na motelowej ścianie ginie za gęstym papierosowym dymem. Jeszcze tylko długi prysznic, który miał zmyć z niej każdy dotyk szorstkich męskich dłoni z tej nocy. Prysznic, który miał być niczym ostatni chaust powietrza chwytany przez topielca, gdyż dawał jej nadzieję. Śpieszyła się. Wiedziała, że za moment promienie wschodzącego słońca oświetlą ulice Maracaibo. Chciała wybiec z tego miejsca i już nigdy nie wracać. Może wyjedzie – pomyślała. Nikt z jej najbliższych jednak nie wyrwał się przeznaczeniu. Biegła. Mijały ją lubieżne spojrzenia tutejszych mężczyzn. Znała większość. Brzydziła się nimi. Płakała. Wiedziała, że w kolejne piątkowe południe, gdy już nie będzie miała grosza przy duszy, głód przypomni o sobie i znów przegra, a przecież już nie żyje…

  14. Tego ranka kanapki dla dzieci do szkoły były z szynką i serem. Dwie połówki wczorajszego chleba powlekła delikatnym ruchem cienką warstwą masła, a następnie nałożyła jeden plasterek cienkiego schabu i jeden plasterek sera z dziurami. Zawahała się, po czym dołożyła drugi plaster szynki na każdą kanapkę.
    „No, widzę, że nam się powodzi.” usłyszała zza swoich pleców. Wzdrygnęła się i spojrzała na męża przez ramię.
    „Szkoda tylko, że ktoś musi na to wszystko robić.” kontynuował, wykrzywiając usta w uśmiechu sugerującym, że to on jest tą osobą.
    Lewą ręka porwał z blatu jedną z kanapek, podczas gdy prawą klepnął ją dwa razy po pośladku.
    „Będę o szóstej. Mam nadzieje, ze tym razem dostanę coś lepszego niż ten zasrany gulasz.” Raz jeszcze wykrzywił twarz w grymasie.
    Odwrócił się w stronę przedpokoju, porwał kurtkę z wieszaka i wyszedł.
    Spojrzała za nim beznamiętnie.
    Od dwóch tygodni do termosu z kawą, który przygotowywała mu rano, dodawała niewielką dawkę arszeniku. Byłoby miło, gdyby w końcu zaczął działać.

    1. Lubię!

  15. Był środek lata. Słońce świeciło mocno, odbijając się w tafli jeziora. Wszędzie słychać było hałas tworzony przez ludzi i auta, podjeżdżające pod smażalnię. Marta stała za barem przyjmując zamówienia. Kolejka wydłużała się z każdą minutą, co chwilę dochodziły nowe osoby spragnione świeżej ryby i chłodnego piwa. Spędziła tu już nie jeden sezon i potrafiła tak zarządzić całym systemem zamówień, aby zrobić to jak najbardziej efektywnie. Kucharze uwijali się szybko, smażąc, krojąc i nakładając na talerze.

    Spojrzała w kierunku jeziora i przez chwilę podziwiała pięknie zachodzące słońce. Rozejrzała się wokół. Kuchnia już była umyta, jedzenie schowane, chłopcy przebrani, wychodzili z pracy, machając jej na pożegnanie. Zostało jej jeszcze rozliczenie finansowe dnia. Na ladzie znalazła listę zakupów na kolejny dzień. Zrobiła zdjęcie i wysłała ją do Marcina.

    W ciszy przeliczyła pieniądze. A jeszcze niedawno ledwo wiązała koniec z końcem. Wystarczyła wizyta jednej z celebrytek, której w zasadzie nie znała, aby biznes ruszył momentalnie. Nawet nie zorientowała się kiedy kobieta była u niej. Dowiedziała się później od jednego z gości. Pojedynczy, mały wpis w mediach społecznościowych, a Marta nie musiała już martwić się o to co będzie zimą.

    Zrobiła sobie herbatę i usiadła w ciemności. Była wdzięczą za wszystko co wydarzyło się w jej życiu. Dziękowała za kryzys, który pozbawił ją pracy i przywiódł w rodzinne strony, za odwagę w przejęciu upadającego interesu sąsiadki, za Marcina, za gości. Cieszyła się tym co ma. Siedziała szczęśliwa i skupiona na odczuwaniu. Nie usłyszała hałasu za sobą, tym bardziej nie poczuła ciosu w głowę. Upadła na podłogę, a z jej ust wyciekł strumień krwi.

  16. Wykrzywione, zgrabiałe palce rozdrapują zmarzniętą ziemię. Dół musi być w sam raz. Musi pomieścić całe Serce. Rozgląda się co chwilę wystraszona, nie chce być rozpoznana. Anonimowość jest tutaj priorytetowa. Czarny las połączony miliardami nerwów pomału zamienia się w czerwoną, gęstniejącą zasłonę. Krew, kropla, po kropli zalewa Serce. A ona łudzi się, że Myśli nie uchwycą tej zmiany, i będzie za późno, aby cokolwiek ratować. Cała nieskończona chwila pracy przed nią, a w czarnym habicie ukryta Dusza, którą również należy pogrzebać. Czasami zastanawia się, dlaczego właśnie ona musi dopuszczać się tych morderstw. Za co została skazana na zadawanie cierpienia. Dlaczego nie Marzenia albo sama Radość czyniły takie spustoszenia w tym drobnym, niewinnym ciele zanurzonym teraz w zimnej wodzie przepastnej starej wanny na lwich nogach. I jeszcze Nadzieja, jej siostra, musi dowiadywać się o tym czynie jako ostatnia. Ciche szmery oderwały ją od pracy. Skuliła się przerażona, ostatkiem sił kopała dalej, choć czuła, że przez zasłonę Zapomnienia próbuje przecisnąć się Rozum ciągnący za rękę Nadzieję, która pocieszającym głosem wyszeptuje w kurczącą się przestrzeń słowa klucze, do tego Ciała, które może nie chce umrzeć.

    A czego byś chciała?

    A czego bym chciała? Słychać szept niesiony Natchnieniem

    Zanurzyć stopy w miękkiej, soczystej trawie. Pobiec gdzieś przed siebie, bez celu, dla samej tylko radości. Zrzucić moje troski i smutki na te maki jak stary, szary welon, poszarpany, dziurawy bólem. I usiąść pod starym kasztanem, gdzie w konarach słychać jeszcze nasz dziecięcy, beztroski śmiech. Ukryć twarz w mych dłoniach. Odgrodzić się od smutku, otulić gęstą mgłą me zranione serce.

    To za mało. Ciągle za mało.
    Co robi? I co robi teraz?

    Zamyka oczy, a srebrne ostrze zabarwia wodę na kolor purpury.

    A Śmierć?
    Już odeszła. Z pięknym kwiatem do swojego czarnego ogrodu.

  17. Szykowała się na ten wyjazd tygodniami. Stefan, odkąd skończył studia, ani raz nie wybrał się nigdzie z dawną paczką, wymawiając się a to pracą, a to obowiązkami rodzinnymi (tak, jakby młodsza, ale już dawno pełnoletnia siostra i całkiem jeszcze niestara matka, obie zdrowe i energiczne, potrzebowały jakiejś szczególnej pomocy), a Iza miała idiotyczne wrażenie, że on po prostu nie chce, by pozostali brali ich za parę. A przecież przynajmniej ci, co mieszkali w akademiku, widywali go czasem na korytarzu i musieli wiedzieć, u kogo wtedy nocował. I pewnie równie dobrze orientowali się, że zjawia się za rzadko, żeby ktokolwiek prócz Izy mógł z tego wyciągać jakieś wnioski. A ona wciąż wierzyła, że może wreszcie on jakoś nawiąże do tych słów, które mu się kiedyś wymknęły: „No bo kiedy będziemy razem…”. Czas leciał, Stefan pojawiał się i znikał, nie powiedziawszy niczego, co mogłoby choć o włos przybliżyć ten moment. Aż tu niespodziewanie oznajmił: „We wrześniu mam urlop, jadę z wami”!
    I teraz nerwowo zerkała z balkonu na ulicę. Czemu się tak grzebie, nie zdążymy! W końcu zadzwonił telefon. „Izuś? Słuchaj, trafiła mi się okazja, znajomi mnie podrzucą autem… To widzimy się na dworcu, pa!”.
    Wpadła do pociągu zdyszana, zajmując pierwsze wolne miejsce koło Kazika, nieśmiałego okularnika, którego właściwie do tej pory nie zauważała. Zaraz potem do przedziału zajrzał Stefan. „O, Izuś, a ja czekam za ścianą! Idziesz?”. Ty kretynie – pomyślała – tym głupim telefonem zamordowałeś wszystkie moje zbierane przez cztery lata złudzenia i nadzieje, i całą tę część mnie, którą ci oddałam… ale przecież jeszcze coś zostało! „Nie, dobrze mi tu” – powiedziała. Kazik się uśmiechnął.

  18. – Stary Korbiel zabił Maryśkę – Babcia Wandzia, nagle podzieliła się z nami tą informacją siedząc na stołeczku pod oknem.
    – Ale co ty mówisz mamuś? – Spojrzałyśmy na siebie zdziwione – Pan Jan to przecież taki poczciwy człowiek… – mama zawiesiła głos bacznie przyglądając się babci.
    Babcia zapatrzona w dal nie odpowiedziała. Kołysała się lekko, potakując co chwilę. Spojrzałam na ślubną fotografię, od lat wiszącą w centralnym miejscu domu. Była piękną kobietą. Starość potraktowała ją dość oszczędnie, choć życie dało jej w kość. Dziadek opuścił ją o wiele lat za wcześnie. Została sama z gromadką dzieci. Nie związała się już z nikim. Zwykła mówić, że obcy nie pokocha cudzych dzieci tak jak własne. Owe dzieci jednak szybko dorosły i na jesieni życia jej jedynym partnerem stała się samotność.
    Całymi dniami przesiadywała w oknie. Patrzyła wówczas w dal, jakby ponad znajdującym się naprzeciwko dom Korbielów, ponad czas. Niekiedy po jej policzku dolinami czasu płynęły łzy.
    Babcia westchnęła i wyszła, z przedpokoju dało się słyszeć niezrozumiałe strzępki rozmowy telefonicznej. Wróciła i usiadła z powrotem pod oknem. Pobladła, dłonie zacisnęła w pięść. Po chwili pod dom Korbielów podjechał radiowóz i policjanci wyprowadzili starego Korbiela w kajdankach.
    Babcia wstała. Zrobiła się jakby mniejsza, bardziej przygarbiona.
    – Wybaczcie dzieci – powiedziała smutnym, słabym głosem – muszę się położyć.
    Obok stołeczna leżała kartka złożona we czworo, podniosłam ją i zaczęłam czytać.
    Duszko – list napisany był odręcznym pismem – dłużej nie dam rady patrzeć w twoje okna i w jej oczy. Nie dam rady czekać, aż oboje będziemy wolni. To o całe życie za długo…

  19. Dochodziła trzynasta, a ona włożyła płaszcz i wybiegła z pracy na trzy godziny przed jej końcem. Listopadowe słońce jeśli się już pojawiało było skąpe w ciepło dlatego chcąc się nim nacieszyć przed zachodem musiała zrobić sobie wagary. Podjechała samochodem pod ulubiony park. Wiatr wyganiał dziś z każdej alejki i skweru liście oraz najbardziej wytrwałych spacerowiczów, ale ona upajała się światłem jak słonecznik. Stała sama między nagimi drzewami, pośrodku szarej, surowej ścieżki i wyciągała swoją malutką głowę okoloną drobnymi, jasnymi lokami do słońca. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie jak złote promienie rozbiegają się po całym jej ciele docierając do najbardziej skostniałych zakamarków. Od miesięcy było jej ciągle zimno nawet w biurze nagrzanym do dwudziestu trzech stopni.
    Mijała właśnie parkowy staw gdy zobaczyła go. Ubrany jak zwykle w liche dżinsy i swoją ulubioną bomberkę ze skrzydłami anielskimi na plecach. Kupiła mu te bomberkowe skrzydła wiosną, na rocznicę ich pierwszej randki. Odrzynał scyzorykiem trawy porastające brzeg stawu. Ciął równo i zdecydowanie, aż jego ręka wypełniła się łodyżkami wodnego sitowia. Niezwykły widok na parkowym pustkowiu, na którym jedyne oznaki życia, to mordujący rośliny chłopak ( jej chłopak!) i drewniana budka z hamburgerami. Wszystko nabrało sensu gdy zobaczyła jak bukiety z nad stawu biegną do budki z hamburgerami. Szklana szyba okienka budki rozsunęła się, a w nim ukazała się roześmiana i rozwiana wiatrem dziewczęca głowa. Bukiety sitowia zniknęły wewnątrz okienka, a do pustych rąk chłopaka ( jej chłopaka!) powędrował parujący hamburger, podany tą samą drobną ręką, która chwilę wcześniej zagarnęła naręcze sitowia.

  20. Łóżko skrzypnęło. Wtulona w Krzyśka Alicja poruszyła się niespokojnie. Sprawdziła godzinę. Zostało im niewiele czasu. Jeszcze tylko chwila, gdy świat ma kształt ramion Krzyśka.
    – Czuję się jak w króliczej norze – szepnęła.
    – Czyli jak? – Podrapał ją za uchem.
    – Bezpiecznie – odparła, po czym wysunęła się z jego objęć. – Ale koniec tego dobrego! Dziewczyny zaraz wrócą z wykładów.
    Usiadła, obciągnęła sweter. Włożyła stopy w kapcie imitujące pluszowe zwierzątka. Wszystkie sobie takie kupiły: Aga psie mordki, Iza koty, a Alicja królicze pyszczki ze sterczącymi uszami. Teraz tymi uszami pomachała przed twarzą Krzyśka, omal nie uderzając go w nos.
    – O przepraszam, trochę za blisko! – Naśladowała głos królika. – Panie Krzysiu, wstajemy.
    Wstał, oczywiście. Szalona Ala! Schylił się, złapał królicze uszy.
    – Powiedzcie swojej pani, że… A zresztą – machnął ręką – sam jej powiem.
    Podniósł wzrok, ale Alicja zdążyła się odsunąć. Nagle stała się daleka. Patrzyła na ramkę ze zdjęciem. Prosta ramka, zwykłe zdjęcie: dziewczynka z rodzicami.
    – Ala… – Pogłaskał ją po ramieniu.
    – Wiesz, ile oni ich zabili? – Drżał jej głos. – Dla mnie. Dla Alutki, bo delikatna, chorowita. Mięso królicze ją wzmocni, jest najlepsze. Jedz, Alutka, jedz. I jadłam. Włókna pęczniały mi w ustach. Miałam wrażenie, że sierść wyściela mnie od środka tak, że można by głaskać.
    Przełknęła ślinę.
    – Hodowali angory. Białe, puchate kule. Jak te kapcie. Wiesz, że małe króliki wciąż jedzą? Nic, tylko jedzą! Gdy urosły, ojciec wyciągał je za uszy, kładł na pieńku… Matka trzymała. A potem łup siekierą! Martwy królik moczył się w mleku, jakby chciał odzyskać biel. Zapach mięsa docierał wszędzie. Jedz, Alutka, jedz.

  21. Budzi ją światło wciskające się przez małe okno, zabezpieczone grubą, stalową kratą. W rogu, po jego drugiej stronie, spostrzega delikatną siateczkę pajęczych nici, których jeszcze wczoraj na pewno tu nie było. Teraz, nie dość, że jasne nici pajęczej sieci wiszą w oknie jak firanka, to dodatkowo zdobi je ornament w kształcie, wplątanego pomiędzy nimi, pożółkłego liścia. Krople deszczu rytmicznie stukają o parapet. Tu okno nie ma parapetu. To musi być tamten parapet, tamten dzień, tamten deszcz. Stoi przed oknem patrząc jak smugi wody płyną po szybie. Nie ma już siły płakać, wypłakała już wszystkie łzy. Odwraca się i napotyka w szybie kredensu swoje – nie swoje odbicie. Kim jest ta kobieta o martwym spojrzeniu podkrążonych oczu, o potarganych włosach i głębokich bruzdach wokół niedawno jeszcze młodych ust? Kim jest ta postać o płaskim, bezdennie pustym brzuchu, w którym jeszcze przed miesiącem mieszkało jej dziecko? Znów odwraca się w stronę okna i spogląda przez załzawioną szybę. Nagle ją dostrzega. Drobna kobieta w wyraźnej ciąży idzie chodnikiem pod granatowo-szarym parasolem. W każdym jej kroku jest coś bezczelnego, jakaś pogarda dla niej, matki-nie matki. Suka! Złośliwa, tępa gnida. Musi działać. Musi zrobić to teraz. Wbiega do kuchni i chwyta w pośpiechu największy kuchenny nóż.
    ***
    – O Boże, coś ty zrobiła, coś ty najlepszego zrobiła?! – Piotrek podbiega do niej i próbuje wyjąć synka z jej czułych rąk.
    Po chwili przed ich domem zatrzymują się jakieś auta, ktoś siłą zabiera jej dziecko, krępuje ręce. Słyszy swój własny krzyk, rozpacz znowu rozrywa jej serce.
    – Oddajcie mi moje maleństwo!
    Obrazy kolejnych chwil zamazują się. Zamyka oczy i wsłuchuje się w deszcz.

  22. Spojrzała, jakby z ociąganiem, na zegarek. Jedenasta trzydzieści. Westchnęła. Kobieta w białej bluzce zapinanej na guziki w kształcie perełek i z siwymi włosami upiętymi z tyłu głowy w niewielki koczek, dopiła resztę herbaty „Minutka” zaparzonej w porcelanowej filiżance z nieco przetartą złotą obwódką. Spojrzała pustym wzrokiem za okno. Sylwetka rozłożystego klonu, o tej porze roku ogołoconego z liści, rysowała się wyraźnie na tle ołowianego nieba. Dzień święty trzeba święcić. Ileż razy to słyszała. Te słowa niczym ostry gwizd wwiercały jej się w uszy. Zobaczyła przed sobą kobietę z nieprzeniknioną twarzą, która tonem nie znoszącym sprzeciwu mówiła do niedużej, ubranej w białe rajstopki i granatową spódniczkę, pociągającej nosem dziewczynki: „Żadnych dziwactw, Marysiu. Dzień święty trzeba święcić. Ubieraj buty i płaszczyk. Wychodzimy. Zaraz spóźnimy się na sumę, a to grzech ciężki. Chcesz potem w piekle się smażyć?”. Spojrzała na przerażoną minę dziewczynki. „No właśnie. To się pośpiesz”, dodała biorąc do ręki niewielką, czarną torebkę, po czym ruszyła w kierunku drzwi. Marysia z ociąganiem zaczęła wkładać czarne lakierki, które zawsze gniotły ją niemiłosiernie, kiedy przestępowała z nogi na nogę stojąc przed samym ołtarzem. Kot, który miękko zeskoczył z kredensu na podłogę sprawił, że Maria Jasieńska wróciła myślami do rzeczywistości. Ile to już lat minęło, odkąd matka odeszła, a ona wciąż miała wrażenie, że nadal powoli i konsekwentnie zabijała ją tymi słowami. Maria nie umiała się od nich uwolnić. Czuła się tak, jakby matka nadal wbijała je w nią niczym igły. Każde z nich sprawiało jej niemalże fizyczny ból. Pamiętaj, każde przewinienie, chociażby najlżejsze, może nas zaprowadzić do czyśćca! Ileż lat męczarni czeka nas na tamtym świecie! Te wszystkie słowa pozostały niemymi nakazami, które gorliwie wypełniała. Machinalnie wstała od stołu i wzięła z komody niewielką, czarną torebkę. Po jej twarzy potoczyła się zagubiona gdzieś łza, jakby sama była zdziwiona, że się jednak odnalazła. Ją też zabiła.

  23. Czując coraz bardziej doskwierające zimno postanowiłam ogrzać się w SKM-ce. Wsiadłam. Znudzona rozejrzałam się. Mój wzrok przykuły czerwone buty. Piękne, błyszczące lakierki. Spojrzałam wyżej – czarne rajstopy, szara spódnica i dalej nic. To znaczy coś, ale niewarte patrzenia, bo byle co. Ale te buty! Piękny, kształtny nosek, bez żadnych zbędnych ozdób i ładnie wyprofilowany, szeroki obcas. Najmodniejszy teraz. Jakieś osiem centymetrów. Idealny. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Właścicielka założyła nogę na nogę i wtedy błysnęła złota dewizka PRADA. Rany!
    Wagon zaskrzypiał, pociąg zaczął hamować, nogi podniosły się i buty ruszyły w kierunku drzwi. Patrzyłam jak znikają za ławką. Zerwałam się i po sekundzie wylądowałam na mokrym peronie. Falenica.
    Buty skierowały się do przejścia wzdłuż torów. Szkoda, że padał deszcz. Pewnie są całe ze skóry. Zniszczą się.
    Kobieta w czerwonych lakierkach zatrzymała się przed przejściem. Stanęłam za nią i obserwowałam jak w idealnie gładkiej powierzchni odbijają się smugi przejeżdżających samochodów. Zielone. Ruszyła przed siebie w pustą o tej porze uliczkę domów jednorodzinnych. Jak zahipnotyzowana poszłam jej śladem. Kątem oka zobaczyłam stary świdermajer. Byliśmy kiedyś w tym starej przedwojennej budzie powybijać szyby. Przyspieszyłam. W momencie, kiedy ogrodzenie skończyło się dobiegłam do niej i wepchnęłam ją w zarośla. Padła jak długa. Usiadłam na niej. Zaczęła się szarpać. Kretynka. Po co się broni?! Uderzyłam ją pięścią w głowę, chwyciła mnie za włosy. Pizda! Wtedy zobaczyłam cegły. Chwyciłam jedną i przypierdoliłam jej prosto w łeb. Poczułam mokre ciepło na twarzy. W półmroku zobaczyłam smugi krwi na kurtce. – Kurwa! Pobrudziła mnie! Poczułam, że uścisk jej palców ustąpił. Zdjęłam jej buty i uciekłam na ulicę. – Są moje! Chciałam je schować pod kurtkę i wtedy światło latarni ulicznej odbiło się w nosku, który był zarysowany. – Kurwa! Musiała go porysować, suka jedna!

  24. Stała przy oknie zatapiając wzrok w zieleń na wpół skoszonego trawnika. W prawej ręce ściskała telefon, z którego chwilę wcześniej zakończyła połączenie.
    – Co za idiota! – syknęła przywołując w myślach twarz Adama. Wiedziała, że to oferma, ale nie myślała, że aż do takiego stopnia. Utopił się, ot tak, niwecząc cały plan, który skrupulatnie układała przez ostatnie sześć miesięcy.
    „Nie ma co zwlekać” – pomyślała. Odwróciła się na pięcie podążając do kuchni. Otworzyła szafkę pod zlewem i wyjęła na blat środki czystości. W głębi jednej z półek ukryta była biała, butelka z niebieską nakrętką. Azotan sodu. Chwyciła pojemnik i wybiegła do ogrodu. Chwilę później znów stała w kuchni zmywając z rąk resztki ogrodowej ziemi, po czym upchnęła do szafki wyjętą wcześniej zawartość i zaparzyła kawę. W myślach analizowała ostatnie wydarzenia.
    Od pół roku próbowała zabić męża. Niestety okazał się oporny na wszelkie przypadkowe epizody. Nawet spadając z drabiny z pięciu metrów nie nabił sobie solidnego guza. Oczywiście, drabina była przez nią odpowiednio ustawiona, tak jak wcześniejsze wypadki.
    W radio usłyszała o kobiecie, która zabiła męża serwując mu kanapki z saletrą. Zakupiła więc ów specyfik i od dwóch dni testowała na Adamie jego działanie. W międzyczasie aranżowała spotkanie z ubezpieczycielem aby dopisał ją do mężowskiej polisy. Byli małżeństwem od dwóch lat, co było dla niej wystarczającym doświadczeniem.
    Jednak dzisiejszy dzień pokrzyżował plany. Adama w południe wyłowiono z Wisły. Świadek twierdził, że widział go stojącego na moście. O samobójstwo go nie podejrzewała, nie miałby odwagi. Zatem ktoś go musiał zabić. W tym samym momencie dotarło do niej, że znalazła się w potrzasku.

Dodaj komentarz