Pora zaprosić was do marcowego konkursu. Tym razem to coś dla fanów Agathy Christie – albo po prostu dobrego kryminału. Tym razem możecie wygrać „Zniknięcie pani Christie” Marie Benedict. Co kryje się za tajemniczym zniknięciem?
„- Zapewniam, że robimy wszystko, co się da, żeby ustalić miejsce pobytu pańskiej zaginionej małżonki”.
Pora zaprosić was na pierwszy wiosenny konkurs Pasji Pisania. Tym razem mamy dla was trzy egzemplarze znakomitej powieści Zniknięcie pani Christie Marie Benedict. To książka inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. W grudniu 1926 roku Agatha Christie, uznana pisarka, zaginęła. Śledczy znajdują jej pusty samochód, jedyne ślady w pobliżu, to ślady opon i futro pozostawione w samochodzie. Najbliżsi nic nie wiedzą o miejscu pobytu Christie. Jedenaście dni później autorka Zabójstwa Rogera Ackroyda powraca. Wymawia się amnezją. Na kanwie tych wydarzeń Marie Benedict osnuła swoją zajmującą powieść. Więcej o tej pozycji pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.
Mamy dla was trzy egzemplarze Zniknięcia pani Christie ufundowane przez Wydawnictwo Znak Horyzont. Jak zwykle proponujemy wam konkurs pisarski. Tym razem słowem-kluczem jest „zniknięcie”. Opowiadanie nie musi dotyczyć Agathy Christie, czy jakiejkolwiek pisarki bądź pisarza. Nie musi też być kryminalne. Zobaczcie, dokąd zaprowadzi was wena.
Opowiadanie – lub jego fragment – wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na nie do 27 marca włącznie. Trzy najciekawsze prace zostaną nagrodzone.
Powodzenia!
Źródło cytatów: Marie Benedict, Zniknięcie pani Christie, tłum. Ewa Penksyk-Kluczkowska, Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2022.
Ponieważ nie znam książki, mam pytanie, gdzie nastąpiło owo zniknięcie? konkretnie w jakim mieście, państwie, gdzie na jakiej drodze znaleziono porzucony samochód z futrem? Będę bardzo wdzięczna za odpowiedzi…
pozdrawiam.
Zdarzenia miały miejsce w Anglii. Agatha Christie wyszła ze swojej ówczesnej posiadłości nazwanej Styles. Samochód znaleziono na brzegu urwiska niedaleko Guildford.
Prace konkursowe nie muszą mieć związku ze zniknięciem Agathy Christie.
Rozumiem. Dziękuję.
Odczytałem SMSa „Boję się. Ktoś za mną idzie. Poczekaj na mnie”. Stanąłem obejrzawszy się za siebie i wtedy zobaczyłem ruszający z piskiem opon samochód. Zaraz mnie minął, a ja zauważyłem jakąś szamotaninę w środku i zapamiętałem jego rejestrację.
Wybrałem połączenie z listy moich krewnych:
– Cześć wuja, mam sprawę porwania – zacząłem.
– Nie żartuj Max.
Zdałem mu sprawę z incydentu, bo to był policjant zajmujący się takimi trudnymi sprawami.
– Pełna profeska – usłyszałem w odpowiedzi, a potem dość stanowcze – a teraz idź proszę do domu i zostaw to nam. Jak tylko coś zdziałamy dam znać.
Ja jednak ruszyłem śladem samochodu, a już po kwadransie zauważyłem go na podjeździe jakiejś rudery. Wszedłem na klatkę przez uchylone drzwi a, z piwnicy dobiegł krzyk. Zaniepokojony zbiegłem schodami. Spod drzwi w końcu korytarza wydostawało się światło, więc je uchyliłem. W środku stali młodzi mężczyźni otaczając szamocącą się dziewczynę. To była Nina z naszej klasy. Kiedyś dałem jej swój numer telefonu, ale nie myślałem, że przyda się w takich okolicznościach.
– Ktoś tu jest – na okrzyk wszyscy odwrócili się do mnie.
– Też byś chciał zobaczyć jak to jest? Może ktoś ma ochotę na chłopca? – Jeden z nich podszedł do drzwi opierając się o nie by uniemożliwić mi ucieczkę, a odpowiedział mu rechot.
– Nie! Zostawcie go – rozległ się krzyk Niny.
– Ach, wy się znacie? Więc jak nie będziesz nam posłuszna to utniemy mu kutasa i damy ci do zjedzenia – Ten spod drzwi otworzył nóż.
– Nina nie daj się – zawołałem.
Odpowiedział mi gromki śmiech, a oni zaczęli zdzierać z Niny ubranie. Dyskretnie sięgnąłem do kieszeni. Udało mi się wybrać ostatni numer telefonu. Wujek z oddziałem przyjechali po kwadransie.
I mamy pierwszą pracę! Kto następny?
Ziemia tej wiosny była spękana tęsknotą deszczu. Słońce ledwie zdążyło tuż przed nimi. Przez chwilę stali i patrzyli na kawałek ziemi, jedyną ich własność. Gdy ubiegłego lata wybuchła wojna zabrała nie tylko pokój na świecie, ale i ten z ich serc. Stali obok siebie dotykając się opuszkami palców. Nic nie mówili, ale każde z nich wiedziało, jeśli chcą przeżyć to trzeba zaorać ziemie i posiać zboże. Janek spostrzegł na niebie orła, przypominał Harpie, o której z pasją opowiadał mu dziadek jak był mały. Kiedy przyjeżdżał do nich z Meksyku wieczorami opowiadał o ptakach. Mówił, że mitologiczne harpie były duchami wiatru, zabierającymi zmarłych do Hadesu. Wierzono, że maja ludzka twarz i ciało podobne do orła. Prawą dłonią dotknął jej brzucha. To dopiero początek pomyślał, może jeszcze nie jest za późno. Ale wiedział, że ono tam jest, bezbronne, głodne, niechciane, grzeszne? Na szczęście zachował się pług. Kasia, musimy to zrobić, nie czekając na jej odpowiedź założył na jej szyje chomąto. Pracowali aż do nastania ciemności. Gdy wrócili do domu byli zmęczeni i szczęśliwi jednocześnie: Będzie miał na imię Gienia po prababce imię to oznacza córkę nieba. Odtąd będą się modlić do patronki swojej nienarodzonej jeszcze córki św. Genowefy. W końcu to ona, gdy niesiono w procesji jej relikwie sprowadziła ratunek na Paryż w 1129 roku wobec epidemii sporyszu- grzyba atakującego zboże. Wierzyli, że może zrobić to i teraz i nie pozwoli im umrzeć z głodu. Byli tak szczęśliwi tego wieczoru, żadne z nich nie wiedziało że wojna rozdzieli ich na zawsze a Genowefa urodzi się w dniu gdy jej ojciec zaginie na zawsze? Ziemia tej wiosny była spękana tęsknotą deszczu. Słońce ledwie zdążyło tuż przed nimi. Przez chwilę stali i patrzyli na kawałek ziemi, jedyną ich własność. Gdy ubiegłego lata wybuchła wojna zabrała nie tylko pokój na świecie, ale i ten z ich serc. Stali obok siebie dotykając się opuszkami palców. Nic nie mówili, ale każde z nich wiedziało, jeśli chcą przeżyć to trzeba zaorać ziemie i posiać zboże. Janek spostrzegł na niebie orła, przypominał Harpie, o której z pasją opowiadał mu dziadek jak był mały. Kiedy przyjeżdżał do nich z Meksyku wieczorami opowiadał o ptakach. Mówił, że mitologiczne harpie były duchami wiatru, zabierającymi zmarłych do Hadesu. Wierzono, że maja ludzka twarz i ciało podobne do orła. Prawą dłonią dotknął jej brzucha. To dopiero początek pomyślał, może jeszcze nie jest za późno. Ale wiedział, że ono tam jest, bezbronne, głodne, niechciane, grzeszne? Na szczęście zachował się pług. Kasia, musimy to zrobić, nie czekając na jej odpowiedź założył na jej szyje chomąto. Pracowali aż do nastania ciemności. Gdy wrócili do domu byli zmęczeni i szczęśliwi jednocześnie: Będzie miał na imię Gienia po prababce imię to oznacza córkę nieba. Odtąd będą się modlić do patronki swojej nienarodzonej jeszcze córki św. Genowefy. W końcu to ona, gdy niesiono w procesji jej relikwie sprowadziła ratunek na Paryż w 1129 roku wobec epidemii sporyszu- grzyba atakującego zboże. Wierzyli, że może zrobić to i teraz i nie pozwoli im umrzeć z głodu. Byli tak szczęśliwi tego wieczoru, żadne z nich nie wiedziało że wojna rozdzieli ich na zawsze a Genowefa urodzi się w dniu gdy jej ojciec zaginie na zawsze…
Otworzyła oczy. Było ciemno, ale światło księżyca, wlewające się przez niezasłonięte do końca okno, idealnie oświetlało drugą połowę łóżka. Jego oczy, jego uśmiech. Ciepły, znany, dodający otuchy. Podniosła dłoń. Miała wrażenie, że czuje fakturę jego bluzy, ciepło policzka. Przesunęła się bliżej niego, jego ramię otuliło ją niczym kokon. Zasnęła ponownie, czując się po raz pierwszy od dwóch miesięcy bezpiecznie i spokojnie.
*
Otworzyła oczy. Tym razem druga połowa łóżka była jasno oświetlona przez słońce. Prześcieradło, gładkie, bez zagnieceń i fałdek. Złożona starannie kołdra, poduszka bez wgłębienia. Bez sensu, ale nie mogła się przemóc i przestawić na ścielenie łóżka tylko jednym kompletem. Pieczenie pod powiekami i ten ścisk w gardle. Kontrast ze snem dojmujący prawie tak samo jak na cmentarzu, gdy pierwszy wiosenny wiatr zamiast pieścić jej włosy podczas wspólnej wycieczki rowerowej nad Łąkorz, igrał z płomieniem białego szklanego znicza i tarmosił główki bladopomarańczowych goździków w wazonie, podczas gdy trębacz grał „Ciszę”.
Hotelowy pokój urządzono komfortowo jak na warunki wojenne. Położyłam się na kanapie, aby obejrzeć program rozrywkowy nadawany w telewizji. Nie pozostawało mi nic innego do roboty. Miałam czekać.
Za oknem przysłoniętym żaluzjami, słyszałam detonacje, niekiedy zabłąkany pocisk odbijał się rykoszetem od ściany ale od czasu przyjazdu do Bejrutu zdążyłam się do tych odgłosów przyzwyczaić.
Spiker zapowiadał program kiedy usłyszałam dzwonek telefonu. Wstałam z kanapy i przeszłam w stronę stolika z aparatem.
– Halo.
Po drugiej stronie słuchawki panowała cisza.
– Halo – powtórzyłam.
– Lajla zaginęła – głos w telefonie brzmiał beznamiętnie.
– Co mam robić? – starałam się mówić spokojnie, bez nerwowej intonacji.
– Przekazuję wiadomość, niczego więcej nie wiem – powiedział głos, a następnie usłyszałam sygnał zakończonego połączenia.
Potarłam palcami skronie. Co dalej?, pytałam samą siebie.
Przez kilka sekund pytanie pozostawało bez odpowiedzi, gdy otrząsnęłam się z otępienia sięgnęłam po telefon komórkowy, który miałam zawsze przy sobie. Wyszukałam numer oznaczony jako „w konieczności” i zadzwoniłam.
– Słucham – odezwał się męski głos.
– Lajla zaginęła.
– Tak? – w glosie zabrzmiała nutka rozbawienia.
– Co mam teraz robić? Dzwonię, bo to wyjątkowa sytuacja.
– Nic. Zaginiecie informatora, to jedna z możliwych opcji. Takie rzeczy się zdarzają.
– Chce ją odszukać.
– Niepotrzebnie. Każdy działa na własną rękę i na własną odpowiedzialność.
– Odłożę teraz słuchawkę, jeżeli za piec minut nie zadzwonisz z zaleceniami jak postępować w tej sytuacji, wszystko co wiem przekażę dziennikarzom.
Czekałam, po chwili odezwał się dzwonek.
– Jestem w telewizji?
– Nie, minęły cztery minuty i pięćdziesiąt dziewięć sekund.
Rozdział 1
***
Podjechała pod dom, zaparkowała samochód zgasiła silnik. Jedyne o czym teraz marzyła to cisza i spokój, chwila relaksu. Jednak nie miała siły ruszyć się do domu, siedziała tak parę minut, może paręnaście. W głowie nadal wybrzmiewały słowa szefa
– Kaśka masz czas do końca tygodnia, żeby kogoś znaleźć na jego miejsce, jak zawalisz tą sprawę to pociągnę Cię za sobą w czarna otchłań. Rozumiesz? Będziesz na dnie razem ze mną – krzyczał zza swojego biurka.
To był trudny dzień, czuła bezsilność, choć w branży jest wiele lat to dziś poczuła, że coś w niej pęka, że nie da rady dalej tak żyć.
Kaśka jest po trzydziestce, długie brązowe włosy opadające do ramion, rzadko nosi je spięte. Oczy zielone przykuwające uwagę, magnetyzujące. Zawsze dobrze ubrana, z resztą praca od niej tego wymaga. Ekonomistka z krwi i kości. Sylwetka wysportowana, atrakcyjna. Sama tej atrakcyjności w sobie nie dostrzega. Biega na bieżni nie dla formy a dla umysłu. Dopiero gdy skatuje ciało godzinami biegu czuje, że umysł odpuszcza i może spokojnie zając się innymi sprawami niż praca.
Tego dnia wróciła zmęczona jeszcze bardziej niż zwykle, sprawy się komplikują a problemy piętrzą. Szef wymaga niemożliwego. Czegoś czego ona w tym momencie nie potrafi przeskoczyć.
– Cholerny Michał akurat teraz musiał wywinąć taki numer – pomyślała, a złość zbierała się jeszcze bardziej w jej głowie.
Do końca tygodnia musiała znaleźć kogoś na jego miejsce, kogoś kto pociągnie dalej cały projekt. Zbyt dużo pracy włożyli w to wszystko, żeby jeden człowiek zawalił cały wysiłek zespołu. Wszyscy pracowali z nastawieniem na sukces.
A teraz to.
Złość narastała z każda dalsza minuta. Myśli krążyły w jej głowie, nie dając chwili wytchnienia.
– Przecież to jest niemożliwe? Kto może być tak dobry a zarazem tak naiwny, żeby wkraczać na sam koniec? – pomyślała.
W końcu wysiadła z samochodu, wyszukała w torbie klucze od domu. Przekręciła zamek w drzwiach, nacisnęła klamkę i weszła do domu. Rzuciła klucze na stolik stojący w korytarzu, obok odstawiła torebkę, która niefortunnie spadła na podłogę,
Ale nie miała siły jej podnosić.
– Cholera jeszcze Ty mi dzisiaj dokuczaj– odwarknęła do leżącej torby. Jak by była żywym przedmiotem rozumiejącym co się do niej mówi.
Minęła salon nawet nie zaglądając do środka. I tak nie miała powodu, żeby tam zaglądać. Tomek był pięćset kilometrów od domu. Wiec od razu udała się do kuchni. Miała ochotę się napić. Miała swoje ulubione wino w lodówce. Na ta chwilę czuła, że jest to jedyna dobra rzecz jaką może dla siebie zrobić. Napić się jednego kieliszka pysznego czerwonego wina. Otworzyła szafkę w kuchni wyjęła jeden kieliszek i nalała sobie mała ilość wina. Wypiła na raz, poczuła ciepło rozchodzące się w buzi spływające do żołądka. Nalała sobie jeszcze do kieliszka, ale tym razem nie spieszyła się z wypiciem, delektowała się smakiem. Aromat kwitów, posmak czerwonych owoców i palonego drewna. Na chwile zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że jest teraz w parku pełnym zielonych oraz żółtych drzew. Siedzi na ławce z nogami okrytymi kocykiem. Jesienią aura w parku jest dla niej najbardziej relaksującą. Do tego ostatnie promienie słońca otulają jej buzie a ona czuje się spokojna i zrelaksowana. Ona, słońce przyroda i czerwone wino.
Ten błogostan nie trwał długo, nagle wróciła do rzeczywistości wyrwana ze swoich marzeń. Otworzyła oczy, przypomniała sobie, gdzie jest. Stres wrócił ponownie. Wzięła kolejny łyk wina a za nim kolejny większy. W tej chwili chciała upić swój umysł. Chciała wrócić do tego błogiego stanu sprzed chwili.
– Musze działać, myśl Kaśka myśl. Do kogo możesz zadzwonić – problemy z pracy wróciły do jej głowy niczym bumerang.
Są sprawy, o których nie mogą wiedzieć wszyscy, tematy z którymi nie może się podzielić. Będzie problem jak znajdzie kogoś kto nie będzie umiał siedzieć cicho i robić tylko to co mu każą.
– Ohh Kaśka jesteś w kropce, takiej wielkiej kropce.
Zabrała ze stołu kuchennego butelkę i kieliszek i zamierzała udać się do salonu. Usiąść w fotelu włączyć swoja ulubiona muzykę i chwile odetchnąć. Może jak się zrelaksuje przyjdzie jej do głowy pomysł. Jak wybrnąć z tej sytuacji. Jak ogarnąć wszystko do końca tygodnia. W tej chwili pożałowała, że pozwoliła Tomkowi jechać z kolegami na ten wypad. Teraz by się przydał, przytuliłby pocałował w czółko i stwierdził
– Kasiek Ty jesteś twarda babka poradzisz sobie, jak nie Ty to kto? – w jej głowie wybrzmiał jego głos.
Ale go nie było teraz przy niej, nie będzie do niego dzwonić niczym mała dziewczynka i żalić się, że szef na nią nakrzyczał. Że kolega wysadził w kosmos wszystko na co pracowali miesiącami. Nie chciała psuć mu zabawy. Tak rzadko gdzieś wychodzi, ciągle pracuje. Dlatego nie będzie mu dokładać swoich problemów. Chociaż jedno z nich niech nabierze dystansu i się zrelaksuje. Ona sobie poradzi, zawsze sobie radziła. Tylko dziś nie by ten dzień, w którym czuła się niezwyciężona. Wręcz przeciwnie czuła się pokonana niczym bokser na ringu.
Wiec zabrała butelkę i kieliszek w dłoń, odwróciła się w stronę korytarza.
Huk uderzającej butelki, trzask rozbijającego się kieliszka. Poczuła, jak wino rozlewa się pod jej stopami. Jak zrobi jeden krok to szkło wbije się w jej stopy. Jednak i tak nie może się ruszyć, strach sparaliżował ja od stóp do głów, nie wie czy ma krzyczeć, uciekać. Próbuje wyostrzyć wzrok skupić go na postaci stojącej wprost naprzeciwko niej. Zatrzymała się na krawędzi kuchni a korytarza. Postać stała dokładnie parę centymetrów od niej. Dlatego tak ciężko było jej skupić wzrok. Tak szybko się obróciła i ten zmysł nie nadążył. Wino też zrobiło swoje, nie jadła cały dzień i te dwa duże kieliszki w tak szybkim tempie wypite zaszumiały w głowie. Poczuła, jak nogi robią się miękkie. Nadal próbowała skupić się i dostrzec kto to jest. Strach nie odpuszczał, serce biło jak szalone.
– Michał? Michał co Ty tu robisz? Jak tutaj wszedłeś do cholery. – przez chwile poczuła ulgę, że to on a nie jakiś włamywacz. Choć on w tej chwili jest jak włamywacz. nigdy nie miał do niej kluczy.
Nawet wtedy, kiedy spotykali się ze sobą nie dawała mu kluczy. Zawsze umawiali się dokładnie na godzinę u niej lub u niego.
W tym momencie poczuła jak nogi nie wytrzymują jej ciężaru, jak osuwa się na podłogę. Przed oczami robi się ciemno.
– Co jest? Co się dzieje?
…
Fajna, ale to ponad trzy razy więcej niż stanowi limit znaków 🙁
Leoś obudził się wcześniej niż zwykle. W pokoju było już widno, ale w domu panowała cisza. Romek, czarny kocur, który spał czujnie u jego nóg, otworzył ślepia. Nie stwierdziwszy niebezpieczeństwa wstał, po kociemu wygiął grzbiet i umościł się ponownie w dopasowanym do siebie zagłębieniu w kołdrze Leosia. Nic nie robiąc sobie z jego obecności, wrócił w kocią krainę snów.
Leoś miał powód, żeby zbudzić się wcześniej. Dzisiaj pierwszy raz szedł do przedszkola. Od kilku dni cały czas o tym myślał, cieszył się i niepokoił zarazem nie wiedząc co go tam czeka. Mamusia zapewniała, że będzie miał nowych kolegów, tatuś mówił o różnych zabawkach, którymi będzie mógł bawić się z nowymi kolegami. Leoś nie wiedział co to znaczy bawić się z kolegami. Do tej pory bawił się sam, a raz w tygodniu rozkładali z tatusiem kolejkę.
Wieczorem razem z mamusią przygotowali ubranko na ten wyczekiwany dzień. Leoś wybrał nowe spodenki dżinsowe, ładnie dopasowane gumką w pasie, a także, co szczególnie mu się podobało, z podwiniętymi nogaweczkami. Mamusia dołożyła do tego nową koszulkę w kolorową kratę, z czerwonym kołnierzykiem i do tego granatowy sweterek. Stroju dopełniła czapeczka z Zygzakiem.
Tak bardzo chciał już być w przedszkolu, że zapragnął zobaczyć świat, w którym jego przedszkole gdzieś jest. Wyjrzał prze okno i zamarł: za oknem nie było niczego! Świat był zalany mlekiem! Trawnik przed domem jeszcze widział, ale płotu i furtki nie było. Zniknęła ulica! I chodnik, po którym wspinali się z mamusią w stronę miasta! Nie było drzew rosnących zaraz za płotem. W górze nie było nieba! Cały świat, który Leoś znał – zniknął!
Przerażony pobiegł do rodziców z płaczem.
Jak on teraz pójdzie do przedszkola?!
– Zapętliłam się! Już nie mogę! Nie dam rady przejść przez ten otwór. Stop!!!
Szarpnęło, zerwało, ale on tego nie zauważył. Poczuł przez chwilę lekki opór, ale skoro idzie dalej, to chyba wszystko w porządku. Nie ma już czasu, ani ochoty. Tylko zrobić i zapomnieć. Jego zmęczone ręce, nie wyczuły zgrubienia delikatnie prześlizgując się po nim. Zmęczone oczy także nie wychwyciły, że czegoś brakuje. Te niegdyś tak czułe opuszki nie wychwyciły, że materiał przestaje być zwarty, a zaczyna się ślizgać, więc dalej dzielnie, delikatnie, płynnie, bez chwili wytchnienia przesuwały go do przodu.
– Co się z nim dzieje? Czy on tego nie czuje? Przecież zaraz wszystko się rozsypie! To będzie jego koniec!
– Nie wiem. Trzeba to przerwać.
– Ale jak? Gdybyś jeszcze była cała, to może dałoby radę zatrzasnąć igłę. A teraz?
– Nie ma takiej opcji. Jeszcze raz i nie wytrzymam. Złamię się. Już i tak jestem wykrzywiona.
Hurgot zużytego mechanizmu powodował, że stary krawiec nie słyszał tej rozmowy nitki, starej maszyny i igły. Był już bardzo zmęczony. Gdy zaczynał, gdy przyuczał się do zawodu, był pełen pasji. Zachwycał się każdym nowym ściegiem, każdą finezyjnie wykrojoną kieszenią. Każdy dzień niósł nowe pomysły, a każdy klient był wyzwaniem dla jego kreatywności. Ale to było lata temu.
Kiedyś artysta, dziś już tylko wyrobnik. Nawet nie wiedział kiedy pasja odeszła. Bo ona nie zniknęła od razu, lecz powoli wygasała wraz z każdym coraz doskonalszym dziełem. Nie to, że nie miał pomysłów, nie zachwycał. Dalej tworzył dzieła sztuki, pożądane przez tłumy. Tylko ta radość ze skończonego dzieła była już nie taka. Nie tak dziecięca, prosta i szczera. Była raczej jak ten szew, który właśnie znikał.
Oddałam broszkę. Tę ulubioną, w kształcie wróbla. Dostałam ją lata temu od kobiety, którą poznałam sprzedając biżuterię na letnim straganie. Przychodziła do mnie codziennie i rozmawiałyśmy. Na koniec pobytu wręczyła mi broszkę, mówiąc, że nie było jej dane urodzić dzieci, ale jeżeli mogłaby mieć córkę, to chciałaby by była taka jak ja. Bo przypominam jej pisklę wróbla, którego kiedyś uratowała z trawnika sprzed bloku.
Przywiązałam się do tego srebrnego wróbelka ze skrzydełkami z bursztynu. Rzeczywiście pasował do mnie. Taki szary, niepozorny i niedoceniany ptak, a jednak dostosował się do towarzystwa ludzi dziesiątki tysięcy lat temu. Wydaje się być wszechobecny, ale tak naprawdę coraz rzadziej można go zobaczyć. Jest sprytny, ruchliwy, czasem hałaśliwy. Nosiłam go z dumą na piersi, także wtedy, gdy moje serce po raz pierwszy zabiło dla kogoś mocniej. Uskrzydlone, długo trzepotało w uniesieniu.
Z czasem, jak to często bywa, ten trzepot zmienił się w rozpaczliwe bicie w pręty klatki. Wróbel chciał uwolnić się w więzienia, w jakim go zamknęłam. A ja głupia, wypuściłam go wprost do rąk dręczyciela.
Myślałam, że podarowując mój skarb wzniosę się na wyżyny hojności. Bo historia zatacza koła i rzeczy powinny wędrować dalej. Jeżeli coś dla nas znaczą, dla innych będą podwójnie cenne. A może łudziłam się, że jak złożę z niego ofiarę na ołtarzu miłości, to nie zostanie ona odtrącona?
Teraz tęsknię za moją broszką i za tym kawałkiem mnie, który zniknął razem z nią.
Harry siedział w swoim ulubionym, starym fotelu opierając głowę na skórzanym, przetartym zagłówku. Jego na wpół przymknięte powieki sprawiały wrażenie, że już dawno odpłynął w krainę snów. On jednak myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Nie dochodziły do niego ani dźwięki ulicy, ani ujadanie psa za oknem, ani ciche kroki stawiane raz za razem na skrzypiącej, drewnianej podłodze w pokoju obok. Harry nie należał do ostrożnych ludzi. Był pewnym siebie pięćdziesięciolatkiem mającym zaufanie do innych. Nic dziwnego, że nie zwrócił uwagi na dźwięk otwieranego okna w sypialni tuż za ścianą. Tymczasem tajemnicza postać w obcisłym, czarnym swetrze i skórzanych rękawiczkach sprawnie przeczesywała szuflady jego biurka kryjąc się w cieniu nadchodzącej nocy.
Gdy następnego dnia Harry obudził się w swoim łóżku, w świetle wpadającego przez okno słońca wiedział, że coś się zmieniło. Od dwudziestu pięciu lat zasypiał i budził się w tym łóżku. Typowy introwertyk nie lubiący zmian. Pedantycznie dbający by wszystko leżało dokładnie tam gdzie powinno. Jednak tego ranka coś wyraźnie mu nie pasowało. Nie zwrócił na to uwagi gdy nocą przeniósł się z fotela do sypialni nie zapalając przy tym świateł. Ale teraz, w świetle dnia od razu dostrzegł różnice. Lampka na biurku położona zazwyczaj na stosie równo złożonych dokumentów, pilnująca by najmniejszy powiew wiatru nie porwał którejś z kartek nie leżała już na swoim miejscu. Stała obok, przez co dokumenty nie były już tak idealnie ułożone. Poczuł jak ogromne krople potu zaczęły spływać po jego czole i karku. Przełknął głośno ślinę. Wiedział, że zniknięcie tej jednej kartki może całkowicie zmienić bieg jego życia.
Kurna, gdzie ta kobieta znowu zniknęła? Kolejny raz pacnął w ikonkę, odczekał aż włączyła się poczta głosowa i wtedy się rozłączył. Minęło pół godziny od chwili, w której mieli się spotkać przy wejściu. Dał jej akademicki kwadrans i wysłał esemes, później próbował kilka razy dzwonić. Ogarnął go niepokój i, hamując narastającą złość, ruszył na poszukiwania z mocnym postanowieniem, że tym razem nie odpuści.
Kurna, co tym razem? Przecież nic nie mogło się jej stać. W środku miasta? Wśród ludzi? W miejscu publicznym? Szybkim krokiem przemierzał alejki wypatrując znajomej sylwetki w czerwonej kurteczce. Tłumów o tej porze nie było, jak to przedpołudniem w tygodniu. Rozglądał się bacznie, raz nawet mignęła mu postać w czerwieni, która okazała się wątłym, długowłosym młodzieńcem, lekko tylko zaskoczonym niespodziewanym szarpnięciem za rękaw.
Gdzie się podziała? To przestaje być zabawne, ta jej dematerializacja w najmniej spodziewanych porach i miejscach. Zaczynał się pocić z nerwów lub szybkiego marszu, bo nie chcą wzbudzać sensacji powstrzymywał się przed biegiem. Z tego też względu nie zamierzał wykrzykiwać jej imienia, choć miało miłe dla ucha brzmienie.
Kurna, toż już prawie godzina – zawracam. Pewno czeka w umówionym miejscu, a ja jak ten głupi… Znowu telefon, znowu klik w ikonkę, znowu poczta. Droga powrotna zajęła mu kilka minut, z daleka już widział, że wśród osób stojących przy wejściu jej nie ma.
Nie na moje to siły, żebym ganiał jak małolat za spódniczką. Zrezygnowany przysiadł na ławeczce, rozsupłał i ściągnął szalik.
– Gdzie ty się podziewasz? – głos za plecami rozległ się tak niespodziewanie, że aż się wzdrygnął. – Zobacz jaką śliczną bluzeczkę kupiłam.
Najpierw ze wspólnej lodówki zniknęły kabanosy, a kilka dni później sześciopak jogurtów z kiełkami pszenicy. Ponieważ jogurty należały do szefowej, która właśnie przeszła na dietę, to drugie zniknięcie miało daleko idące konsekwencje. Na zebraniu powołanego w tej sprawie sztabu kryzysowego w osobie szefowej, Grześka i mnie stanęło na tym, że oboje z Grześkiem zostaniemy oddelegowani do przeprowadzenia śledztwa.
Nie tracąc czasu, Grzesiek nałożył gumowe rękawiczki i zaczął przeglądać zawartość lodówki:
– Sałatka z ciecierzycy i soczewicy, nadgryziony pączek, ogórki kiszone w słoiku – ciekawe, kto miał kaca? Sok z buraków bio, trzy przeterminowane jogurty… O, jakaś kanapka sprzed miesiąca – za niedługo sama stąd wymaszeruje… Napęczniała paczka parówek – wolę nie wiedzieć, jakie nowe formy życia na nich powstały…
– Grzesiek, skończ! Niedobrze mi się robi – jęknęłam.
– No co? Mamy przeprowadzić to śledztwo, czy nie? Najpierw trzeba dokonać oględzin.
– Mam rozumieć, że chcesz się bawić w policjantów? – spytałam z przekąsem. – To może od razu przesłuchajmy podejrzanych?
– Czekaj, mam lepszy pomysł! – zawołał z zawadiackim błyskiem w oku. – Zastawimy pułapkę! Ukryjemy się za zasłoną z butelką keczupu. Gdy sprawca przyjdzie tu, by zatrzeć ślady swoich tłustych (albo raczej lepkich) palców, my wypadniemy znienacka i ja ostrzelam go keczupem: pffff, pffff, pfff, a ty go powalisz i skrępujesz mu ręce kablem od…
– Prrr, chyba się zagalopowałeś. To nie serial „Dempsey i Makepeace na tropie”.
– Przepraszam, rozmarzyłem się…
Właściwie czemu miałam mu psuć zabawę?
– Dobra, starszy aspirancie, to podaj mi tę mąkę ziemniaczaną i taśmę klejącą. Na początek zdejmiemy odciski palców…
ZNIKACZ
Wypracowanie napisałam na piątkę, jednak moja radość skończyła się w chwili, gdy polonista położył na ławce pracę Ani, koleżanki ze szkolnej ławy. Ona dostała piątkę z plusem!
Z trudem powstrzymałam napływające łzy. Ogarnęła mnie złość, żal i uczucie niesprawiedliwości, że córka nauczycielki matematyki znów została wyróżniona dzięki pozycji matki. Uśmiechnęłam się i pogratulowałam Ani, złorzecząc w myślach.
Po szkole, zgodnie z prośbą mamy, zrobiłam zakupy z listy i zapłaciłam kartą.
Na targu pojawili się cyganie. Wróżyli z ręki, oferowali fajki z przemytu. Jeden z nich posiadał produkt, który był odpowiedzią na moje pragnienia: „Inteligentny Znikacz”.
Wokół sprzedawcy natychmiast zgromadziła się grupka osób zainteresowanych niecodzienną ofertą. Część z nich ulotniła się z chwilą poznania makabrycznie wysokiej ceny. Zdałam sobie sprawę, że – jako pełnomocnik – potrzebuję wybrać pieniądze z kont mamy. Uzgodniłam ze sprzedawcą, że na jednej nodze obskoczę pobliskie banki: PKO BP, Pekao SA, mBank i wrócę po znikacz.
Biegłam, jak opętana! Oczami wyobraźni widziałam minę Ani, gdy wprowadzę w życie mój plan.
Na kuchennym stole położyłam zakupy i kartę mamy. Zamknęłam się w pokoju i wyjęłam znikacz. Oferował wiele opcji, w zależności od stężenia.
Nazajutrz, z pracy Ani zniknęły atrakcyjne słowa i kropki. Przecinki stały po „rze”, „u” tylko otwarte, a wszystkie „ch” bez „c”.
– Nic z tego nie rozumiem… – płakała.
– Nie płacz. – Jedną ręką głaskałam Anię po włosach, drugą – moją piątkę z plusem!
Do domu wracałam w podskokach. Aż do chwili, gdy mama spytała o saldo.
W mojej głowie natychmiast pojawiły się dwie opcje:
pierwsza – znikaczem potraktować ojca,
druga – matkę.
Odłożył klucze na stolik. Ubranie robocze, zapakowane w szczelny worek, rzucił na podłogę. Umył się szybko, żeby móc już z czystym sumieniem zabrać się do przygotowywania obiadu. Od samego początku, gdy tylko wszedł do mieszkania, miał dziwne przeczucie, że nie jest sam. Sprawdził okna, ale były zamknięte. Mieszając parujący sos na kuchence, był już pewien. Wystarczyło się odwrócić, żeby spotkać się oko w oko z intruzem. Uparcie jednak manewrował drewnianą łyżką. Niepokojący szelest zmusił go jednak do działania.
– A więc to ty dokonałeś odkrycia – powiedział głos. Ciarki przeszły mu po całym ciele, serce łomotało jak oszalałe. – Chciałem ci podziękować. Przez wszystkie ery i epoki miotam się między czasem i przestrzenią, między uwolnionymi od życia a niewolnikami ziemi. Szukałem resztek mojej ludzkiej egzystencji, ale to tobie zawdzięczam możliwość powrotu do spokoju.
W momencie kiedy podczas dzisiejszych prac remontowych na strychu szkoły rozwalony mur odsłonił wnękę z szarym zawiniątkiem w kształcie ludzkiego ciała, dopadł go lęk i złe przeczucie. Odsuwał myśli o klątwach i magicznych obrzędach, ale czuł, że na jego duszę zsunęły się nagle kamienie z nieznanego mu materiału. A na materiałach budowlanych znał się jak mało kto. Właściwie to kolega uderzeniem młota odsłonił skrywaną od dziewiętnastego wieku mumię, przywiezioną z Egiptu przez ekscentrycznego hrabiego.
– Nie szukaj innych odpowiedzialnych. – Głos ranił uszy a powietrze zadrżało jakby nagle zaczęła się pustynna burza. – Jesteś skromnym i uczciwym człowiekiem, pasowałbyś do mojego prostego ludu nad Nilem.
Ciągle patrzył w podłogę ale smukła, hebanowa postać coraz boleśniej wizualizowała się pod powiekami.
Zniknęła. Ale nie tak nagle. Codziennie po trochę jej ubywało, wymykała się po cichu, na palcach, jakby chciała, żeby tego nie zauważył. Oddalała się każdego dnia coraz bardziej, aby dziś nie mógł jej już zobaczyć. Stwierdziła, że nie wróci, dopóki on nie przejrzy na oczy. Był zajęty zarabianiem pieniędzy, mnożeniem majątku, wspinaniem się coraz wyżej po szczeblach kariery, aby być najważniejszym w firmie, najbogatszym w mieście, mieć najdroższy zegarek, z którego funkcji nie korzystał, najszybszy samochód, którym nie miał dokąd jeździć, największy dom, w którym niewiele mieszkał i nikt w nim na niego nie czekał. Czasami wieczorami w wielkim pustym łóżku czuł delikatnie pod skórą, że czegoś mu brakuje, ale zanim zdążył się nad tym zastanowić, zasypiał z przemęczenia. Dzisiaj zrozumiał. Obudził się rano i nie mógł wstać z łóżka. Wszystko go bolało, chyba złapał tego wirusa, co wszyscy w pracy ostatnio. Niestety musiał powiadomić dział personalny i dostał przymusową kwarantannę. Bronił się przed tym, argumentował, prosił, aż w końcu krzyczał, ale nawet on nie mógł przeskoczyć epidemiologicznych wytycznych. Był przerażony. Nie chorobą. Przestraszył się, bo zamknęli mu drogę ucieczki. Był sam. Dostrzegł pustkę, usłyszał ciszę i uświadomił sobie, że nie ma do kogo zadzwonić. Na śniadanie zamówił catering, ale nie mógł przełknąć ani kęsa. Jego ciałem wstrząsały dreszcze, w głowie czuł uporczywe pulsowanie. Pierwsza łza popłynęła nieśmiało po policzku. Wytarł ją ukradkiem, jakby sam przed sobą nie chciał się do niej przyznać. Kolejne płynęły już pewnie, nie dał rady ich ukrywać. W końcu szlochał w głos i pojął, że ona już dawno zniknęła. Jego chęć do życia.
„Cholera, coś poszło nie tak!” – pomyślał Max, gdy jego ciało łupnęło o ziemię. W powietrzu unosił się zapach strachu. Zamiast oceanu i złotej plaży rosły dzikie chaszcze. Maks odgarnął je, kolce zraniły mu skórę. Za parawanem krzaczorów majaczyły stare chałupy. Nie był to krajobraz wakacyjnej destynacji, raczej pozostałości po wojnie. Serce waliło mu jak na alarm. Skórę przyoblekła warstwa potu i przerażenia. Czyżby wcisnął zły przycisk w futuronie? Przecież robił to tyle razy! Rozkład klawiszy znał na pamięć. A jednak musiał się pomylić. Matka zawsze mu powtarzała, że działa bez namysłu.
„W życiu trzeba pomyślunku – gderała. – A nie cały czas nos w futuronie! Robota sama się nie zrobi.” Jak go wnerwiało to gadanie! Ale tym razem miała rację. Trzeba stąd spieprzać. Pomacał kieszeń. Pusta! Futuron musiał wypaść podczas lądowania. Max macał ziemię jak ślepiec, kawałek po kawałku.
– Nie panikuj, nie panikuj… – mruczał, próbując uspokoić oddech. Wtem usłyszał jakiś dźwięk. Kot? Płacz? Śpiew? Zastygł, nasłuchując. Dźwięk się powtórzył. Kot. Całkiem blisko. Max ruszył w kierunku miauczenia. Rozsunął krzaki. Jeszcze jedne. Znalazł się na miniaturowej polanie. Zobaczył wózek inwalidzki, a na nim postać przypominającą stracha na wróble. To była dziewczynka! Mogła mieć jedenaście lat. W szmatach pozbawionych barw. Z włosami splątanymi w ptasie gniazdo. Głaskała kota, który siedział jej na kolanach. Uniosła głowę. Max dostrzegł w jej wzroku coś dzikiego.
– Mamusia?! – Głos dziewczynki w równym stopniu wypełniała radość co niedowierzanie. – Wróciłaś po mnie, jednak wróciłaś!
Po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co powiedzieć. Chciał zniknąć. Tylko gdzie ten futuron?
Gdy na mnie patrzył, oczy mu migotały, jak promienie słońca na powierzchni Nilu. Tyle wiedziałam przed ślubem, ale rodzice byli mądrzy, więc wierzyłam, że wybrali mi dobrego męża. Ufałam mu, gdy mówił, że będzie mnie chronił, aż po kres, jednak noc poślubna napawała mnie strachem.
Odebrał mi niewinność, sapiąc pod potokiem moich łez. Nadzieja opuściła mnie pierwsza.
Codziennie, opatulona burką zakrywającą siniaki na twarzy, zmierzałam na modlitwę, nie rozumiejąc czym uraziłam Allaha. Może Bóg Słońca Re, byłby dla mnie łaskawszy?
Wtedy też zniknęła wiara.
– Wezmę kolejną żonę – odpadł, rzując koftę.
Zamarłam. Nie kochałam go, ale przynajmniej byłam mu wierna.
– Wciąż nie dałaś mi dziecka, więc to twoja wina.
Wtedy straciłam wartość.
Gdy druga żona Emada zaszła w ciążę po dwóch miesiącach od ślubu, zamiast duszy, miałam już proch. Dusiłam się, jakby piaski Sahary próbowały mnie wciągnąć w swe odmęty.
Wtedy zniknęła moja racja bytu.
Mój mąż bywał w domu coraz rzadziej. Przegrałam z jego młodszą żoną i synem. Gdy leżałam w pustym łóżku, czułam się coraz bardziej samotna. Nie pozwalał mi nawet przygarnąć kota. Coraz częściej zastanawiałam się czy naprawdę musiałam tak żyć?
– Pozwól mi się z tobą rozwieść – odparłam beznamiętnie podczas obiadu. – Jestem ci już zbyteczna.
Nie usłyszałam odpowiedzi, tylko ją poczułam: piekący odcisk dłoni na policzku.
– Myślisz, że masz prawo czegokolwiek chcieć?!
Wtedy zniknęła resztka wolności.
Nie potrafiłam pływać, więc stanęłam na krawędzi mostu nad wszechmogącym Nilem. W tamtym momencie wierzyłam już tylko w tę rzekę. Burka pofrunęła wraz z wiatrem, a ja zamiast brutalności, poczułam w końcu łagodne pocałunki – od słońca. To był idealny moment.
Odetchnęłam z ulgą, po czym zniknęłam i ja.
Artur jest pisarzem, lecz tylko dla najbliższych i w swojej głowie. I to właśnie w tej głowie dzieje się coś co przeżywa każdy kreatywny osobnik raz na jakiś czas. Wykiełkował w niej genialny pomysł na opowiadanie, ale nie byle jaki. Właśnie w tym momencie urósł do rangi powieści życia, jakiej świat nie widział. Jednak z dobrym pomysłem jest jak z płatkiem śniegu, każdy jest unikatowy i jeśli się go nie uchwyci, chociażby zdjęciem, to znika i nie sposób go odtworzyć. Na nic zdało się to, że nasz geniusz zakupił na takie okazje specjalny notatnik z dobrej jakości szorstkiego papieru, na którym każdemu zapisanemu słowu towarzyszy dźwięk stalówki drogiego pióra zakupionego w nagrodę za ukończenie kursu pisarskiego. Przynajmniej tak by to wyglądało gdyby był używany. Na chwilę obecną zestaw gromadzi kurz a nie pomysły.
Taniec między realizacją a snem trwał dość krótko, a gdyby Artur miał pamięć do snów to obudziłby się teraz wspominając sen, w którym sam Lem wręczał mu nagrodę literacką na stadionie narodowym, a sieć Empik drukowała by kolejny nakład książek do podpisu. Zamiast tego siedzi na skraju łóżka patrząc na pisarskie biurko z funkcją wieszaka na ubrania lub też wieszaka z funkcją ewentualnego pisania mając na uwadze lawinę ubrań na krześle oraz cmentarzysko brudnych kubków i talerzy na biurku. Raz jeszcze uwierzył swojemu umysłowi, że genialny pomysł zostanie w nim do rana. Jednak nie było pomysłu ani Natchnienia, które ciągnęło go w stronę biurka. Na nic zdały się wołania w duchu by wróciło, jak płatek śniegu zniknęło, przepadło bezpowrotnie.
Magia Zamiego nigdy nie dawała się przewidzieć i tylko z trudem okiełznać. Z początku głównie trudem babci Honoraty, ratującej willę przed ruiną, a rodzinę przed hańbą. Z czasem do babci Honoraty dołączyło kilku w tajemnicy najętych nauczycieli. Wspólnie osiągnęli tyle, że dorastający Zami z grubsza panował nad tłuczeniem szkła i wprawianiem w ruch wirowy wszystkiego, co nie przybite do podłogi.
Co innego jednak powstrzymać magię od działania, a co innego zmusić ją, by robiła to, czego akurat nie chce. Magia zaś nieczęsto chciała tego samego, co Zami i jedynie z rzadka zgadzała się z babcią Honoratą. Ale jak mocno potrafi się zbuntować pokazała dopiero, gdy Zami, pod naciskiem rodzinnej tradycji i wbrew rozsądkowi, wstąpił na Uniwersytet Magiczny.
Pierwszy semestr obejmował proste, przygotowawcze przedmioty, jak eliksiry (notorycznie wybuchały), żywiołoznawstwo (jak dotąd jedna wichura i dwa pożary), czy telekineza (dziura w ścianie auli).
Z kolokwium z anihilacji Zami wiązał pewne nadzieje – wszak jego magia uwielbiała destrukcję. Ale póki co Mistrz Mirren siedział za katedrą, jabłko, które należało unicestwić, uparcie tkwiło na pulpicie, Zami zaś pocił się mimo chłodu kamiennej sali. Czy choć raz ta cholerna moc nie mogłaby zrobić tego, czego chce egzaminator?! Plis!
Zami przysiągłby, że w tym momencie coś w nim jakby łypnęło na wyraźnie znudzonego Mistrza, po czym… usłuchało.
W pierwszej chwili uśmiechnął się z niedowierzaniem – udało mu się! Po raz pierwszy mu się udało! W drugiej zauważył wysuwający się z kieszeni i usłużnie otwierający na odpowiedniej stronie indeks. W trzeciej zaś spojrzał na miejsce za katedrą, gdzie nie siedział nikt, kto mógłby wpisać mu zaliczenie.
Chłopiec miał cztery, może pięć lat. Bawił się w piaskownicy i obserwował mnie kątem oka. Zniknął z mojego życia równie szybko jak się pojawił i gdyby nie pytanie, które mi wtedy zadał, pewnie zapomniałabym, że go spotkałam. Skończyłam szkicować i wrzuciłam blok do torby. Właśnie zbierałam się do odejścia, kiedy podszedł do mnie i zapytał:
– Co jest za niebem?
Jestem stara i bolą mnie stawy. Łatwo marznę, dlatego ciepłe dni sprawiają mi prawdziwą radość. Wychodzę z mieszkania i włóczę się po ścieżkach, na których spotykam ludzi z psami. Od jakiegoś czasu nie mam psa, ale przyzwyczajenie ciągnie mnie jak na smyczy znajomą trasą. Kiedy mijam ostatnie bloki droga wyplątuje się z osiedla i wiedzie wzdłuż ulicy którą można wydostać się z miasta. Lubię patrzeć na pędzące w tamtą stronę samochody. Ostatnio jest ich więcej. Nadjeżdżają stamtąd skąd dochodzą odgłosy wybuchów.
Córki nie lubią kiedy zapuszczam się „w te krzaki”, ale tłumaczę im, że prędzej wywęszy mnie porządny pies, niż zauważy kiepski krajan.
Jest ciepło i muszę na chwilę przystanąć żeby rozpiąć płaszcz.
I wtedy go dostrzegam; kawałek nieba, który musiał oderwać się podczas eksplozji. Leży na ziemi i lśni błękitem. Patrzę urzeczona bo w rogu widać jeszcze kawałek chmury.
Fragment wydaje się być żywy – mieni się, współgra z bezkresem, który rozpościera się ponad nim. Oglądam go codziennie. Bywa szary, niebieski, zachmurzony.
„Co jest za niebem?”
Próbuję podnieść kawałek, krawędź okazuje się jednak ostra i przecina skórę. Owijam palec. Podważam fragment butem, ale nie tędy droga. Czubki są zbyt okrągłe, a niecierpliwość odbiera moim ruchom precyzyjność. Parskam zirytowana i schylam się po patyk. Dłubię przy- dzisiaj niebieskiej – krawędzi nieba. Wreszcie udaje mi się podważyć ostry brzeg i zaglądam.