Lektura na weekend – Lucy Barton powraca

Znacie już Lucy Barton? To jedna z najsłynniejszych bohaterek stworzonych przez Elizabeth Strout, znakomitą amerykańską pisarkę, laureatkę Nagrody Pulitzera. Teraz znów możemy wrócić do świata Lucy – i wysłuchać kolejnej opowieści.

Elizabeth Strout, amerykańska pisarka, jest znana przede wszystkim z nagrodzonej prestiżowym Pulitzerem powieści Olive Kitteridge (w Polsce wydanej pierwotnie pod tytułem Okruchy codzienności). To zbiór opowiadań rozgrywających się w jednym uniwersum. Tytułowa bohaterka, nauczycielka, żona miejscowego aptekarza, w poszczególnych tekstach była albo centralną postacią albo kimś pozostającym na dalszym planie. Niezależnie od nadanej jej roli, okazała się fascynującą postacią. To kobieta pełna kontrastów – inteligentna, bezkompromisowa, empatyczna, ale także zgryźliwa i małostkowa. Być może trudno ją lubić, ale nie można być wobec niej obojętnym. Olive zdobyła uznanie krytyków i czytelników. Mam wrażenie, że takie postaci przechodzą do historii literatury. Na podstawie Olive Kitteridge powstał znakomity serial z fenomenalną Frances McDormand w roli tytułowej. Kontynuacją tej powieści jest Olive powraca.

Czy pisarka Lucy Barton – bohaterka innej serii książek Elizabeth Strout – ma szansę przebić swoją literacką „siostrę”? Szczerze mówiąc, nie wiem. To kobiety zbudowane na kontrastach. Lucy brak przebojowości, przyjmuje taką postawę, jakby wiecznie musiała przepraszać, że w ogóle zabiera głos i absorbuje sobą. Mówi cicho, nieśmiało o własnym cierpieniu. Poznajemy ją w Mam na imię Lucy. Wówczas, w wyniku komplikacji po operacji wyrostka, musi pozostać w szpitalu. Tam nieoczekiwanie odwiedza ją matka. Dawniej Lucy i ona nie umiały zbudować bliskości. Wydawałoby się, że teraz – gdy są niejako skazane na siebie – nadszedł dobry czas, aby wyjaśnić sprawy z przeszłości, spróbować dotrzeć do siebie nawzajem, coś naprawić. I może wypowiedzieć słowa, które nigdy dotąd nie padły, a które Lucy tak rozpaczliwie chciałaby usłyszeć. Jednak matka ucieka od tych słów – ogranicza się praktycznie do przytaczania dramatycznych historii o życiu wspólnych znajomych. Jawi się ona jako osoba szorstka, zimna, nieczuła. Zarazem trudno mieć wątpliwości – kocha swoją córkę (zwrot „Lucy »Psiakrew« Barton” zastępuje czułe i wymowne „Smutasku”). Można się jedynie domyślać, że nikt jej nie nauczył okazywania miłości. A może to życie w strasznej biedzie i swoistej izolacji społecznej, jaka była udziałem tej rodziny, sprawiło, że wzajemne relacje okazały się tak trudne? Sama matka właściwie nie mówi o swoich traumach. Opowiada za to Lucy. Adresatem jej słów jest czytelnik, a nie wymarzona, ale niedostępna adresatka (czyli matka), która nie reaguje na próby zbliżenia. Lucy mówi o trudnym dzieciństwie, o strachu, ubóstwie, głodzie i społecznej pogardzie, wreszcie o przemocy ani razu nienazwanej po imieniu, przyjmowanej jako coś oczywistego. Na marginesie: ta historia jeszcze nie trafiła na ekran, ale za to na Broadway. W rolę Lucy wcieliła się Laura Linney (na zdj. powyżej).

Lucy udało się wyrwać z tego piekła, odciąć od rodzeństwa i rodziców. Przeprowadziła się do Nowego Jorku, założyła rodzinę, zrobiła pisarską karierę. Jak powie po latach: „Zostałam pisarką. Mam na myśli to, że pisarką byłam zawsze, ale zaczęłam wydawać książki – jedna już się ukazała – i zaczęłam publikować więcej”. Oczywiście traumy nabyte w dzieciństwie nie minęły. Dorosła Lucy pragnie być zaakceptowana. Zakochuje się w każdym, kto okaże jej choć trochę sympatii i zrozumienia – nauczycielu, który staje po jej stronie w konflikcie szkolnym, przypadkowo spotkanej pisarce, troskliwym lekarzu czy sąsiedzie udzielającym dobrych rad. Za tymi zakochaniami kryje się rozpaczliwa potrzeba przylgnięcia do drugiego człowieka, do ciepła, którego brakowało jej przez całe życie. Lucy, pomimo dorosłości, nie wyszła z dzieciństwa, z zagubienia i lęków. Podobne wrażenie można odnieść przy lekturze najnowszej powieści Elizabeth Strout: William. Lucy jest już starszą kobietą, ale wciąż niepewną siebie, ustawiającą się na drugim planie („na pewnej podstawowej płaszczyźnie czuję się niewidzialna dla świata”). Spadł na nią nieoczekiwany cios. Jej drugi mąż, David Abramson, zmarł. W tym smutnym czasie z pomocą przyszedł jej pierwszy małżonek, William Gerhardt. To właśnie o nim traktuje ta powieść – choć można mieć wątpliwości, czy on jest głównym bohaterem, pomimo wyłączności w tytule.

Pierwsze polskie wydanie powieści, która przyniosła Elizabeth Strout Pulitzera

Lucy i William rozwiedli się, kiedy ona została pisarką. On miał jeszcze później dwie żony i liczne romanse. Ona wchodziła w związki, ale dopiero ostatni z nich skończył się małżeństwem. Lucy i William spotykają się w obliczu utraty najbliższych – ona niedawno owdowiała, jego właśnie zostawiła trzecia żona. William nieoczekiwanie dowiaduje się, że jego zmarła matka przed laty urodziła córkę. Chce poznać swoją starszą przyrodnią siostrę – w tej wyprawie towarzyszy mu właśnie Lucy. Podróż we dwoje otwiera na wspomnienia, pozwala się skonfrontować ze wspólnymi latami, z błędami, które i Lucy, i William popełnili. Choć bohaterowie nie dzielą już życia, to jednak pozostali sobie bardzo bliscy. Z tego właśnie powstała, jak można przypuszczać, docelowa książka. Jak każda powieść Lucy Barton i ta jest inspirowana życiem („Ponieważ jestem pisarką, muszę opisywać to tak, jakbym pisała powieść, ale wszystko jest prawdą – tak prawdziwą, jak tylko potrafię to ująć”). Jednak choć narratorka czyni swego byłego męża głównym bohaterem tej historii, próbuje do niego dotrzeć (podkreśla: „zastanawiam się, kim jest William. Zastanawiałam się nad tym wcześniej. Wielokrotnie się nad tym zastanawiałam”), w moim odczuciu pisze głównie właśnie o sobie (mąż nie bez przyczyny zarzuca jej egocentryzm). Ona, której przez lata nie słuchano, która czuła się niezauważona, jako pisarka odzyskuje głos. William – podobnie jak Mam na imię Lucy – to portret kobiety, która czuła się pozostawiona wiecznie na odległym planie, niepewna, osaczona przez traumy. Jakże przejmujące są te słowa:

„Proszę, spróbujcie to zrozumieć.
Zawsze uważałam, że gdyby istniała wielka korkowa tablica i byłaby na niej szpilka dla każdej osoby, która kiedykolwiek żyła, to dla mnie zabrakłoby szpilki.
Czuję się niewidzialna, to mam na myśli. W najgłębszym tego słowa znaczeniu. Bardzo trudno to wytłumaczyć. (…) Naprawdę jest tak, jakbym nie istniała”.

Elizabeth Strout pięknie pisze o skomplikowanych relacjach międzyludzkich – w rodzinie, w związkach. Dla swoich postaci – nawet tych, które pojawiają się zaledwie na moment – ma sporo czułości i zrozumienia. Choć William traktuje o sprawach trudnych, całość jest urzekająco subtelna, a zarazem niezmiernie prawdziwa. To bardzo delikatna proza, a przy tym mocna. Narratorka nauczyła się mówić cicho o cierpieniu, o szczęściu, o tym wszystkim, co nas spotyka. Nie ma w sobie siły Olive Kitteridge, ale czy to coś złego? Nie. Jest kimś zupełnie innym – i właśnie jako Lucy Barton ma szansę przekonać czytelników.

Może zechcecie jej wysłuchać.

Źródło cytatów: Elizabeth Strout, William, tłum. Ewa Horodyńska, Wielka Litera, Warszawa 2021.
Źródło grafiki: https://www.wnyc.org/story/review-laura-linney-triumphs-i-am-lucy-barton/

Dodaj komentarz