Mamy już sierpień, a zatem pora zaprosić was do kolejnego konkursu. Tym razem czekają na was trzy egzemplarze „Nie pytaj” – najnowszej powieści Marii Biernackiej-Drabik, absolwentki kursów Pasji Pisania.
Nie ma wakacji od konkursów! Przygotowaliśmy dla was trzy egzemplarze Nie pytaj – drugiego thrillera Marii Biernackiej-Drabik, absolwentki naszych kursów. Większość z was pewnie zna jej debiutanckie Za żywopłotem. Nie pytaj to nowa, autonomiczna historia. Egzemplarze ufundowało Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA.
Czy na pewno zawsze warto pytać? Każdy chce znać swoje korzenie. To daje tak potrzebne człowiekowi poczucie przynależności. A co jeśli nie wie, kim jest naprawdę? Jak Maria Korcz, która wychowała się w domu dziecka i od zawsze w rubrykach dotyczących rodziców wpisywała palące wstydem litery NN. Rok 2023. W niewyjaśnionych okolicznościach Maria ginie w wypadku samochodowym. Zagadkę jej tragicznej śmierci próbuje rozwikłać córka Inga, dziennikarka radiowa. Jest przekonana, że dopóki nie zgłębi gęstniejących nagle rodzinnych tajemnic, nie zazna spokoju, podobnie jak nigdy nie zaznała go Maria. Jak się okazuje, ta historia jest bardziej zagadkowa, niż można się było spodziewać. Jednak Inga chce poznać odpowiedzi na pytania. A może lepiej nie oglądać się za przeszłością? Więcej o Nie pytaj pisałem w czerwcowej „Lekturze na weekend”.
„Szukam. Chcę się dowiedzieć, kim jestem. Czyjś głos podpowiada, że wszystko znajdę w walizce. Ale walizka zawiera w sobie mniejsza walizkę. Otwieram ją, a tam kolejna i kolejna. Taka matrioszka z niekończącą się liczbą mniejszych i mniejszych żółtych walizeczek. Każdą kolejną otwieram coraz bardziej rozdrażniona. Ogarnia mnie niemoc. Słyszę śmiech, który narasta. Raczej chichot. Chichot losu. Nigdy nie poznam swojej historii! Moje życie to niekończąca się matrioszka”.
Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Napiszcie opowiadanie z motywem przewodnim wziętym z tytułu powieści: „nie pytaj”. Opowiadanie (lub jego fragment) wklejcie w formie komentarza do niniejszego wpisu.
Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na nie do 18 sierpnia włącznie. Spośród nadesłanych prac Maria Biernacka-Drabik wybierze te najlepsze, a ich autorzy/autorki zostaną nagrodzeni.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Maria Biernacka-Drabik, Nie pytaj, MUZA Warszawskie Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2024.
– Jak było w pracy?
Andrzej zastanawiał się, jak odpowiedzieć jednym zdaniem. Nie chciało mu się mówić więcej. Praca się skończyła, zaczął się czas wolny. Po co o tym gadać?
– Weź nie pytaj. – Wymyślił po kilku sekundach kombinowania.
– Serio? Nic po za tym? – dopytywała Mariola.
– Rutyna, przecież wiesz.
Jego praca nie przestawała jej fascynować. Czasem miał tego po dziurki w nosie. Ileż można?! Miał nieraz wrażenie, że to cholerne zajęcie jest najbardziej interesującą rzeczą, jaką w nim widzi.
– Trafił się dziś ktoś ważny? – Nie dawała za wygraną.
– W zasadzie nie wiem. Jakiś piosenkarz. Wiesz, że nie znam się na muzyce.
– A pamiętasz nazwisko? Pseudonim?
– Zygi Dance, chyba…
– Żartujesz! – Mariola aż wstała z fotela. – Przecież zaraz będą o tym trąbić wszystkie media.
I co z tego? Dla Andrzeja sprawa była już zamknięta. Więcej nie zetknie się z panem Zygi Dance. Po co to wałkować? Praca, jak praca. W sumie to nudne zajęcie. Większość kontaktów ogarniał zdalnie, zbierał research. Potem szybki wypad w teren i po sprawie.
Mariola już klikała w telefonie. Pewnie sprawdza Facebooka i inne media społecznościowe. Wiadomość zaraz się pojawi. Andrzej nie potrafił zrozumieć, co jest ciekawego w takich newsach na temat jakiegoś pożal się Boże grajka. Świat zwariował. Schodzi na psy. A pracy Andrzeja to nie pomagało. Trzeba będzie pomyśleć o emeryturze.
Zadzwoniła jego komórka. Odebrał. Przytaknął kilka razy i się rozłączył.
– Kto dzwonił? – spytała Mariola.
– Z pracy. Chwili spokoju, cholera jasna.
– Kto tym razem?
Andrzej wyszukał zdjęcie w telefonie i pokazał Marioli.
– No nie rób sobie jaj!!! Masz odstrzelić premiera?!
I mamy pierwszą pracę. Kto następny? 🙂
Karol stał wpatrzony w tablicę na świeżo wykończonym nagrobku. Jej jasna barwa, charakterystyczna dla piaskowca, odcinała się od granitowego, ciemnobrązowego tła. Na środku płyty stało sześć zapalonych zniczy. U góry zaś jeden, duży, biały kielich, wypełniony woskiem czekający na iskrę, która wznieci jego płomień.
Karol zamyślił się. Urodził się trzynastego grudnia 1981 roku. Piętno tego dnia ciążyło na nim, męczyło. Nawet chwila, której nie do końca pamiętał, kiedy to jego ojciec słysząc słowa Joanny Szczepkowskiej o tym, że w Polsce skończył się komunizm wykrzyknął: „Wygraliśmy!” niewiele w jego życiu zmieniła. Miał wtedy tylko osiem lat i nie rozumiał skąd ta euforia.
Raz jeszcze spojrzał na tablicę i zaczął cicho czytać: „Helena Arent ur. 1905 zm. 1957, Marek Arent ur. 1925 zm. 1955, Andrzej Arent ur. 1930 zm. 1976, …” Kolejne trzy wyryte imiona przypominały mu historie w których uczestniczył lub o których mu opowiadano. U dołu tablicy wyryto jeszcze jedno imię – Karol, jednak brakowało przy nim dat. Poczuł łzę pokonującą wypukłość policzka.
Odwrócił się gwałtownie i szybkim krokiem oddalił się od nagrobka. Wyszedł przed bramę cmentarza, rozejrzał się i podszedł do stojącej nieopodal taksówki. Wsiadł, czym wybudził z drzemki kierowcę.
– Na lotnisko – zadysponował.
– Za ile ma pan samolot? Trzeba się jakoś szczególnie pośpieszyć? – zapytał kierowca.
– Odlot mam dopiero o dwudziestej, mam dużo czasu. Proszę jechać spokojnie, popatrzę sobie jeszcze na miasto.
– Zabawił pan długo na tym cmentarzu, jakby nie pozostawiony bagaż to bym sądził, że uciekł pan nie płacąc za kurs. Daleko pan leci?
Nic już nie odpowiedział. Taksówkarz wyczuł, że pasażer nie ma chęci na rozmowę i w milczeniu udali się na lotnisko.
Zapłacił gotówką nie oczekując wydania reszty i szybko opuścił samochód. Zabrał podany mu przez kierowcę bagaż i udał się do stanowisk odprawy pasażerów.
– Do Zurychu, jedna sztuka bagażu – powiedział stawiając walizkę na taśmie obok stanowiska odpraw i podając bilet.
– Widzę, że to tylko przesiadka. Odprawię panu bagaż od razu do portu docelowego, nie będzie pan sobie nim zawracał głowy w Zurichu. Dopiero w Buenos Aires odbierze go pan.
– Dziękuję bardzo. Jeśli mogę jeszcze prosić to chciałbym miejsce przy oknie – odpowiedział, zalotnie się uśmiechając do obsługującej go kobiety.
Po godzinie siedział już w samolocie lecącym na południe. Zaraz po starcie spojrzał z wysoka, po raz ostatni w swoim życiu, na miasto, gdzie zostawił wszystko co kochał, kochał nad życie. Pociekły mu łzy.
***
Następnego dnia na nagrobku rodziny Arent dopalało się sześć, zapalonych poprzedniego dnia zniczy, jednak uwagę przykuwał siódmy, nie wiadomo kiedy zapalony i rozświetlający grobowiec.
Stanęła przed lustrem w łazience, założyła nowe kolczyki i przyjrzała się twarzy. „No lusterko, jak wyglądam? Świetnie, co?” – spytała zalotnie.
Pod dolnymi rzęsami dostrzegła rozmazany tusz. Odkręciła kran, by namoczyć wacik. Dźwięk dzwonka telefonu sprawił, że wzdrygnęła się. Pobiegła do pokoju i sięgnęła po komórkę.
– Co tam?
– Cześć Anka, dzwonię, by ci powiedzieć, że Kaśka zdecydowała się jednak jechać na festiwal, no i wiesz… nie mam już miejsca w samochodzie.
– Jak to?! Od tygodnia mówiłaś, że mnie zabierzesz. Przecież impreza zaczyna się za godzinę. Jak niby mam tam dotrzeć?!
– No wiem, ale mam u Kaśki dług wdzięczności. Pamiętasz, że pomogła mi w nauce do kolokwium.
– Dżizas, dzięki, że raczyłaś mnie uprzedzić.
– Oj, Anka, nie wkurzaj się. Dojedziesz stopem, przecież to tylko trzydzieści kilometrów. Zobaczysz, będziemy się super bawić.
– Jasne… Dobra kończę. Hej.
– No hej.
Wróciła do łazienki. Cholera, nie zakręciła kranu. „Zaparowałoś, moje lustereczko” – szepnęła. Przetarła środek i poprawiła makijaż. Nagle coś przykuło jej uwagę. W lewym dolnym rogu na parze pojawiły się litery: „nie”. Dziwne, pomyślała, chyba nic nie pisałam. Oderwała wzrok od napisu i wróciła do pokoju.
Stała przez kilka minut przed szafą, nie mogąc zdecydować się na strój. W końcu wybrała lnianą bluzkę i szorty. Przymierzyła ubranie i stanęła w drzwiach łazienki, by obejrzeć całą sylwetkę. „Nieźle, prawda, lusterko?” – uśmiechnęła się.
Spojrzała na zegarek. Jeśli ma łapać stopa, to musi już lecieć. Chwyciła plecak, zbiegła po schodach i ruszyła w stronę szosy. Nie widziała, że na lustrze pojawiły się kolejne litery. I kolejne. W końcu ułożyły się w napis: „Nie pytaj, czy dożyjesz wieczora.”
Przekraczając próg rodzinnego domu, pierwszy raz od przeszło 20 lat, Kaśka poczuła, że jej serce przypomina bęben podczas rockowego koncertu. Rzuciła walizkę i torbę na podłogę, które wzburzyły ciszę i porządek opuszczonego domu. Położyła dłonie na swoim brzuchu i wzięła kilka głębokich wdechów. Czuła jak z każdym głębszym oddechem jej dłonie unoszą się i opadają. Mówiła sobie w myślach: „już dobrze, nic złego się nie dzieje, to wszystko wydarzyło się już dawno temu”. Po kilku chwilach serce zaczęło bić normalnym rytmem, oddech się uspokoił, lęk minął. Niepewnym krokiem przeszła do dużego pokoju. Rozejrzała się. Jej wzrok przykuły odrapane zielone tapety z brązowymi malunkami liści monstery. Przypomniała sobie, że kiedyś miały one złota barwę. „Wybór mamy, która zawsze miała skłonność do przesady”. Na przeciw wejścia stał wielki stary ciemnobrązowy kredens, obok niego po lewej stronie stała komoda tego samego koloru. Na środku zaś stała stara zniszczona kanapa z ciemnobrązowym pledem. A żeby było jeszcze ciemniej ojciec zamontował atrapę dębowych belek pod sufitem. Gdy tak stała wiedziała, że ściany tego domu skrywają wiele tajemnic. I tak jak i Ona obdarte są z malowanych złudzeń i nigdy nie zaznają spokoju. Mimo, że dom od wielu lat stał pusty, nie licząc kilku szczurów, wiedziała, że straszą tu wspomnienia, które pragną się uwolnić i ulecieć poza atrapę dębowego stropu. Ciemność tego pokoju okalała wszystko do czego się zbliży. Bez litości. Mieszkało tu małżeństwo na wskroś miłością niedojrzałą okalane, niczym cierniem…..
– „O czym myślisz?” – celowo wyrwał ją z rozmyślań Marcin
– „Nie pytaj…..” odparła Kaśka.
Nie pytaj, dlaczego wszedłem do tego starego domu na klifie. Może coś w jego zniszczonych murach przyciągało, może to była ciekawość. Gdy tylko przekroczyłem próg, drzwi za mną zamknęły się z hukiem, jakby same. Wnętrze było ciemne, a jedyne światło wpadało przez zacieki w sufitach, tworząc dziwaczne cienie na ścianach.
W powietrzu unosił się zapach wilgoci i gnijącego drewna. Korytarz prowadził do dużego pokoju, gdzie podłoga uginała się pod moimi krokami. Meble, pokryte grubą warstwą kurzu, zdawały się nie ruszać od dekad. W rogu zauważyłem stary, zniszczony fotel, jakby ktoś niedawno wstał i jeszcze ciepłe było miejsce, w którym siedział.
Nie pytaj, co wtedy czułem. Napięcie narastało z każdym krokiem, a cisza była tak głęboka, że słyszałem tylko swoje własne oddechy. W pokoju stało ogromne lustro, jego powierzchnia była popękana, ale wciąż odbijała obraz pokoju. Zbliżyłem się, przyciągnięty jak magnesem.
Patrząc w lustro, zobaczyłem coś, co sprawiło, że serce zaczęło mi walić. Za mną, w odbiciu, pojawiła się ciemna sylwetka. Nie odważyłem się odwrócić, zamarłem w bezruchu, a postać zbliżała się powoli, jej kształty rozmywały się, jakby była tylko cieniem, echem czegoś, co nie powinno istnieć.
Nie pytaj, jak udało mi się nie krzyknąć, kiedy postać nagle zniknęła z lustra, jakby nigdy jej tam nie było. Zerwałem się na nogi i rzuciłem w kierunku drzwi, próbując je otworzyć. Klamka była lodowata, a drzwi nie ustępowały.
Wtedy usłyszałem szept, cichy, ale wyraźny, dobiegający zza moich pleców. Włosy stanęły mi dęba, a szept przerodził się w coś przypominającego dźwięk przejeżdżający paznokciami po szkle. W panice zacząłem uderzać w drzwi, aż wreszcie się otworzyły, a ja wypadłem na zewnątrz, czując, jak chłodne powietrze owiewa moją twarz.
Nie pytaj, co działo się w środku, ani dlaczego więcej tam nie wrócę. Czasem lepiej nie wiedzieć.
Nie pytaj mnie o to, co wczoraj. Wczoraj to już przeszłość, zamknięta w cieniu, który rozpłynął się z pierwszym promieniem słońca. Co się stało, minęło bezpowrotnie, zniknęło w odmętach pamięci, jak kurz unoszący się w powietrzu. Nie pytaj mnie o wczorajsze decyzje, bo one już zostały podjęte. Nie pytaj o słowa, które padły, bo są teraz niczym, rozproszone w ciszy, która nastała po nich. Wczoraj było tylko preludium, zapowiedzią czegoś większego, ale to już nieistotne. Wczoraj przeminęło, a ja nie chcę wracać do tamtego dnia.
Nie pytaj mnie o to, co będzie jutro. Przyszłość to tajemnica, której nawet ja nie znam. Jutro jest jak mgła, przez którą nic nie widać, a kroki, które stawiamy, są niepewne. Każda decyzja, każdy wybór jest jedynie hipotezą, która może się nie spełnić. Nie pytaj mnie o plany, bo może się zdarzyć, że los je zniweczy. Jutro jest nieznane, niepewne, a jego ścieżki prowadzą w miejsca, które dopiero odkryjemy. Nie pytaj o to, co mogłoby się wydarzyć, bo wszystko jest tylko możliwością, niewiadomą w równaniu, które jeszcze nie zostało rozwiązane.
Zapytaj mnie o to, co będzie dziś, ale tak naprawdę, wcale mnie o to nie pytaj. Dziś jest jedynym momentem, który mamy w swoich rękach, chwilą, którą możemy kształtować, ale czy naprawdę chcesz wiedzieć, co się wydarzy? Czy chcesz poznać odpowiedzi na pytania, które mogą przynieść więcej wątpliwości niż spokoju? Dziś jest dniem pełnym niepewności, dniem, który może zmienić wszystko albo nic. Czasem lepiej nie pytać, lepiej nie wiedzieć, lepiej zanurzyć się w teraźniejszości bez oczekiwań, bez lęku przed tym, co przyniesie.
Nie pytaj mnie o nic, bo czasem słowa tylko komplikują rzeczywistość. Czasem cisza mówi więcej niż tysiąc pytań. Może odpowiedzi, których szukasz, przyjdą same, kiedy przestaniesz pytać. Może dziś, bez pytań, odkryjemy coś więcej, coś, co tkwi głęboko, poza zasięgiem słów. Pozwól mi przeżyć ten dzień, nie pytając, co przyniesie. Dziś jest tajemnicą, którą odkryjemy razem, bez pytań, bez odpowiedzi, po prostu będąc tu i teraz.
Nie pytałam, bo tak naprawdę nie wiedziałam, czy chcę to wiedzieć. A może jednak chciałam, tylko strach nie pozwalał mi sięgnąć po odpowiedź. To właśnie on – strach – podstępny przeciwnik, który cicho, jak cień, przemyka się w najgłębsze zakamarki duszy, nieproszony, a jednak zawsze obecny. Wchodzi głęboko, osiada na dnie serca, zaciska się na nim jak wężowe pnącza, stopniowo dusząc w nas to, co najcenniejsze. Strach to wredna suka, która bezlitośnie zrywa z nas kolejne warstwy pewności siebie, aż zostajemy obnażeni, mali i bezbronni. Wdziera się do serca, wyrywa, kawałek po kawałku, to, co w nas najlepsze. Czai się w mroku naszych myśli, karmi się wątpliwościami, rośnie, aż w końcu staje się tak wielki, że jego cień przykrywa całe nasze życie.
Nie pytaj, dlaczego tak jest. Nie pytaj, bo odpowiedź może być boleśniejsza niż samo pytanie. Może właśnie dlatego tak długo zwlekałam, nie zadałam tego pytania, choć cały świat zdawał się na nie czekać. Życie czasem przypomina jedynie stertę bzdur, którą zapisano na kartkach przeznaczenia, rozrzuconych bez ładu i składu. A my, zagubieni w tej stercie, próbujemy doszukać się sensu, choć ten często wymyka się nam, zostawiając jedynie pustkę i niezrozumienie.
Codziennie stajemy twarzą w twarz z naszymi lękami, próbując udawać, że ich nie dostrzegamy. Ale one zawsze tam są, nawet gdy zamykamy oczy, licząc, że może tym razem uda nam się przed nimi uciec. Nie ma jednak dokąd. Nie da się uciec od tego, co siedzi głęboko w nas samych. Wiem to dobrze, bo próbowałam. Próbowałam odwrócić wzrok, ignorować, udawać, że strach to tylko chwilowy kaprys, który przeminie, jeśli będę wystarczająco cierpliwa. Ale on nie przemija. Jest jak wieczny towarzysz, który siada obok nas przy każdym kroku, każdej decyzji, każdym oddechu.
I nawet teraz, gdy stoję na rozdrożu, czując jego obecność za plecami, wiem, że nie mogę od niego uciec. Muszę się z nim zmierzyć, choć wcale tego nie chcę. Bo życie to sterta bzdur, a może… coś więcej? Może to my nadajemy mu znaczenie, walcząc z demonami, które sami stworzyliśmy? A może to przeznaczenie bawi się naszym kosztem, rzucając nam pod nogi kłody, z którymi musimy się mierzyć, aby poczuć smak zwycięstwa?
Ale jedno wiem na pewno – nie mogę dłużej udawać, że pytania nie istnieją. Nie mogę dłużej milczeć, licząc, że odpowiedzi same do mnie przyjdą. Muszę zadać to pytanie, choć strach wciąż trzyma mnie w swoich szponach. Bo życie, mimo że jest pełne bzdur i niepewności, to jednak jedyna szansa, jaką mamy, by odkryć prawdę – nawet jeśli ta prawda boli.
-Wydaje Ci się. – usłyszałam, a wraz z tymi słowami wszystko poszło w łeb. -Nie, nie wydaje mi się. Jesteś rozkojarzony i nieobecny. Czuję, jakbyś był tu tylko ciałem. I to już trwa, od dłuższego czasu. Tym razem było inaczej. Tym razem czułam, że nie chcę odpuścić. Już tak długo chowałam swoje wątpliwości co do niego. Teraz czułam się w pełni świadoma przekroczenia granicy swojej cierpliwości. -Boże, znowu robisz problem z niczego. Masz jakieś urojenia. Idę do łazienki. Ewakuacja. Typowe dla ciebie prawda? Widziałam tylko znikające za rogiem plecy męża. Po raz kolejny zostałam sama ze swoimi zmartwieniami.
Nie. Nie wydaje mi się. Coś tu nie gra. – tłumaczyłam sobie. Na stole zawibrował telefon. Nie mój. Podeszłam bliżej, tak ze zwykłej ciekawości. Nigdy tego nie robiłam, ale tym razem intuicja podpowiadała mi, aby to zrobić. Wiadomość od jakieś Klary „Już tęsknie”.
Ja pierdole. W tym samym momencie mój mąż wrócił z łazienki. Nieokrzesany, przejmujący się zupełnie niczym.
-Co to jest? – zapytałam prawie krzykiem, pokazując trzymany w ręku telefon.
-Co znowu?
-Kim jest Klara, która jak sama pisze, za tobą tęskni? Coś w nim pękło. Na ułamek sekundy, ale wystarczająco długo, abym mogła to zauważyć.
-Kochanka. – odparł sucho wpatrzony zaciekle prosto w moje oczy. W tym momencie ziemia zatrzęsła się pod stopami, a wszystko wokół spowił mrok. Poczułam, jak uginają się pode mną kolana.
-Kochanka?- zapytałam cicho, bardziej do siebie niż do niego. Serce właśnie rozpadało mi się na miliony kawałków, a on wydawał się tego nawet nie zauważyć. – Masz kochankę? – dodałam szeptem.
-Mam.
Zabolało, zbyt mocno. Nie. Nie. Nie. To nie może się dziać naprawdę. Nie chciałam tego wiedzieć. Już lepiej było nie pytać. Udawać, że to nie miało miejsca.
– Maja wyglądasz cudownie – Artur wyciągnął ręce w stronę Mai stojącej w altanie przed kościołem i pocałował ją delikatnie w oba policzki.
– Podoba ci się? – zapytała Maja nerwowo poprawiając gorset swojej sukni ślubnej.
– Oczywiście że tak – odparł Artur – postaraj się teraz rozluźnić. Wszystko jest w najlepszym porządku. Goście zajęli swoje miejsca, twój Michał stoi już przed ołtarzem i czeka. Chór śpiewa piosenki, które wybrałaś na te okazje…
– Kwiaty? – dorzuciła Maja
– Jakie kwiaty? – zapytał Artur
– O Boże!
– Przestań Maja, to tylko żart, kwiaty też są. Tak jak chciałaś herbaciane róże zalewają cały kościół. Wszystko jest w najlepszym porządku.
– Słuchaj, jeszcze raz chciałbym cię przeprosić, że nie pojawie się na Twoim weselu – Artur spuścił głowę – musze być punktualnie na lotnisku.
– Ach Artur, przerabialiśmy to już setki razy. Jesteś moim najlepszym przyjacielem, zawsze byłeś przy mnie. Przecież rozumiem ze takiej szansy jak ta posada w Nowym Yorku nie
możesz odrzucić. Pracowałeś na to tak długo.
– Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy… – zaczął Artur nerwowo ściskając swoje dłonie -Chciałbym coś wiedzieć zanim wyjadę…
– Wiedzieć? Co dokładnie?
– Co odpowiedziałabyś gdybym to ja a nie Michał zapytał cię czy zostaniesz moja żoną?
– To żart? Nie wiedziałam, że w ogóle istnieje taka opcja…
– Taka opcja zrodziła się, kiedy w wieku siedmiu lat po raz pierwszy ujrzałem cię na szkolnym korytarzu.
Oczy Mai zaszkliły się. Dyskretnie wytarła łzę spływającą po jej policzku.
– Artur, dwie dekady nie zadałaś mi tego pytania. Pytania na które czekałam cale moje życie.
Słyszysz? Grają już marsza weselnego. Proszę, już teraz nie pytaj. Mój narzeczony czeka przed ołtarzem.
(Praca jest częścią tekstu „Jakie kłamstwa skrywa Księżyc?”, nad którym obecnie intensywnie pracuję.)
— Co w takim razie rządzi światem? — Daniel zmienił temat i w ułamku sekundy spuścił z tonu.
— Nie co, ale kto — odparłam nieco spokojniej, choć obudzona irytacja nie chciała całkiem zniknąć. — Tylko Władca może decydować o tym, kto ma umrzeć. Przewodnicy wykonują czarną robotę — wyjaśniłam.
— Skoro tyle razy odbierałaś życie, pewnie wiesz, co czeka mnie po śmierci, prawda? — spytał, a w jego matowych, zmęczonych oczach dostrzegłam błysk ciekawości.
— Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia — westchnęłam.
Nie myślałam o tym często. Choć czekałam ponad tysiąc lat na moment, w którym opuszczę Międzyświaty, nigdy nie dowiedziałam się dużo o miejscu, w które miałam w końcu trafić.
Nazwano je Nicość. Wyobrażałam ją sobie jako przestrzeń, w której nic już nie istnieje. Bez pamięci, bez ciała, nawet bez duszy. Wizja braku materii, która mogłaby przenieść strzępy myśli, kusiła mnie po tylu latach spędzonych wśród ludzi.
Każdy miał swoją historię lub przynajmniej jej okruch i choćbym starała się z całych sił usunąć je z pamięci, wspomnienia osób, które okradłam z życia, wracały w najmniej odpowiednich momentach.
— Jak to możliwe? Przecież to ty masz mnie tam wyprawić i nie wiesz nawet, co mnie czeka? — obruszył się Daniel.
— Bycie Przewodnikiem to nie żadna zaszczytna funkcja, ale kara, rozumiesz? — przypomniałam mu ten istotny fakt, o którym najwyraźniej zdążył już zapomnieć.
Kiwnął głową i zaczesał palcami do tyłu kilka wilgotnych loków opadających na czoło.
— Jestem ciekawy, co musiała zrobić zwyczajna, młoda dziewczyna, żeby zasłużyć na taki los — zadumał się, przerzucając spojrzenie ze mnie na dobijające się do okna suche gałęzie.
— Nie pytaj. Sama tego nie wiem.
„1943 – Wołyń pomścimy”
Maszeruję i wznoszę okrzyki wraz z tłumem. Napis na koszulce: „1943 pomścimy” mówi wszystko. Odpalam znicz i jak inni ustawiam przed „Krzyżem Wołyńskim”.
Nikt nie ma prawa mówić mi że powinienem zapomnieć. Dziadek schronił się przed ukraińskimi bestiami w Lublinie. Tu znalazł spokój, ożenił się i spłodził syna, lecz wkrótce odnaleźli go i zamordowali ci, przed którymi uciekał. Zawsze będę pamiętał, ze względu na niego i na pomordowanych na Wołyniu.
Przyszedł na świat niedaleko Równego 10.05.1920 roku jako Bohdan Iwaniuk. W 1945 już w Lublinie zmienił nazwisko. Zmarł w 1949. Tyle podpowiedziały mi polskie archiwa.
W styczniu wysłałem dwa listy na Ukrainę. Pierwszy do parafii w Księżanach, drugi do Ukraińskiego IPN. List z Księżan dotarł przed kilkoma dniami, ale jeszcze go nie otworzyłem. Dzisiaj dotarł drugi.
Myśli buzują jak woda w czajniku. Dla mnie jest pewne, że dziadek, po bohaterskiej walce z bandytami, uciekł z Ukrainy pozostawiając tam majątek. Wkrótce jednak go dopadli i zamordowali. Mój przodek był bohaterem!
Dłonie drżą a koperta kilkakrotnie upada na podłogę. W końcu ją rozrywam. Parafia Ksieżany potwierdza informacje polskiego archiwum. Została druga. Milcząc, wyjmuję pismo od ukraińskiego IPN. Czytam kilkakrotnie raz za razem i nie chcę zrozumieć!
W dniu osiemnastych urodzin, dziadek został zaprzysiężony w OUN. Brał udział w pogromach. Pod koniec 1943 roku, wstąpił do Armii Czerwonej. W 1945 trafił do Lublina, gdzie pod zmienionym nazwiskiem inwigilował polskich antykomunistów. Zmarł w 1949 roku w niewyjaśnionych okolicznościach.
List z Księżan wrzuciłem do szuflady. Płomienie upewniły mnie, że drugi nigdy nie dotarł.
Nie zrozumie greckich filozofów, kto nie mieszkał na Ołbinie. O kraino alpagą i tanim browarem płynąca! O labiryncie starych kamienic z odpadającymi liszajami tynków! O królestwo podwórek wilgotnych, pełnych tajemniczych mrocznych zakamarków w których podchmieleni Faunowie złotym deszczem wypisywali na murach jeszcze bardziej złote strofy! O miejsce magiczne, w którym zatrzymał się czas i młode żuliki piły, przeklinały, rechotały i wyły na skwerze pijackie pieśni te same co ich ojcowie dwadzieścia lat wcześniej! Kto wie, może nawet te samo co ich dziadowie?
O słodkie lata dziewięćdziesiąte! Dekado niczym nieskrępowanej fantazji, mołojeckiej sławy i złota dla zuchwałych. Czasie gdy chcieć znaczyło móc. Nie pytaj jakim cudem chłopak z Ołbina trafił do Działu Reklamy Prywatnej Telewizji Echo. Według Plutarcha szczęście i nieszczęście muszą się równoważyć. Może odpokutowując radości dnia poprzedniego i szukając baru z klinikiem wysiadłem nie na tym piętrze nieistniejącego już Poltegoru? Nie pytaj czemu szukałem knajpy w biurowcu. To pozostanie tajemnica nawet dla greckich filozofów. Ważne, że moje pomysły na scenariusze reklamy tak panom redaktorom do gustu przypadły, że zaraz z segregatora o dumnym tytule „Archiwalne faktury” zero-siedem tanecznego natchnienia „Polonez” wyciągnęli, po szczeniaczku rozlali i debatować ze mną zaczęli dla kogóż to i jaką reklamę miałbym skomponować. Mniej więcej w połowie czwartego tańca wypiliśmy ze sobą brudzia, a po piątym podpisaliśmy umowę. Później – gdy wytrzeźwiałem (okropne doświadczenie, nie doprowadzajcie się do takiego stanu nigdy!) – sprawdziłem czy aby nie wziąłem kredytu, ale nie. W umowie stało jak byk, że pan Jędrzej Pisarczyk podjął się roli Creative Editora na zlecenie PTV Echo. A tragikomiczną historię mojego epickiego upadku z Parnasu reklamy usłyszycie kiedy indziej. Tylko musicie coś polać, bo w gardle mi ździebko zaschło.
– Pani paznokcie wyglądają cudownie. – Dziewczyna uniosła brodę znad szklanki do której ściekały łzy.
– Słucham? – w zaskoczeniu spojrzała na dłonie.
– Zapytałem, czy czegoś pani potrzebuje. – odpowiedziałem i położyłem przed nią paczkę chusteczek – Zauważyłem też nietuzinkowość pani paznokci.
Źrenice dziewczyny rozszerzyły się zmniejszając soczyste jak poranna koniczyna tęczówki.
– Nie, dziękuję. – spojrzała na szklankę – Pański kolega już mnie obsłużył.
– Ależ ja nie jestem kelnerem!
– Nie? – zieleń zlustrowała mnie od podeszew po ostatni włos – Więc kim?
Odsunąłem krzesło i usiadłem naprzeciwko. Wyjąłem jedną z chusteczek i starłem smutek z jej twarzy. Karmin w kącikach ust uniósł się niczym słońce poranka.
– Kim jesteś? – zapytała ponownie a wnętrze kawiarni rozświetliło się wraz z nią.
– Jestem tym, kto spełni to czego pragniesz. – odpowiedziałem. W pomieszczeniu znów zapanował półmrok. Wodę w szklance mąciły krople. Dotknąłem jej palców. Nie zabrała dłoni, choć ciało przeszył dreszcz. W jej oczach szalał sztorm.
– Powiedz czego pragniesz – szepnąłem – życzenie się spełni więc zastanów się nad skutkami. – ostrzegłem nie spuszczając z niej wzroku. Zmarszczyła czoło tak, że brwi utworzyły jedną kreskę. Nabrała powietrza aby wypowiedzieć życzenie.
– Zaczekaj! – przerwałem jej zanim padła pierwsza sylaba – Najpierw się uspokój.
Piwniczka czerwieniała niczym ogień gdy dziewczyna jednym tchem wyrzucała z siebie:
– Chcę już zawsze mieć spokój!
Płomienie zniknęły, barwy przybrały zwykły odcień. Wstałem i podałem jej dłoń.
– Więc chodź
– Dokąd? – zapytała, choć znała odpowiedź. Potem poprowadziłem ją w nieokreśloność. Gdy ciało oglądał koroner, światło odbijało się od fiolki.
Przyjaciółka Uli od pięciu dni nie dawała znaku życia – zapadła się pod ziemię i wszelki słuch po niej zaginął. Z kolei sama Ula miała już dać spokój poszukiwaniom. Czekała ją matura, własne cele i ambicje. Sprawą zniknięcia Sary zajmowała się policja, a jedna nastolatka nie mogła przecież niczego zdziałać. Tak tłumaczyli Uli rodzice. Miała przestać drążyć, pytać.
Akurat – prychała w duchu. – Moja przyjaciółka zaginęła, a ja mam myśleć o jakimś durnym egzaminie? Po moim trupie!
Zamierzała pozostać przy swoim. Zwłaszcza że tego dnia znalazła w swoim plecaku podrzuconą jej wiadomość. Zaszyfrowaną.
Przed lekcją języka polskiego sięgnęła po „Zbrodnię i karę”. Sara zachwycała się tą lekturą – samo więc patrzenie na okładkę było dla Uli jak igła żalu wkłuta prosto w serce. Gdy otworzyła książkę, zza ochronnej folii wypada karteczka z zapisem: TEP NAIJY – KZASJU. Na końcu narysowano nordycki symbol Triquetry, potrójnego węzła.
Ula wodziła wzrokiem po dziwacznym, niezrozumiałym dla niej tekście. Pot oblepiał jej plecy, a gardło w momencie wyschło na wiór. Wspomnienie chwili, gdy Sara tatuowała sobie ten symbol na przedramieniu, momentalnie wyświetliło jej się na wewnętrznej stronie powiek.
Opuściła kolejne lekcje, by rozwikłać tę dziwaczną zagadkę. Czuła pod skórą, że ktoś, kto wie, co stało się z Sarą, właśnie podsunął jej pod nos ślad, wskazówkę. Okruch.
– To anagram! – Ledwo mogła zaczerpnąć tchu. – Trzeba poprzestawiać litery.
Musiała minąć chwila, nim zapisała na czystej kartce rozwiązanie: NIE PYTAJ – SZUKAJ. Serce Uli koziołkowało, a ręce drgały nerwowo.
Tego dnia nie wróciła już na lekcje. Od razu skierowała kroki do studia tatuażu, by szukać kolejnych wskazówek. Nie było nic ważniejszego niż odnalezienie przyjaciółki.
Szef lokalnej gazety zastanawia się, czy powierzyć wywiad młodej, ambitnej stażystce.
– Anno proszę do mnie.- Pryncypialnym tonem wzywa młodą pracownicę. Nie podnosi głosu, w jedynym pomieszczeniu redakcji słychać go doskonale. Od lat kieruje zespołem, w duchu uprzejmej, grzecznej dyktatury. Wysoka dziewczyna o dziwaczej fryzurze, energicznie siada na krześle przed szefem.
– Zakończyliśmy plebiscyt na agrolidera, zatem powierzam Ci wywiad ze zwycięzcą, panem Zygmuntem Starym.
– Szefie jak super! Nie zawiodę pana, dam z siebie wszystko. Umówię się z nim na jutro i porozmawiam o aktualnych problemach na wsi!
Anka żarliwie zapewnia zwierzchnika o swojej gotowości bojowej.
– O problemach? Nie pytaj o problemy. Porozmawiaj raczej o zaletach mieszkania na wsi, zdrowa żywność, sielskie pejzaże.
– Szefie, ale afera z pszenicą ukraińską…
– Anno, o pszenicę nie pytaj. To duża polityka.
– Mam pytać o zalety mieszkania na wsi, gdy nawozy drogie a pszenica tania?
– O nawozy też nie pytaj. Żona starosty ma hurtownię nawozów.
– To może o wykluczeniu seniorów wiejskich? Sama znam takich, wykształcili dzieci i one poszły do miasta, staruszkowie nawet krowy nie mają, bo unijne przepisy zabraniają w obórce bydło trzymać. Bieda tam i marazm.
– Znowu źle Anno. O seniorów nie pytaj. Starość to mało medialny temat.
– To o co mogę pytać?
– Dajmy na to, o koła gospodyń wiejskich.
Anka umilkła, lewackie trybiki rozkręcają się pod różową czupryną. Wstając powoli i już odchodząc do swojego biureczka, wyszeptała
– Ciekawe jak ze świadomością antykoncepcji w takim kole gospodyń wiejskich…
Szef odchyla się do tyłu w swoim fotelu, spogląda w sufit i zanurza się w zmartwieniu o pracy, jak go czeka nad młodą dziennikarką.
Dopiero tutaj doceniłam ciężar chmur.
Zawsze często zadzierałam brodę. Patrzyłam w niebo i obserwowałam kształty i kolory. Uśmiechałam się do pojedynczego obłoczka, sunącego przez morze błękitu. Klęłam pod nosem, kiedy szarości osiadały nad miastem i trzeba było kryć się w najbliższej bramie. Próbowałam sięgnąć wzrokiem za horyzont, nawet gdy zasnuty był mgłą. Spoglądałam na chmury z góry, nie potrafiąc ustrzec się przed wtłoczonym ludzkości samozachwytem nad postępem i, uzasadnionym przecież sytuacją, poczuciem wyższości.
Jednak tutaj jest inaczej. Niebo nie jest płaskie jak na dziecięcych obrazkach, gdzie szeroki niebieski pas zajmuje pół kartki, a na nim rozlewają się białe plamy. Nie da się go zmieścić na żadnej stronie, czy to używając barw czy słów, choćby najbardziej wyszukanych albo innowatorskich. Niebo wygięło się w kopułę. Napęczniało jak drożdżowe ciasto i wypukło. Pod jego szerokim kloszem mieszczą się wszystkie trzy wymiary, które nareszcie mogą się wyszaleć.
Dzisiaj nie zobaczę słońca, ale nie da się streścić pogody w prostym haśle „pochmurnie”, które wyskakuje na ekranie telefonu. Zataczam się, gdy widzę w górze tak wiele masy. Obłoki piętrzą się nade mną. Rozciągają się od ziemi po czubek nieba, a ich warstwy przypominają pasy roślinności na górskich zboczach. Niektóre kłębią się, wciąż nabierając ciała jak tocząca się w dół kula. Inne ledwie muskają tkankę nieba cienkimi odnóżami, by po chwili zgubić się w większej chmarze. Miękkie tumany pędzą jeden za drugim jak stado dzikich królików. Widzę ile kilometrów mają przed sobą i jak z każdym zmniejszają swoje rozmiary.
Po raz pierwszy widzę dal i umiem określić odległość. Nabieram perspektywy, kiedy chmurne szczyty rzucają na mnie szare cienie.
Nie muszę pytać nikogo o drogę.
Senne letnie popołudnie. Słoneczne promienie rozgrzewają powietrze, wydobywając aromaty łąki i lasu, a wietrzyk je rozwiewa. Obok mnie leży piękny mężczyzna. Krążą nad nami pszczoły i motyle.
– Jak tu ładnie – zachwyca się, choć ma zamknięte oczy. – Skąd znasz to miejsce?
„Nie pytaj” proszę w myślach, ale już za późno.
– Hmm?
– Jurek mi je pokazał.
– Twój były? Zabierasz mnie na romantyczny piknik do miejsca, gdzie ty i on… – zaczyna się podnosić, ale rezygnuje z wybuchu zazdrości, co do niego niepodobne. Jakby nie chciał zakłócać panującego wokół spokoju. – Ech, będę ci musiał pomóc stworzyć nowe wspomnienia – wygraża.
Śmieję się. Mój wzrok wędruje w kierunku zagajnika. Wiatr wieje z innej strony, ale niemal czuję zapach wilgotnej ziemi pod kępą sosen.
*
Senny letni wieczór. Chmury przysłoniły słońce, powietrze stało się ciężkie, zanosi się na burzę. Obok leży piękny mężczyzna. Zaczynają nad nim krążyć muchy.
Zanim zrobi się ciemno, muszę posprzątać. Nauczył mnie tego Jerzy, inny piękny mężczyzna.
„Pamiętaj, żeby po wizycie na łonie natury zabrać wszystko ze sobą, a organiczne odpadki zakopać!” Wciąż słyszę jego przemądrzały głos, wycierając pot z czoła i raz po raz wbijając saperkę w miękkie runo pod kępą sosen.
Piękni mężczyźni w moim życiu zyskują po śmierci. Czy dlatego, że gdy z ich twarzy odpływa krew, czół nie szpecą już nabrzmiewające żyły? Że gdy zapadają się ich żuchwy, w końcu ich zęby nie zgrzytają i, paradoksalnie, na zawsze zamykają się im usta? Że gdy ich ciała tężeją, nareszcie się rozluźniają? Że przykryte bielmem źrenice przestają zwężać się na mój widok?
„Ładnie tu”, powiedział z zamkniętymi oczyma. Teraz ma je otwarte na zawsze.
Takim go zapamiętam.
Nigdy o nic nie pytałem. Jako dziecko, dlatego że przedszkolanka biła za to do po łapach. W szkole nie było lepiej. Na matematyce „tak jest i już”, na biologi „koń jaki jest każdy widzi”, więc po co pytać. W domu rację miał ojciec, zwłaszcza gdy pił i bił, czyli zawsze. W wojsku, wiadomo, pytać nie wolno, więc czołgając się, o nic nie pytałem. Po służbie podjąłem pracę w fabryce w której motto brzmiało: „W pracy nie pytaj tylko rób!”, więc robiłem.
A potem znalazłem dziewczynę i raz zapytałem. Wkrótce odbył się ślub i wesele. Po weselu nic się nie zmieniło, nadal o nic nie pytałem. Nie pytałem gdy znikała na całe dnie i noce. Sama stwierdzała, że jak każda kobieta, także i ona ma swoje sprawy, po czym wychodziła, a ja zostawałem z dziećmi. Tak, dorobiliśmy się potomstwa. Nie pytałem jak, bo przecież wiem skąd się biorą dzieci. Zastanawiałem się tylko jak to jest, że drugie było o bardzo ciemnej karnacji. Żona znowu odpowiedziała na niezadane pytanie, że będąc w ciąży dużo przebywała na słońcu. Gdy wróciła ze szpitala z kolejnym, tym razem żółtym, nawet się nie zdziwiłem. Przecież wiadomo , że to przez żółtaczkę.
Gdy ode mnie odchodziła, wyjaśniła że, jest lesbijką i że musi z tym walczyć, dlatego zamieszka z przyjacielem. Logiczne, więc o nic nie pytałem. Chyba dobrze jej poszło, bo wkrótce powiła bliźnięta. Przyniosła je do mnie i zostawiła. Przecież to tylko dzieci.
Całą piątkę wychowałem najlepiej jak umiałem. Zrobili kariery, założyli rodziny. Żadne z nich nie zaprosiło mnie na swój ślub. Nie pytałem dlaczego. Żadne też nie było na moim pogrzebie. I tak sobie myślę Święty Piotrze, że zanim wejdę za tę bramę, muszę zadać to jedno pytanie: Czy zasłużyłem aby tam wejść?
Leszek zatrzymał się na przydrożnym parkingu. Był pierwszy raz na Węgrzech i zaskoczyły go serpentyny, zjazdy i podjazdy, jakie musiała pokonywać jego leciwa skoda. Góry były ostatnie z czym kojarzyłby ten kraj. Dunaj, równiny, gorące źródła – proszę bardzo! Ale nie góry! Był człowiekiem nieuznającym innego zdania niż swoje i prędzej uwierzyłby, że Madziarzy przekopali swój kraj, niż że kiedyś nie uważał w szkole.
Zdecydował, że poszuka kwatery na dzień lub dwa i skręcił w stronę osady widocznej pod lasem. Dwie godziny później pałaszował pyszne naleśniki u gospodarzy, którzy przyjęli go pod dach.
Przy kolacji opowiedział o swojej „miłości” do gór: patrzeć – tak, chodzić – nie. Właściciele pięknie utrzymanego obejścia spojrzeli po sobie i wymienili ledwie widoczne uśmiechy.
– Chodźmy, szklaneczkę wypijemy na zewnątrz – powiedział gospodarz. – A jutro będziesz zdobywał górski szczyt!
Sens tej zapowiedzi dotarł do Leszka dopiero w pokoju, gdy układał się do snu strudzony kilkoma pucharami tokaju. Postanowił dać rano drapaka.
Z ucieczki nic nie wyszło. Po śniadaniu gospodarze zaprosili go do wiekowej nivy i ruszyli w stronę zalesionej góry zajmującej połowę horyzontu. Skręcili z głównej drogi, szosa zrobiła się stroma, na zakrętach auto prawie przystawało, gospodarz wrzucał jedynkę i wtedy z wyciem jechało dalej. Spod maski wydobywała się para wodna i Leszek miał obawy czy niva poradzi sobie z podjazdem. Po kolejnych kilkuset metrach samochód stanął, a pasażer odetchnął z ulgą.
Chwycił klamkę i odważył się zadać proste pytanie:
– Daleko jeszcze?
Wysiedli, a kierowca wskazał ręką kierunek.
– Patrz! Czasem widać stąd Tatry.
Leszek spojrzał i zastygł w zachwycie.
Cóż za niemiłosierny żar leje się z nieba. Jakby mnie kto do piekarnika wepchnął. Wyjście z auta – jak zderzenie ze ścianą. Kilka metrów z parkingu pod drzwi – niemal nie do przejścia. Zatrzymuję się, dyszę, chcę uciec.
– Kotek, wszystko dobrze? – Milczę. – Poradzisz sobie – dopinguje mój mąż.
Docieramy pod wejście do ośrodka; mam słony posmak w ustach, spływa ze mnie makijaż, lepię się, czuję jak kropelki potu wędrują mi spod pach do majtek. A drzwi zamknięte, jak zwykle! Mąż dzwoni na dyżurkę. Nie spieszą się, żeby nam otworzyć. Przestępuję z nogi na nogę. Wreszcie wpuszczają nas i na raz ponad tuzin stęsknionych par oczu wbija się w przybyszów z tamtego świata z niewypowiedzianym pytaniem: „Do mnie, prawda?”. Nie patrzę, skurcz mnie łapie. Znamy drogę, więc szybko przed siebie do windy… Coś jest rozlane, breja na środku, i śmierdzi okrucieńsko; ok, idziemy schodami, a na pierwszym piętrze już blisko – kilka metrów wzdłuż korytarza, do pół uchylonych drzwi, prawie na jednym wdechu, byle tylko nie zaciągnąć się odorem starych ciał.
Jesteśmy, pukamy (przecież ona ledwo słyszy), wchodzimy i uśmiech:
– Dzień dobry, mamo, to my, jak się dziś czujesz?
Leży w bawełnianych legginsach i swetrze z pożółkłymi plamami; sama skóra i kości powykręcane artretyzmem. Patrzy na mnie wyłupiastymi, zamglonymi oczami.
– To miło, że pani przyszła – odzywa się z chrypką. – Tylko pani mnie odwiedza. Córka o mnie zapomniała. Jedną jedyną ją mam i tak się matki wyrzekła – utyskuje ze łzami w oczach.
– Ładna pogoda…
– Nie. Okropna. Źle się tu czuję. Chcę do domu. Kiedy mi pani pozwoli wrócić?
Wychodzę, zostawiam ją, zawsze ją porzucam i uciekam. Czym sobie zasłużyła?
– Nawet nie pytaj – odpowiedział, po czym wziął głęboki wdech, wyraźnie zdenerwowany. – I tak byś mi nie uwierzył.
Nie byłem pewny, czy w tej sytuacji lepiej dać sobie spokój, czy drążyć głębiej. Ale coś musiałem zrobić, inaczej mogłem go stracić.
– To spróbuj. Przecież mi możesz zaufać – dotknąłem delikatnie jego ramienia.
Zrobił kilka kroków w przód i w tył, po czym usiadł na ławce. Dosiadłem się, mając nadzieję, że rozmowa go uspokoi.
– To było w zeszłą środę. Jechałem samochodem, wiesz, jak zwykle do roboty. Nagle… Sam nie wiem, jak to powiedzieć. Nagle auto mi zgasło, w środku pola. Było ciemno jak diabli. I wtedy… Nie, sorry, zapomnij.
Pokręcił głową, po czym wstał i ruszył przed siebie. Nie mogłem go tak zostawić, jeszcze mogłoby mu się coś stać.
– Stary, przestań, wierzę ci. Czytałem o takich przypadkach – powiedziałem, a on zatrzymał się i obrócił w moją stronę. – Nagle oślepiło cię światło? Znalazłeś się gdzie indziej i czułeś, że mogłeś tylko biernie obserwować to, co się wokół ciebie dzieje?
Popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem. Miałem nadzieję, że pamiętał, jak dawno temu byliśmy takimi fenomenami zafascynowani.
– Oni mnie porwali, rozumiesz? Wzięli na statek, robili jakieś badania. A ja leżałem i nic z tym nie mogłem zrobić – spostrzegłem łzy w jego oczach. – Boję się.
– Znajdziemy na to sposób. Będzie dobrze – poklepałem go po plecach, po czym usiedliśmy z powrotem na ławce.
Upiekło mi się. Prawie powiedziałem za dużo. Dobrze, że nie zaczął zadawać pytań, bo wtedy mój kamuflaż mógłby upaść. Poznałby prawdę – że wciąż jest na statku, a my potrzebujemy większy dostęp do jego psyche. Na szczęście symulacja jego przyjaciela z dzieciństwa zadziałała.