Gdzie jest dom? – KONKURS!

Nadszedł czas, aby zaprosić was do kolejnego konkursu. Tym razem mam dla was trzy egzemplarze książki „Zabierz mnie do domu” Marii Aubert, ufundowane przez Wydawnictwo Pauza.

Gotowi na kolejny konkurs? To dobrze, bo mam dla was coś specjalnego – zbiór opowiadań Marie Aubert, norweskiej pisarki Zabierz mnie do domu. To najlepsza książka, jaką – póki co – czytałem w tym roku. Aubert pisze o ludziach zagubionych we współczesności, w rodzinie, w swoich (narzuconych) rolach społecznych. To mocna, precyzyjna, wzbudzająca wielkie emocje proza. Więcej o tych opowiadaniach pisałem w lutowej „Lekturze na weekend”.

„Nie chciałam wracać do domu.”

Tym razem konkursowym słowem-kluczem będzie „dom”. Jaki okaże się dom opisany przez was? Jaką tajemnicę w sobie skryje? Czy będzie to ciepła opowieść? A może mrożąca krew w żyłach? Czy będzie zabawna? A może przedstawicie dramat rozgrywający się w czterech ścianach? To od was zależy.

Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejcie je w formie komentarza do wpisu konkursowego nie później niż 25 kwietnia 2021 roku. Najlepsze teksty zostaną nagrodzone.

Do dzieła!

Źródło cytatu: Marie Aubert, Zabierz mnie do domu, tłum. Karolina Drozdowska, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2021.

29 Replies to “Gdzie jest dom? – KONKURS!”

  1. Mój dom , moje cztery ściany tak dużo widziały
    Zszarzałe od przenikliwego smutku , samotności
    I ja ciągle nieobecna , myślami gdzieindziej
    Łaknąca matczynej miłości.

    Nie dawałam wtedy rady , zamknięta tylko w sobie
    W głowie przemierzałam niekończące się mile
    Uciekałam tam gdzie nikogo nie było
    By znieść te okropne chwile.

    Mój dom był moim więzieniem a pokój moją celą
    Wpatrzona w te same ściany cicho krzyczałam
    Godziłam się na wszystko co przynosił dzień
    Jako dziecko wyjścia nie miałam.

    Teraz już jestem dorosła mój dom jest moim azylem
    W nim miłość gorąca , a szczęście w każdym zakątku
    Nie jestem w nim sama ani samotna
    Wszystko poukładane w porządku

    W mym domu jest moja rodzina , oczywiście najważniejsza
    Kroki , śmiech , rozmowy codziennie mnie kołyszą
    Nawet gdy jest znów trudniej i przeszłość mnie dogania
    Jestem pogodzona nawet z moją ciszą.

    1. Zajadała się świeżo upieczony chlebem z i miodem. Czuła tak cudowną rozkosz na podniebieniu, że wszystko dookoła na krótką chwilę zniknęło, była tylko ona i ten niewiarygodny smak. Powoli, bardzo powoli świat zaczął się poszerzać, nie był już tylko pajdą chleba okrytą kwiecistą serwetą. Stał się niespodziewanie starszą panią o rumianej twarzy, okolonej białym warkoczem. I wyciągniętą ku niej naznaczoną czasem dłonią ze szklanką kompotu.
      – Masz dziecko, napij się. – świat stał się i dźwiekiem. Są głosy, które działają kojąco. Są osoby, w które chciałoby się wtulić by poczuć, że jest się kimś ważnym. Ona taka była. Pomyślała, że pasuje do niej imię Marianna. – To skąd jesteś? dodała a jej usta ułożyły się w ciepły uśmiech.
      – yyy- dziewczyna, nie potrafiła wymówić ani słowa. Właściwie to Marianna stała przy płocie i kiedy zobaczyła ją idącą drogą zaprosiła na kromkę chleba z masłem i miodem.
      – Dom? Gdzie twój dom? – dopytywała Marianna.
      – A czym jest dom ? Powiedziała prawie szeptem dziewczyna. Miała 30 lat i nie potrafiła określić gdzie jest dom. Bardzo szybko wyprowadziła się z domu rodzinnego, odcięła od rodziców, wyparła wspomnienia z dzieciństwa. Nieustannie się przeprowadzała, zmieniała dzielnice, miasta, mieszkała w kamienicy, bloku, wieżowcu, na parterze i na jednym z ostatnich pięter. Nigdy nie potrafiła urządzić mieszkania, nie biegała po sklepach z meblami, nie wieszała firanek. Wszystko nosiło znamię tymczasowości. Poszukiwanie domu w końcu stało się jej obsesją nie pozwalającą normalnie funkcjonować. Ostatkiem zdrowego rozsądku rzuciła pracę i ruszyła na Podlasie.
      – Nie wiem gdzie jest dom- zaszlochała.
      – Dziecko – powiedziała Marianna – chwyciła rękę dziewczyny i położyła na jej sercu. -fundamenty buduje się o tutaj, tu zaczyna się dom.

  2. – Herr Zipser! – mój leżący dziadek zwracał się po niemiecku do siedzącego obok niego Austriaka – Pan jesteś dobry człowiek i zadbasz po mojej śmierci o moje dzieci. Prawda?
    – Natürlich mein lieber Francis – usłyszał solenne zapewnienie z ust współwłaściciela kamienicy, w której mieszkali.
    Jednak hitlerowska okupacja zmieniła przyjaznych dotąd Austriaków i przestali się dzielić z babcią i sierotami przychodami z kamienicy. Hitlerowskie władze wyeksmitowały też babcię z mieszkania na pierwszym piętrze do klitki na parterze. W ostatnich dniach wojny austriaccy współwłaściciele kamienicy podczas okropnego mrozu wyjechali z miasta na odkrytej platformie konnego powozu i już nigdy więcej nie powrócili ani nie odezwali się.
    Po wojnie kamienicą zaczęła władać babcia Małgorzata, ale w początku lat pięćdziesiątych komuniści przejęli jej administrowanie wprowadzając między innymi szczególny tryb najmu. Dla babci i sierot oznaczało to siłowe przejęcie pokoju z jej mieszkania, a w latach siedemdziesiątych samowolne i nieudolne remonty za grube pieniądze, którymi obciążyli hipotekę kamienicy. Babcia zmarła w okresie solidarnościowej wiosny zostawiając swój udział w kamienicy mojej mamie i zobowiązując ją do opieki nad nią. Po latach udało jej się przejąć administrowanie kamienicą, bo miasto nie było zainteresowane nieruchomością, którą musiało dotować. Mamie jednak udało się wychodzić na swoje, a nawet spłacić całą hipotekę. Po jej śmierci przejęliśmy to z żoną i bratem kontynuując remonty pod coraz korzystniejszy najem. Nie obywa się jednak bez kłopotów jakimi są najemcy z nakazem eksmisji, ale nadal zajmujący atrakcyjne mieszkania i zakłócający spokój kamienicy.

  3. Wiedział, że w końcu będzie musiał odejść. Nie czuł się tam dobrze. Prawdę mówiąc nigdzie nie czuł się dobrze: ani mieszkając z Ewą, ani wcześniej – w domu rodziców. Nie mówiąc już o akademiku. Miał po prostu wrażenie, że to nie jego miejsca.
    Był kiedyś w Poznaniu, miał pozałatwiać jakieś firmowe sprawy. Przy skrzyżowaniu Estkowskiego i Szyperskiej na ścianie Starej Papierni zobaczył mural z wierszem Barańczaka. Zapamiętał ostatnie wersy, bo poczuł, że to całkiem jak o nim.
    „Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
    Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
    Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
    w świecie
    czuł się jak u siebie w domu?”
    Opowiedział mi o tym, kiedy siedzieliśmy w kawiarni. Pytał wtedy, czy kogoś mam, a ja odpowiedziałam, że tak i zaproponowałam mu przyjaźń. Był rozczarowany. Wyprowadził się właśnie z mieszkania Ewy i zamieszkał sam. Obiecaliśmy sobie, że będziemy spotykać się cyklicznie, co pół roku. Śmialiśmy się, że spotkamy się tu w wieku sześćdziesięciu lat i zamiast kawy wypijemy ziółka. Miał w oczach łzy.
    Być może liczył, że wszystko potoczy się inaczej. Pewnie chciał mieć dom, do którego wracałby z radością. Każdy przecież chce mieć takie miejsce.
    Rzadko go odwiedzam. Cmentarz jest na drugim końcu miasta, poza tym czuję, że nie byłoby to fair wobec Bartka. Czasem wchodzę na jego facebookową stronę. „Mamy nadzieję, że osoby, które kochały Piotr, znajdą pocieszenie, odwiedzając jego profil i wspominając go”. Nie czuję się pocieszona, jestem za to wściekła, że nie potrafili nawet prawidłowo odmienić jego imienia.
    Mam nadzieję, że tam, gdzie jest, ma wygodny fotel i dużo książek.
    I że to miejsce, nareszcie jest jego miejscem.

  4. Pociąg ruszył. Agata wyciągnęła z torby „Bezpowrotnie utraconą leworęczność”, nie przypuszczając, że skończy lekturę na tym jednym zdaniu: „jadę do domu, do Wisły”. Też jechała do domu. Różnica była taka, że pisarz wracał tam, gdzie się urodził, gdzie znał każdy kąt, gdzie wciąż czekali na niego szkolni koledzy, krewni, sąsiedzi. A ona takiego miejsca nie miała. Nigdy. Gdzie indziej się urodziła, gdzie indziej mieszkała jako małe dziecko, gdzie indziej chodziła do szkoły, gdzie indziej studiowała. Przez jakiś czas domem było mieszkanie rodziców, kolejne z kilku przydzielanych z kwaterunku w miarę, jak rósł staż pracy ich obojga, a wraz z nim zasługi dla Polski Ludowej. W nowej Polsce schorowany tato długo nie pożył, mama wyprowadziła się do Jacka, który w ciągu tych paru lat zdążył „się wybudować”, lokal wrócił do miasta, a Agata nie miała już gdzie uciekać z kolejnego służbowego mieszkania, w którym nigdy nie czuła się jak w domu. Od końca studiów cztery razy przeprowadzali się z miasta do miasta. Wiadomo, gdzie praca, tam się mieszka. Maćkowi to aż tak nie przeszkadzało; Jaś był jeszcze za mały, żeby pamiętać tamte inne nie-domy. Przymknęła oczy…
    Poczuła gorzkawy aromat zbożowej kawy. W kuchni krzątała się babcia Józia. Nawet, gdyby nie powiedziała: „Skocz no, wnusiu, na ogródek urwać mięty do twarożku!”, Agata i tak by zbiegła po schodkach, pchnęła furtkę, minęła rozrośnięty bez i rządek porzeczkowych krzewów, schyliła się… I nagle znikły grządki, dziadkowie, dom…
    Wyskoczyła na stacji w ostatniej chwili. W półmroku wypatrzyła pod nasypem kępkę kędzierzawego ziela, utargała parę zielonkawoszarych liści. „Dom, czy nie dom, ale twarożek z miętą będzie, tyle mojego!”

  5. Dziadek wiedział, że gdy przejdzie na emeryturę wyprowadzi się z miasta i kupi dom na wsi. I dużo gruntu wokoło. Bo od lat dziecięcych, gdy z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa musieli wykarmić się tylko z kamienistego pola, czuł podświadomy głód ziemi. Dom był ruiną, w której na strychu pod warstwą kurzu można było jeszcze znaleźć poniszczone tomiszcza należące do dawnych niemieckich właścicieli. A także tony starych szmat, śmieci i pustych butelek w ogrodzie nagromadzone przez późniejszych polskich właścicieli, co lubili zaglądać do kieliszka. Śmieci wyzbieraliśmy, a książki przepadły gdzieś niestety, gdy dziadek remontował pokoje. A także odnowił łazienkę. I wymienił podłogi. I okna. I postawił piec kaflowy. A potem go zburzył, bo założył kotłownię. W stodole urządził garaż na dwa samochody i skład na drewno. Ogród otoczył siatką i zamontował bramę. I zbudował piwnicę krytą czerwonym dachem. Dach z resztą też wymienił – dwa razy. Razem z elewacją.
    Od kiedy pamiętam „w lesie” coś się działo – coś trzeba było dobudować, naprawić, ulepszyć, zmienić. A na wiosnę obowiązkowo posadzić pomidory. Bo dziadka zawsze roznosiła energia i lubił warzywa z własnego ogródka. Ale wokół tego niekończącego się remontu, pracy i rozgardiaszu przebiegały najszczęśliwsze chwile mojej młodości. Najlepsze dni naszej rodziny. Dorastałem, zmieniałem się, wyjeżdżałem z Polski, czasem na krótko wracałem. A dom w lesie wciąż trwał razem z dziadkiem i moimi najlepszymi wspomnieniami. Czasem do nich wracaliśmy zaśmiewając się serdecznie, gdy letnim wieczorem siedzieliśmy pod altaną racząc się zimnym piwem. (Które dziadek zawsze trzymał w zapasie na mój przyjazd).
    Koniec tej historii jest łatwy do przewidzenia. Dziadek odszedł. Ogród zarasta. Choć mury stoją, domu nie ma. I piwo bez niego jakoś gorzej smakuje.

  6. Ból brzucha wracał. Widocznie środki przeciwbólowe przestawały działać. Na myśl o kaszlnięciu Martę oblał zimny pot. Kaszel ciągle ją dopadał. Zniekształcona, bolesna karykatura oddechu, która odbierała siły. Bolało ją wszystko. Tlen dostarczany przez maskę nie pomagał. Czuła się zamroczona.
    Boli, wszystko boli, niech to się skończy, niech przestanie.
    Chciała krzyczeć, ale nie wydawała z siebie żadnych dźwięków poza kaszlem i świstami. Była uwięziona brakiem sił, związana lekami, odgrodzona białymi kotarkami.
    Kto tam może być? Czy tam ktoś jest? Tobie też zabrali powietrze i dziecko?
    Nie padała żadna odpowiedź na bezdźwięczne zapytania.
    Weszła kolejna postać w białym kombinezonie. Marta nie rozróżniała osób, które do niej przychodziły. Wszyscy wyglądali tak samo. Też byli uwięzieni, okutani w szczelne, sterylne materiały, w maskach, które parowały od ich oddechów. Przynajmniej oddychali, przynajmniej mogli oddychać, gdy wyjdą stąd i zdejmą hełmy. Nie rozumiała słów, które do niej wypowiadali.
    Gdzie jest Hania?! Chcę ją zobaczyć! Urodziłam ją!
    Nie widziała jej ani przez moment. Poród odbył się przez cięcie cesarskie i potem Hanię zabrała położna. Ostatnie co zrozumiała to, że tak trzeba, że to dla bezpieczeństwa dziecka. Ale to jej córeczka! Przecież matka musi zobaczyć swoje dziecko! Chwilę, przez sekundę, przez szybę. Tylko zobaczyć bez dotykania!
    Przestawała wierzyć, że tak proste pragnienie może się spełnić. Oddychanie było coraz trudniejsze. Sen i jawa traciły granice.
    Haniu!
    Chciała wrócić do domu z dzieckiem, do Marcina. Mieli naszykowany pokój.
    Znów ból i skurcz w klatce piersiowej. Chyba zaciął się tlen.
    Aparatura zaczęła piszczeć. Weszła biała zjawa, potem jeszcze dwie.
    Coś podłączają, mówią, biegają.
    Nie mogę oddychać. Chcę do domu… Gdzie moje dziecko…? Haniu…

  7. Janek siedział z młodszą siostrą przy stole. Dębowy mebel, będący własnością rodziny od niepamiętnych czasów, zwykle był przykryty białym, szydełkowym obrusem. Teraz babcine rękodzieło zwisało z oparcia krzesła, a przy gładkim i nagim blacie trwało wykreślanie kątów. Jako uczeń ostatniej klasy liceum Janek pomagał Zuzi w matematyce. Przez wykuszowe okno zaglądała obsypana kwiatami jak trądem wiśnia, równie wiekowa jak stół.
    Ciszę przerwał odgłos kroków po schodkach prowadzących na strych. Janek spojrzał przez szybę, ale samochodu rodziców nie było na podjeździe, więc jeszcze nie wrócili z miasta. Ktoś musiał niepostrzeżenie wejść do domu, następnie skierował się od razu na poddasze.
    – Słyszysz? – zapytał. Siostra właśnie dzieliła pisemnie. W tej samej chwili usłyszał, że drzwi na strych się otwierają, po czym z hukiem się zamknęły. Znowu cisza.
    – Niby co? – Zuzia nie oderwała wzroku od równego słupka liczb na kartce w kratkę.
    – Ktoś wszedł na strych! – Chciał wybiec na korytarz, a potem na górę, ale zatrzymał go terkot telefonu.
    – Może to mama! – krzyknęła Zuzia i zerwała się, żeby odebrać, ale Janek był szybszy.
    To faktycznie była mama. Janek słuchał przez chwilę, po czym odłożył słuchawkę.
    – Rodzice wrócą później. Mają sprawy do załatwienia – powiedział do siostry. – Babcia umarła.
    Zuzia spojrzała na brata, otworzyła buzię, ale zamiast słów z oczu popłynęły łzy.
    – Nie płacz – szepnął, dotykając jej ramienia. – Ona bardzo ciężko chorowała, a teraz już nie cierpi.
    – Znowu zasłonią lustro w tamtym pokoju, jak wtedy, gdy zmarł dziadek? – zapytała ocierając policzki rękawem.
    – Nie, tym razem nie. – Podniósł głowę. Sufit nadal oddzielał ich dom od strychu.

  8. On uważał to za swój dom, choć była to zwykła nora. Panował w niej chwytający za gardło zaduch mieszający się z wonią zgnilizny, bo wyraźnie środki czystości były tam nadmiernym zbytkiem.
    Pod ścianami stały dawno opróżnione butelki i worki z zebranymi po śmietnikach puszkami, po podłodze śmigały karaluchy. W kącie pokoju straszyła zapuszczona umywalka z porysowanym lustrem, z którego nie robił zbyt częstego użytku. Dopiero wtedy, gdy wybierał się na widzenie z synem, żeby wyglądać po ludzku, golił się, przyglądając się z niesmakiem swojemu odbiciu.
    – Krzywa gęba w krzywym zwierciadle! Tfu! – mamrotał sam do siebie.
    Synowi pewnie i tak było obojętne, czy ojciec się ogolił. W sali widzeń czekał tylko niecierpliwie na dwie paczki papierosów, które ojciec podawał mu pozornie niedbałym gestem ze słowami:
    – Masz tu. Tylko nie pal za dużo jak twój stary. To kurewski nałóg.
    Syn prychał wtedy z lekceważeniem i zapadała niezręczna cisza, bo tak naprawdę nie mieli sobie z ojcem nic do powiedzenia.
    Gdy wracał do domu, rzucał się na sfatygowaną kanapę i włączał telewizor – jedynego towarzysza ponurych wieczorów i bezsennych nocy. Sama kanapa była meblem wielofunkcyjnym: na niej spał, posilał się i zażywał przygodnego seksu.
    Choć zazwyczaj stołował się na mieście (w jadłodajni Caritasu), bywało, że pichcił sobie coś na ząb na elektrycznej kuchence, a odpadki lądowały obok przepełnionego kosza na śmieci. Czasami starał się jakoś ogarnąć ten bałagan, lecz coraz rzadziej mu się chciało. W końcu pewnej nocy z pomocą niedopalonego papierosa puścił to wszystko z dymem, przy okazji przenosząc się na tamten świat.

  9. Stoi naprzeciw niego w błotnistej brei. Buty całe ma przesiąknięte wiosennymi roztopami, ale jej to nie przeszkadza. Nie tym razem. Jej myśli zaprzątnięte są czymś zgoła innym, niż drętwiejące z zimna palce stóp. Oto tuż przed nią stoi jej największa miłość. Miłość, która wybaczy jej wszystkie przewinienia i zaniedbania. Widzi go teraz wyraźnie, mimo, że przed oczami migotają jej płatki gęstego śniegu. Wróciła do niego. Po tylu latach rozłąki znów się z nim połączy i będą na powrót tworzyć jedność. Nie okłamała go. Obiecała przecież, a ona zawsze słowa dotrzymuje. I teraz stoi tu przed nim jak urzeczona, a on zaprasza ją do siebie. Wyciąga niewidzialne dłonie i próbuje ją nimi otoczyć, niczym matka ukochaną córkę. Uśmiecha się do niego, a on ten uśmiech odwzajemnia. Jest szczęśliwa. Tak długo na niego czekała. Już prawie straciła nadzieję, ale dobry Bóg okazał się łaskawy. Pozwolił jej ten ostatni raz go zobaczyć, dotknąć, przekonać się na własne oczy, że nic się przez te lata nie zmienił. Niecierpliwi się. Chce podejść bliżej. Nieznacznie unosi przemoknięty but i robi krok naprzód. Potem drugi i trzeci. Delektuje się nimi, jakby zapowiadały nadejście niewyobrażalnego szczęścia. Bo też tak w istocie jest. To jej szczęście i odwzajemniona miłość, którą pielęgnowała w sobie latami, dziesięcioleciami. Zmierza ku niemu z nieukrywaną satysfakcją, prawie wyśpiewując pieśni, którymi dawno temu ją raczył. Wszystkie je pamięta doskonale. Przekracza magiczną granicę, dzielącą go od niej. Jej entuzjazm nie ma granic. Zmienił się tylko nieznacznie, tak samo zresztą jak ona, ale wnętrze duch czasu pozostawił niezmienione. Jej przystań. Jej dom.

  10. Zimny, nowojorski wiatr wiał w kominach szumiąc cicho. Wstał. Otrzepał brudne, poszarpane spodnie i rozciągnął się. Było ciemno co oznaczało, że godzina jest wczesna. On nie posiadał zegarka, ale wiedział która jest godzina. Przeszedł pod starymi torami zamienionymi w aleję i wszedł po schodach na górę. Usiadł na ławce i wyciągnął starą puszkę i czekał na ludzi. Około pół godziny później pojawiła się pierwsza ludzka istota. Chudy, wysoki student o czarnych włosach z torbą na ramieniu i kawą ze Starbucksa biegł po trawniku. Nie oglądając się na niego wrzucił dwa centy do puszki. Kolejną osobą była tęga i niska blondynka w średnim wieku ze słuchawkami na uszach i przekrzywionym beretem. Szła powoli, lekko podrygując. Nagle zdjęła słuchawki i przykucnęła przy nim. Wyjęła z płóciennej torby szalik i podała mu go. Następnie uśmiechnęła się do niego i wrzuciła dwadzieścia dolarów do puszki, pomachała mu na pożegnanie i założyła słuchawki. Kolejną osobą był niski starzec z brudnymi butami. Stało się coś dziwnego. Starzec splunął na niego i odszedł. W tym momencie on wstał i przeniósł się bliżej centrum handlowego. Usiadł przy bramie i siedział tam dziesięć minut, aż do chwili gdy pewien mężczyzna z mikrofonem w uchu powiedział mu że ma stąd iść. Więc poszedł alejką, aż doszedł do Manhattanu. Przysiadł zmęczony koło namiotu, w którym ludzie tańczyli tango. Patrzył na nich kilka minut, gdy nagle kobieta w kombinezonie w kropki i falowanych krótkich włosach podeszła do niego. Kobieta podała mu rękę i zaprosiła do tańca. Zatańczyli, a gdy muzyka ucichła on podziękował jej po polsku. Ona była zdziwiona. Była przecież polką. Skąd wiedział?

  11. Katedra wyrosła z bruku. Weszli do strzelistego przybytku. Po długim spacerze w słońcu przyjemnie było skryć się w średniowiecznym chłodzie. Ponad nimi rozpościerało się sklepienie przedzielone krzyżowymi żebrami. Jakby utknęli w brzuchu biblijnego wieloryba. Z bocznych kaplic łypali na nich święci pańscy w marmurowych wcieleniach. W lewej nawie natknęli się na drzwi z głową lwa zamiast klamki, prowadzące, jak głosił napis, do krypty świętej Barbary. Paweł spojrzał pytająco na Filipa, który skinieniem głowy wyraził aprobatę.
    Szarpnęli zardzewiały uchwyt i zaczęli schodzić. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, a nozdrza do zapachu kadzidła z domieszką pleśni, dostrzegli wśród kolumn zakamarki, skrywające dalsze tajemnice.
    Nagle obok nich pojawił się mężczyzna w okularach.
    – Czy panowie słyszeli, że w siedemset pięćdziesiątym czwartym roku w tej krypcie ukrywał się przed Longobardami Pepin Krótki? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź, tylko podszedł do rzeźby bez głowy i zamachał, żeby dołączyli. – Ta statua świętej patronki została zdekapitowana w niewyjaśnionych okolicznościach!
    Nie zdążyli nawet wymienić zdumionych spojrzeń, kiedy przewodnik zapędził ich do kolejnej wiekowej rzeźby, potem do resztek ambony, następnie zamurowanej biblioteki. Po drodze tłumaczył inskrypcje na grobowcach przodków.
    – A czy panowie wiedzą co oznacza D. O. M? – zapytał wskazując wyryte litery. – Domus Omnium Mortuorum! Identyczny topór zaś znajduje się na obrazie w głównym ołtarzu – powiedział i popędził ich do wyjścia.
    Stanęli z powrotem na posadzce katedry. Czekali chwilę na przewodnika, ale starszy pan jednak do nich nie dołączył.
    Został na dole, żeby oprowadzić kolejnych poszukujących.

  12. Ostatnimi czasy, ludzie zapominają czym tak naprawdę jest dom. Wrzucają do internetu swoje świeżo wyremontowane kuchnie, salony, spodziewając się miliona lajków i słowa uznania w licznych komentarzach. Wnętrza wyglądają jak z okładek magazynów, piękne, puchate poduszki w najmodniejszych kolorach i fikuśne garnki zdobiące nieskazitelnie czystą kuchenkę, nie są prawdziwe. Czemu upubliczniamy miejsca, które powinny być naszym schronieniem, gdzie powinniśmy być sobą, płakać nad utracona miłością, przebierać śmierdzące pieluchy dzieciom, załamywać się i śmiać?
    Dziś wszędzie się śpieszymy, nie mając czasu by żyć, w pogoni za pieniądzem, zapominamy co najbardziej się liczy. Czy nie lepiej byłoby kupić sobie czas z rodziną, a nie kolejny telewizor, odgradzajacy nas od bliskich?
    Stojąc nad pogorzeliskiem, chwytam nadpalonego misia mojej córki. Dałabym wszystko, żeby cofnąć czas i martwić się kolorem firanek, który najlepiej pasowałby mi do kanapy.

  13. Jak w domu
    Zazdrościła ludziom normalnego domu. To była jej tęsknota, wręcz obsesja. Miejsca, do którego wraca się z życia, które toczy się poza domem jak na skrzydłach. Ze szkoły, pracy, wakacji czy urlopu, bez względu na atrakcje, które nas spotykają i dobre rzeczy, których doświadczamy. Dom to dom. Tam można się bezpiecznie schronić bez względu na to, co nas spotyka na zewnątrz. Bo przecież świat bywa też zły. Skądś przecież wzięło się powiedzenie, że wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu.

    Ewie dom kojarzył się ze smutkiem i niekończącymi się problemami. To życie na polu bitwy – nigdy nie wiedziała co przyniesie nowy dzień. Zachowanie, które jednego dnia było właściwe, innego budziło wzburzenie mamy i awanturę. W końcu Ewa nie wiedziała, co jest dobre a co złe i jednocześnie tak bardzo tęskniła za jakimś punktem oparcia. Mama była ciągle smutna i miała pretensje o wszystko. Bardzo łatwo stosowała przemoc fizyczną, krytykowanie i wyzwiska. Trzeba było chodzić jak w zegarku, a każda próba nie zgodzenia się w czymś z nią, albo choćby nawet zapytaniem o coś, kończyło się krótkim – Zamknij gębę gamoniu.
    Ewa nauczona, że życie polega na przetrwaniu i ochronieniu się przed realnym zagrożeniem „zamrażała” to co czuła, żeby nie bolało. Tłumiła przede wszystkim wstyd, bo czuła że jest gorsza od innych i niegodna uwagi. Brała na siebie winę rodziców, żeby poradzić sobie z lękiem, jaki oni w niej wzbudzali. Musiała wypracować rozmaite mechanizmy obronne, które pozwoliły jej przetrwać w trudnej rzeczywistości. Szybciej dorosnąć i przejąć obowiązki. Nie nauczyła się radzić sobie z emocjami, ale zaprzeczać im. Była przekonana o swojej wystarczalności i na przemian bezsilna do fizycznego bólu. Nadmiernie odpowiedzialna, często opiekowała się młodszym rodzeństwem, nieświadomie wypełniając rolę rodziców. Czuła, że musi to robić, aby zaskarbić sobie ich miłość. Niepewna siebie i wiecznie wycofana. Niczego nie chciała, nie sprawiała problemów, nie potrafiła wyrażać swoich potrzeb.
    W jej domu nie zapraszało się gości, a gdy ktoś jednak przychodził, rozmawiało się na podwórku. Mama nie potrzebowała rozmów więc to był jedyny wzór jaki Ewa i jej rodzeństwo znały. Tak bardzo zazdrościła Eli, że pomaga mamie robić ciasto. Jej mama nie pozwalała na nic. – Nie przeszkadzaj. Tyle miała do powiedzenia, gdy Ewa chciała w czymś pomóc. – Po co tam idziesz? pytała Ewę, gdy ta chciała pójść do koleżanki. Gdy jednak uparła się i szybko wróciła do domu, mama szydziła – Pewnie Ela cię nie wpuściła? No i dobrze. Nie będziesz tam łazić. Ewa była dzieckiem i odtąd zapamięta, że nie jest ważna, skoro koleżanka nie chce zaprosić jej do domu. Próba tego, żeby mama była zadowolona była tak silna, że Ewa zupełnie nie wiedziała o co jej w życiu chodzi. Właściwie to mogłaby mieć na drugie imię Muszę. Bo całe życie robiła to, czego od niej oczekiwano. To Ewa czuła się wsparciem dla matki, odwrotnie niż powinno być w rodzinie. Dla niej to było coś powszechnego. Mamą trzeba się opiekować więc żyła tylko tym. Zadania do wykonania. Same zakazy i nakazy. Żadnej bliskości ani relacji w tym domu nie było. Ewa miała być grzeczna. I jeszcze nie złościć się. Nie było ważne, co sama czuje, czego potrzebuje, boi się czy za czym tęskni albo o czym marzy.
    I takie cechy zabrała ze sobą w dorosłe życiu.

    Gdy już dawno temu wyprowadziła się z domu rodzinnego a jej życie ciągle kulało, przeżyła głęboki kryzys. Rozpadła się na kawałki i musiała poskładać na nowo. Czuła, że musi dowiedzieć się o co w życiu chodzi. Dlaczego inni ludzie mają jakoś inaczej? Dlaczego ona czuje się inna? Czemu ma wrażenie, że mimo starań stoi w miejscu i kręci się wokół w swoim życiu i ciągle towarzyszy jej chaos i przypadkowość? Zrozumiała, że odraczała i odkładała swoje życie na później. Poczucie zagubienia to było coś, co ją definiowało. Nie wiedziała, jak żyć, bo chaos był tym, co znała najlepiej.
    Pani Ewo, jest Pani współuzależniona- usłyszała wtedy pierwszy raz. Ewa była zszokowana, ale coraz częściej myślała o tym, co powiedziała jej terapeutka. Poznała mechanizm uzależnienia, który wyjaśniał wiele z tego, co się wówczas z nią działo. Napięta do ostatnich granic umiała ogarnąć rzeczywistość – bo nauczyła się tego, gdy była mała. Wiedziała, że musi liczyć tylko na siebie nieraz – że to na jej plecach spoczywa odpowiedzialność za całą rodzinę, dlatego w dorosłym życiu, nadal parła do przodu jak automat. Cały czas głodna pochwał i uznania. Najgorsze było jednak to, że dorastając w takim domu, myślała, że tak właśnie jest, że to normalne.
    Po wyjściu od psychologa, Ewa odetchnęła. Już przynajmniej wiedziała, co jej dolega. Że ma wpływ na to, co czuje i że dzieciństwo i jej dom rodzinny nie jest dla niej wyrokiem na całe życie.

  14. Dawno nie malowano ścian wewnętrznych jej domu, ale nie można mieć wszystkiego, ani zapanować nad upływającym czasem. Agata starała się panować nad widokiem z okna. Sporo energii wkładała w wypatrywanie gości, jak gdyby jej pełne oczekiwania spojrzenie mogło przyciągnąć czyjś inny, samotny wzrok. Wierzyła, że intensywne obserwowanie świata uchroni ją przed utratą okazji na spotkanie kogoś wyjątkowego. Czasem jej oczy łzawiły ze zmęczenia, a ona sama czuła, że widok z okna nie tylko dręczy ją niespełnieniem, ale wręcz uzależnia. Oczywiście wychodziła z domu i nawet wtedy nie przestawała wypatrywać. Zaglądała w oczy oraz twarze, omiatała wzrokiem sylwetki, drobne elementy odzienia pojawiających się za oknem mężczyzn. Taki na przykład elegancki płaszcz i kapelusz oraz czyste buty zwiastują kogoś z zasadami, tradycjonalistę ceniącego porządek. Ubrania kolorowe lub nietypowo noszone mogą oznaczać kogoś z fantazją, pasją i bogatym światem wewnętrznym. Niespieszny, stabilny krok, podniesiona głowa, utrzymywanie kontaktu wzrokowego z mijanymi osobami, to sygnały równowagi wewnętrznej i dobrej relacji ze sobą samym, a może także świetnej organizacji czasu. Sposób, w jaki reaguje się na osoby, które poruszają się wolniej lub szybciej niż ty, rzucone przekleństwo, uśmiech czy plwocina. Tor ruchu kolizyjny czy ostrożny? Niesie walizkę czy chleb? Dudni krok, kulą się ramiona? Skóra jest wysuszona, usta ściśnięte? Miliony danych, miliardy analiz, które zajmowały Agacie większość dnia i co raz dłuższe noce. Szybkie posiłki, najczęściej zimne, prawie surowe. Wyschnięta śluzówka gałki ocznej, uczucie piasku pod powiekami i narastającego głodu obserwacji wywołującego drżenie rąk.

  15. Kiedyś w dzieciństwie, gdy męczyłam się nauką gry na akordeonie trzydziesto dwu basowym, Mama podsunęła mi z tygodnika nutki wielkiego ówczesnego przeboju.
    Piosenka utkwiła mi w pamięci, choć gra na akordeonie całkowicie wywietrzała z głowy. Obecnie dostępne jest tylko wykonanie J. Połomskiego, przedtem śpiewała ją Jakubczak, która potem tragicznie zginęła w katastrofie samochodowej.
    Melodia tkwiła w mojej duszy. Słyszałam ją zawsze i wszędzie. Śpiewałam w myślach przed snem, bo tylko w myślach nie fałszuję. Teraz, po latach jakże często przywołuję z pamięci słowa i melodię. Jedynie ostatni werset mi nie pasuje. Zdezaktualizował się. Mnie dręczy pytanie: Gdzie jest mój dom? Tu czy tam?
    „Gdzie jest mój dom prawdziwy
    Gdzie jest mój dom szczęśliwy
    Wśród jego ścian dobrze było nam
    Jest tyle dróg na świecie
    Jest tyle dróg a przecie
    Nie każda z nich
    Dziś zaprowadzi nas tam
    Nie próbuj mi tłumaczyć
    że wszystko jest jak było
    że nic się nie zmieniło
    Ja wiem że zmieniło się
    Gdzie jest mój dom prawdziwy
    Gdzie jest mój dom szczęśliwy
    To nie mój dom
    Bo ty już nie kochasz mnie.”
    Źródło: Musixmatch
    Autorzy utworu: Nina Pilchowska

  16. Nie ma Ciebie w tym domu. Jest pranie w pralce do powieszenia, wiaderko z roślinami z akwarium, nieumyty kubek po herbacie, rozrzucone kartki z notatkami. Ale Ciebie nie ma.

    Krzątam się, dbając o tę pełną przedmiotów pustkę. A potem zastygam wpatrzona w ekran komputera – jego jasność przyciąga jak światło w ciemnym tunelu. Wracam do niego pobyć z ludźmi – na Facebooku i Messengerze, pośmiać się, popłakać, wkręcić w wir pracy…

    Lubię tu być, kiedy jest mi dobrze z moją samotnością. Gorące słoneczne światło zagląda wtedy przez szyby, powietrze za oknem pachnie nadzieją i tajemnicą, ludzie na ulicy są ciekawi i dobrzy. Lubię wtedy ten dom – bez Ciebie… Czy to dobrze? Przestaję czekać…

    Wtedy zjawia się on. Nieszukany, nieproszony. Czemu zawsze on, a nie Ty? Czekam tylko na Ciebie, a zawsze przychodzi on. Dlaczego on nie jest Tobą? Bo zabiera mój spokój. Ty byś mi go jeszcze dodał. On nie chce tu zamieszkać, a zaledwie zamieszać. Nie ma odwagi. I chęci, by wyjąć z pralki pranie i wieszać je na balkonie. Zawsze pragnę, by szybko sobie poszedł, a jednocześnie zapraszam go kolejny raz – pełna obaw, czy jednak nie odtrącam… Ciebie.

    Mieszkanie jest na sprzedaż, bo po co nam ono? Skoro my stworzymy prawdziwy dom. Pełen ciepła, z dużym ogrodem i widokiem na góry. Taki, w którym wszyscy są szczęśliwi, wzrastają i dzielą się sobą. Ale to jeszcze nie teraz, jeszcze nie daję ogłoszeń, jeszcze nie szukam działki…

    Czasem jednak myślę, że tu nie ma przyczyn i skutków, ale skutki mieszają się z przyczynami, działając w obie strony. Że nie ma Ciebie, bo nie ma pełnego ciepła domu. Że nie ma domu, bo nie sprzedałam jeszcze mieszkania. Że jest tu tak pusto, bo wciąż zapraszam jego zamiast Ciebie.

    1. Bardzo to do mnie przemawia!

      1. Miło mi 🙂

  17. Znowu widziałem was we śnie. Chłopcy umierali w drgawkach gorączkowych, a ty dusiłaś się i dławiłaś krwią, a może bezsilnością matki wobec cierpienia jej dzieci. Sam nie wiem. Tak to sobie wyobrażałem, bo nawet nie mogłem trzymać was w ramionach, gdy odchodziliście. Od dawna byłem na froncie tej bezsensownej wojny. Nie dość, że ludzie padali, jak muchy, od nowego szczepu wirusa, to głupcy na świeczniku udowadniali sobie przy pomocy karabinów i bomb, kto jest winien wypuszczenia z laboratorium tej broni biologicznej. Zaszczepili tylko przydatne podczas wojny grupy społeczne, nikt nie pomyślał w jaki sposób odbudują ludzkość. Druga część snu niosła nadzieję i ulgę dla mojej duszy. W wielkim ogrodzie nakrywałaś do stołu dla całej naszej rodziny i przyjaciół, którzy kolejno przyjeżdżali i witali się swobodnie. Nikt nie musiał zachowywać dystansu społecznego i zakrywać twarzy, a dzieci bawiły się radośnie i nie bały się napić oranżady ze wspólnej butelki. Uśmiechałaś się tak, jak przed laty, gdy jeszcze wszystko było normalnie, a jedynym zmartwieniem były kolki naszych dzieci i nieprzespane noce. Teraz też się tak do mnie uśmiechasz. Siedzisz na moim szpitalnym łóżku i wyciągasz do mnie rękę. Wreszcie mogę przestać walczyć o każdy oddech – to było takie męczące. Nikt w tym zamieszaniu nie zauważył, że przy stanowisku piętnastym skończył się tlen w butli. Przytulam cię mocno i szepczę do ucha: „zabierz mnie do domu, niech wszystko będzie jak dawniej”.

    1. Piękne…

  18. Mój ulubiony poeta tak na mnie „podziałał”-
    To tylko kwadrat-owych metrów kilka.
    A jakie bogactwo, jakiż skarbiec cenny.
    Ciemna juz noc, a za szybą deszcz pada wiosenny.
    Uchylonym oknem wpada wilgotne powietrze , orzeźwia moje rozpalone policzki..
    Cisza zapomniana wypełnia przestrzeń,
    Pożółkły blask lampy ścian rozjaśnia mrok.
    W mym pokoju ciepło, lampa cieniom sprzyja,
    czasem gaśnie, to znów płonie, co krok,
    Te cienie jakieś inne i za każdym razem zmienne.
    Jest mi zacisznie, dobrze, między tymi sprzęty.
    Siedzę samotnie, wygodnie, jakby świat był ode mnie odcięty.
    Jest mi, tak spokojnie i cicho bezwzględnie.
    Nie jestem sama, są wszyscy, czuję ich i widzę przez czerń powiek..
    Wtulona w fotel patrzę przed siebie bez celu i myśli.
    Błogie zadowolenie, lecz gdy wzrok się zmęczy
    W tył głowę przechylam a dłoń wspieram na poręczy.
    Znów zamykam oczy wzdychając głęboko i nie myślę o niczym, bo tak najlepiej,
    Bo się jeszcze jakaś myśl uczepi jak wspomnienie szare,
    Bo o czem tu myśleć w taką noc deszczową?
    O niczym najmądrzej, bo a nuż omota
    Jakaś nitka niepożądana, niczem smutek i tęsknota.
    Nie chcę sobie zepsuć miłych chwil zadumy.
    Nie chcę by mnie cokolwiek obchodziło z goła.
    Bo gdy mi się znudzi ta bezmyślność, to wówczas wzrok zdoła,
    Bawić mnie grą cieni starej pajęczyny.
    To tylko kwadrat, małe dwa pokoje, mój pałac, świat niezapomniany,
    Mój dom, moja bajka, a w każdym jego kącie
    Drzemie niezapominajka.
    „Bądź grzeczna” mruga Babcia z portretu ,
    a dziadek powtarza „Zuch dziewczyna”

    I tylko Królowa w złotej sukience z Dzieciątkiem na ręku i aniołami nad głową
    znają wszystkie prośby i wołania o pomoc,
    bo ja ich już nie pamiętam.
    To tylko mały kwadrat, mieszkanie, bogactwo przeżyć dzieciństwa i dojrzałości,
    Bo w każdym jego rogu tyle zaszłości.
    Ten kwadrat, ten dom,
    To podróż do przeszłości.
    Łza wpadła w pusty kałamarz.

    1. Leopold Staff przesłał mi „natchnienie”….

  19. Dom był miejscem tętniącym życiem. Tu odbywały się towarzyskie rauty, całonocne biesiady, rozmowy do białego świtu. Ktoś płakał, ktoś się śmiał. Ktoś dzielił się radością, ktoś przełykał strach. Ucztowano.
    Na skraju drugiego brzegu, za ścianą, której nie było, siedziała ona-mała dziewczynka zatopiona w snach. W ciszy spokojnej, niezmąconej zbudowała swój świat. Jej dom magiczny, byt wolny od ram. Stąpała po ziemi, a przecież widziała dach. Siedziała za biurkiem, choć przemierzała świat. Mogła być, czym chciała, nie ograniczał jej strach. O czym myślisz, mała? Myślę, żeby schwytać czas.
    – Maju?
    – Tak, tato?
    – Chodźmy już spać.

    1. Krótko i przepięknie!

      1. Dziękuję bardzo!

  20. Zielony przedwojenny piec kaflowy stał w rogu ogromnej sypialni. W piecu nie żarzył się ogień. Był pusty.
    Nieużywany już od dawna, pełnił tylko funkcję dekoracyjną.
    O renowacji ukruszonych fragmentów kafli myślała tylko w łazience.
    Za każdym razem, gdy w lustrze odbijały się jej zmarszczki, natychmiast chciała dzwonić do konserwatora pieca.

    Zamiast tego wklepywała w twarz krem i rozmasowywała powolnymi ruchami swoje bruzdy. Miała czterdzieści pięć lat i mieszkała sama.
    Nigdy nie założyła rodziny.
    Piecu przyglądała się tak jak sobie, wieczorem. Nie podczas toalety, ale przed zaśnięciem podziwiała go z ikeowskiego łóżka. Opatulona kołdrą wyobrażała sobie ogień zza ażurowych drzwi pieca.
    Kaloryfer nigdy mu nie dorówna- pomyślała.
    I że taki sam piec zielony widziała w dworku Marii Dąbrowskiej w Russowie.
    A potem o „Nocach i Dniach”, perypetiach Niechciców, i o tym, że pisarka, tak samo, jak ona nie miała dzieci.
    Kłębiły jej się myśli jedna po drugiej, a wszystko za sprawą starego pieca.
    Kaflok rozgrzewał ją od środka.

  21. Wysoki parter, 43 m2, dwa małe pokoje, kuchnia nie większa od standardowej garderoby, w zabudowie, przedpokój i dużo za duża łazienka. Przez okna, przywodzące na myśl szpital, obserwowaliśmy popołudniami wędrujące jak po sznurku głowy. Popijaliśmy przy tym z, jednakowych i jedynych jakie wtedy mieliśmy, kubków gorącą kawę i wymyślaliśmy historie. Nie mieliśmy jeszcze wtedy ani telewizora, ani szybkiego łącza internetowego, a zakupy robiliśmy na bieżąco.
    Było nam dobrze.
    Pierwszym wspólnym sprzętem była lodówka, odpowiednio mała, by zmieściła się w minikuchni, a drugim pralka. To na niej uprawialiśmy najlepszy seks w życiu, patrząc sobie w oczy. Nie kochaliśmy się, uprawialiśmy seks, Ola nie lubiła innych określeń. Uprawianie kojarzyło się jej z ogrodem, a ogród trzeba dbać, żeby kwitł.
    Było nam dobrze.
    Puściła uszczelka pod umywalką, potem pod wanną, kolejne awarie były w kuchni. Główny zawór znajdował się w piwnicy właściciela budynku, który jako jedyny miał do niej klucze.
    Puchnące panele i pływające chodniki zasiały w naszych głowach myśl o czymś własnym. Na początku miało to być mieszkanie, ale łączne koszty kredytu i funduszu remontowego w blokach, były prawie takie same, jak w przypadku domu. Wybraliśmy DOM.
    Kupiliśmy działkę i budowa ruszyła, a za nią lawina problemów. Codziennie musieliśmy o czymś decydować i z czegoś rezygnować, ale budynek rósł.
    Byliśmy zmęczeni.
    Gdy w końcu wprowadziliśmy się we własne progi nasz ogród nie kwitł. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, wieczory wypełniała migocząca niebieskim światłem smartfonów cisza.
    Byliśmy nieobecni.
    W końcu sprzedaliśmy dom.
    Byliśmy i już NAS nie ma.

  22. Siedzieliśmy na osiedlowej ławce i skubaliśmy słonecznik. Gruby pił coca-colę i na hasło: ,,Daj łyka”, wyciągał dłoń w stronę proszącego. Najczęściej proszącym był Gucek – tyczkowaty rudzielec z odstającymi uszami. Mieszkał pod siódemką, ja pod czwórką. Mój pokój, znajdował się pod jego pokojem, a one były częścią małych mieszkań w dziesięciopiętrowym bloku.
    Pod naszymi zębami pękały palone skorupki słonecznika, językiem wyciągaliśmy ziarno, a reszta lądowała na chodniku. Mieliśmy piętnaście lat. Byliśmy głośni i niemal codziennie urządzaliśmy zawody w pluciu na odległość. Najczęściej wygrywał Nick, który nosił fryzuję, jak jeden z członków Backstreet Boys. ,,Plujecie, jak panienki!”, triumfował. Gucek próbował mu dorównać, ale zawsze przegrywał z Woluszym. Gruby nigdy się nie wysilał. Nie ulegał syndromowi rywalizacji, bo miał wszystko, czego my pragnęliśmy. Ja chciałem mieć ojca, ale on umarł po tym, jak spadł z rusztowania i pękła mu aorta. Nick też chciał mieć ojca, tylko takiego, który nie pierze matki po twarzy, odmalowując na niej obraz nędzy i rozpaczy. Woluszy rzadko mówił o starych, ale wiedziałem, że jego matka wyjechała do pracy za granicę i już nie wróciła. O Gucka potrzebach wiedziałem najwięcej. Głosy przebijające się przez cienkie ściany mieszkań, wybijały ciężki rytm patologii. Codziennie o tej samej porze, jego stary zaczynał koncert. ,,Ty debilu!”, krzyczał. ,,Jesteś tak samo szpetny, jak twoja matka!”. Odgłosy szamotaniny nie pozwalały mi zasnąć. ,,Pojebie!”, darł się i zrzucał jakieś przedmioty na podłogę. Niektóre turlały się i uderzały o rury grzejnika. Czasem wyobrażałem sobie, że wspinam się po nich, jak po łodydze fasoli i przebijam głową sufit. Ale to były tylko wyobrażenia. Prawdziwe będą naderwane uszy Gucka.

Dodaj komentarz