Sięgnij do korzeni – KONKURS!

Pora na pierwszy w tym roku szkolnym konkurs na blogu Pasji Pisania. Tym razem przygotowaliśmy dla was „Kądziel”, debiutancką powieść Pauliny Klimańskiej-Nowak, absolwentki naszych kursów.

Nadszedł wrzesień, a razem z nim kolejny konkurs. Mamy dla was świeżą premierę: Kądziel, debiutancką powieść Pauliny Klimańskiej-Nowak, absolwentki naszych kursów. Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Moc Media.

Trzydziestoletnia Lena dowiaduje się, że jest w ciąży i wtedy do głosu dochodzą tłumione przez nią od lat lęki i wątpliwości. Czy bolesna historia rodzinna wpłynie na jej macierzyństwo? Co mogłyby jej przekazać przodkinie? Opowieść o swoim życiu snują cztery kobiety: mieszkająca na wsi w dwudziestoleciu międzywojennym Teresa, jej córka Aleksandra, wnuczka Maria oraz współcześnie żyjąca prawnuczka Lena. Ich historie splatają się ze sobą. Czy kolejne pokolenia powtarzają te same losy, dążąc do upragnionego spełnienia? Więcej o Kądzieli pisałem w ostatniej „Lekturze na weekend”.

„Czy w ich rodzinie dalej będą mnożyć się tajemnice i niedopowiedzenia? Przyczajone, jak cień z obrazu, oczekiwały kiedy mogły uderzyć. (…) Dlaczego lękiem napawała ją myśl o wszystkim, co przed sobą ukrywali? Czyżby przeczuwała, że prawda mogłaby ją zniszczyć? Przecież się mówi, że prawda jest wyzwoleniem, dlaczego więc tak często jej unikamy i boimy się z nią zmierzyć? Gdzie jest granica między prawem do prywatności, a strachem i wstydem uniemożliwiającymi dzielenie się z bliskimi tym, co nas dręczy?
Patrzyła na portret mamy, ale przed oczami miała wszystkie te chwile z przeszłości, mieszankę goryczy i radości, upokorzenia i beztroski, spokoju i osamotnienia, jak w jakimś szalonym tańcu w rytm niespójnych melodii. Pikniki nad rzeką, sanki i odwiedziny u dziadków na wsi. Awantury rodziców o popsuty samochód, rozrzucone ubrania, niepozmywane naczynia. Jej płacz i krzyk Sebastiana.”

Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Napiszcie krótkie opowiadanie ze słowem-kluczem „korzenie”. To nie musi być historia rodzinna. Interpretacja dowolna. Dokąd zaprowadzi was ta inspiracja?

Jedna osoba może przesłać tylko jeden tekst na konkurs. Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do niniejszego wpisu. Na wasze teksty czekamy do 22 września włącznie. Spośród nadesłanych prac Paulina Klimańska-Nowak wybierze te najlepsze, a ich autorki/autorzy otrzymają nagrody.

Powodzenia!

Źródło cytatu: Paulina Klimańska-Nowak, Kądziel, Wydawnictwo Moc Media, Warszawa 2024.

26 Replies to “Sięgnij do korzeni – KONKURS!”

  1. Noc była ciężka od mgły, a księżyc ledwie przebijał się przez chmury, gdy dotarłam na polanę. Powietrze pulsowało starożytną magią, która przyciągała mnie nieodpartą siłą. Serce przyspieszyło, jakby odpowiadało na rytm dochodzący z głębi ziemi.

    Położyłam dłoń na pniu Drzewa, wstrzymując oddech. Pod palcami czułam puls – jakby Drzewo żyło i oddychało razem ze mną. Wibracje splatały się z rytmem mojego serca. Zamknęłam oczy, próbując zrozumieć to połączenie, ale narastający lęk rozpraszał moje myśli.Z głębi ziemi dobiegł głęboki, groźny głos:

    – Czego szukasz, dziecko?
    Ścisnęłam pień, a moje dłonie zadrżały.

    – Moja matka umiera – wyszeptałam, głos załamujący się pod ciężarem bólu.

    Matka, zawsze silna, teraz leżała bezradna na skraju śmierci.

    Ziemia zadrżała, a korzenie Drzewa oplotły moje nogi, wilgotne jak węże.

    – Życie i śmierć są splecione. By jedno trwało, inne musi odejść – powiedział głos.

    Spuściłam głowę, czując ciężar słów.

    – Oddam wszystko – szepnęłam, nie rozumiejąc w pełni, co to znaczy.

    Korzenie owinęły moje ciało. Czułam, jak Drzewo wchłania nie tylko mnie, ale i moją duszę. Na moment zawisłam między światami, a potem poczułam przepływ energii. Jakby tysiące istnień przemykały przez moje ciało.

    Kiedy wróciłam do domu, matka spała spokojnie, zdrowa i pełna życia. Moje serce biło teraz w obcym rytmie, głębszym, jakby echo bicia Drzewa trwało we mnie. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam coś nowego. Cząstka mnie odeszła tamtej nocy, pozostając na zawsze z Drzewem. Wiedziałam, że nigdy już nie będę tą samą osobą.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      I już mamy pierwszą pracę! Kto następny?

  2. Spojrzał na zegarek, zostało pięć minut. Kolejna godzina spotkań z trudną młodzieżą za nim. Ile ich było w jego karierze psychologa? Czy już nabił magiczne dziesięć tysięcy, po których każda czynność staje się prosta? Patrząc na znudzone twarze nastolatków, siedzących w kręgu w małym pokoiku fundacji, stwierdził, że najwyraźniej nie. Sześciu chuliganów – coraz pewniej stawiający kroki na drodze wydeptanej przez patologiczne rodziny– nawet nie próbowało ukryć, że mają go gdzieś.
    – Kiedy kolega z klasy dobrze odpowiada na lekcji, to co o nim myślicie? – spytał, starając się nie okazać znużenia.
    Cisza.
    – Tomek – zwrócił się do pryszczatego blondyna. – Co wtedy myślisz?
    – Ale że co mam myśleć? – Na twarzy chłopaka malowała się zupełna pustka.
    – Co o nim myślisz?
    – No nie wiem. Że jakiś kujon, normalnie. – Wzruszył ramionami.
    Ostatnie dwie minuty i zaraz koniec. Sięgnął do kieszeni i wyjął srebrną spinkę. Z satysfakcją zauważył cień zainteresowania na twarzy chłopaków.
    – To spinka, którą dostałem od ojca, by przypominała mi o moich korzeniach. To jest moje dziedzictwo. Dziedzictwo odwagi dziadka, który walczył na wojnie, jego braci, którzy zginęli na froncie, dziesiątek pokoleń, istnień ludzkich, których osobowości i dokonania złożyły się na to, kim teraz jestem. To nakłada odpowiedzialność na mnie za moje wybory, bo one dołożą swoją kartę do tej pięknej księgi, jaką jest rodzina. – Wziął głęboki oddech. – Wasze życia też są kartami ksiąg i od was zależy, jakie rozdziały zapiszecie i dokąd poprowadzicie tę opowieść.
    Chłopak siedzący naprzeciwko pochylił się ku niemu.
    – Srebrna? U pasera dostałby pan nawet trzydzieści zeta za nią.

  3. Anka obudziła się cała w skowronkach. Jeszcze tylko kilka dni i zacznie się pakować. Leżała w łóżku i rozmarzona planowała gdzie pojedzie, co zobaczy, może spotka przystojnego Australijczyka. E , chociaż może lepiej nie. Jej angielski w stopniu komunikatywnym oznaczał tłumacza Google, i kilka wyuczonych zwrotów. Ale kompletnie się tym nie przejmowała. Jakoś to będzie powtarzała. Nie takie tłuki dają sobie w życiu radę, jak to mawiała babcia. Nawet w Australii.
    Wstała z łóżka rozanielona i niemal z uśmiechem na twarzy przygotowała śniadanie. Czarna kawa z duża ilością mleka w małej porcelanowej filiżance, kromka razowego chleba z cudownie chrupiącą skórką, chudy twarożek i soczysty pomidor. Bajecznie. W Australii pewnie będzie biały chleb którego nie cierpiała, ale przecież samo to że australijski podnosiło nie co jego rangę. Ugryzła kromkę chleba mrużąc oczy i sięgając po filiżankę z kawą gdy poczuła nagły, przeszywający ból. Zacisnęła powieki i wstrzymała oddech by opóźnić moment kiedy do mózgu dotarło milon niewidzialnych igieł , które z siła tsunami storpedowały mózg. Prąd który niczym rwąca rzeka promieniował od szczeki poprzez lewą stronę twarzy do samego oczodołu.. Anka jęknęła łapiąc się za policzek co w prawdzie nie przyniosło jej ulgi a tylko uświadomiło, iż przed samym wyjazdem czeka ją jeszcze wizyta u dentysty. Nie tak to miało być. Nie ma na to czasu. Nie ma na to miejsca w jej misternym planie.
    Dentysta. Telefon, numer. Rany, jaki numer? Kiedy była ostatnio u dentysty? Nie mogła sobie przypomnieć. To oznacza że było to bardzo dawno. Trudno trzeba działać i to szybko. Otworzyła kontakty i nerwowo przeszukiwała telefon, myśląc co teraz będzie. W końcu pod pozycją Zębacz odnalazła swojego stomatologa. Zanim wybrała numer wyobraźnia zaczęła jej podsuwać same czarne scenariusze. Leczenie kanałowe – dramat, usunięcie -dramat do kwadratu, i ten ból przez najbliższy tydzień, a za tydzień będzie już przecież w Sydney! O nieeee
    – Pani Anno, nie wygląda to dobrze- doktor Zębacz zdjął rękawiczki i poprawił okulary. – Mamy tu całkiem sporej wielkości ubytek w lewej ósemce. Zdjęcie rentgenowskie pokazało również system mocno splątanych korzeni co w przypadku ósemki, znacznie komplikuje sprawę. Moja propozycja to usunięcie. Nie będzie to niestety bułka z masłem. Ząb jest w złym stanie w zasadzie niewiele go zostało a wydobycie korzeni może nam trochę nastręczyć kłopotów. Ale proszę się nie martwić. Przepisze pani środki przeciwbólowe, kompresy, i wystawimy L4 żeby pani nie musiała się pokazywać ludziom.
    Cudownie. Anka zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Na pierwszym zdjęciu z Australii ma szanse wyglądać jak chomik po kolacji.

  4. W małym miasteczku, otoczonym przez gęste lasy, na skraju jednego z nich żyła prawdopodobnie sędziwa już kobieta imieniem Zofia; trudno było z samej powierzchowności rozeznać się w jej wieku. Lat mogła mieć równie dobrze czterdzieści jak i całe sto.
    Dom jej wyjęty niczym z angielskiej baśni, nawet czas w nim płynął jakby wolniej, pośród zapach mchu i suszonych ziół.
    Drzwi, ciężkie i skrzypiące, z dębu zrobione, nosiły ślady wielu rąk, które przez lata pukały doń, szukając pomocy.
    I tamtego trawienia, do jej drzwi zapukała młoda dziewczyna. Alma jej było na imię.
    W desperacji, szukała pomocy u Zofii, która według powiadań ludzi mogła odnaleźć rozwiązania tam, gdzie inni widzieli chaos.
    Alma cierpiała na wiele pomniejszych katastrof, a wszystkie one miały jedną tylko przyczynę – brak życiowego dążenia.
    Zofia przyjęła dziewczę i wzięła do swojego ogrodu, gdzie rosły dzikie zioła, a powietrze pachniało jak miłość. W samym sercu ów zieleńca spokojnie rosło sobie drzewo. Takie na jednego człowieka. Albo inną istotę.
    Na próżno szukać było na nim owoców, za to liści poruszających się przy każdym oddechu przybyłych, całe naręcza.
    – To drzewo – zaczęła Zofia – jest Twoim uzdrowieniem.
    Alma przyglądała mu się z zaciekawieniem, gdy Zofia opowiadała historie o ludziach, co drogę stracili, a potem ją odnaleźli. Tutaj, w tym miejscu.
    – Kiedy drzewo wyda owoce? – zapytało dziewczę.
    – Ty je wydasz – wyjaśniła jej Zofia. – Gdy tylko wpasujesz się w to miejsce, drzewo napoi cię swymi sokami, tchnie w ciebie odżywczą siłę, wolę życia. Wydasz owoce, które będą życiodajne dla każdego, kto je spożyje.
    Nie bój się. Drzewo zasadzone jest mocno, fundament ma głęboki, ale koronę nosi wysoko w słońcu. Czerpie z nieba i ziemi, a potem obdarowuje. Brakuje mu tylko istoty, duszy. Takiej z miłowania stworzonej, bo drzewo może wydawać tylko owoce miłości.
    – Co mam zatem zrobić? – zapytała Alma?
    – Wejdź do środka, daj się drzewu objąć, zaopiekować. Gdy wrócisz do korzeni, zaczniesz wydawać owoce.

  5. – Wiesz co mamo? – zapytał młody buk. – Ja się nie boję huraganu.
    – Co ci też przyszło do tego konaru? – zaszeleściła mama.
    – No bo jak by mocno powiało, to bym się wyrwał z ziemi.
    – Ale wtedy byś umarł.
    Listki młodego buka nastroszyły się nieznacznie. Zawsze tak reagował, gdy chciał coś wytłumaczyć, a starsi go nie rozumieli. Byli sztywni i obrośli pajęczynami. Mogli tak stać i stać i niczego nie pragnąć. A przecież ptaki nad nimi dokądś latały, zające mknęły przez zarośla, ludzie zbierali grzyby i gdzieś je zabierali. Młody buk przeczuwał, że poza zasięgiem gałęzi musi być coś jeszcze.
    – A może wcale nie? Może tylko tak nam się wydaje.
    – Tak jest, witko moja – zaszumiała cierpliwie mama. – Wujka kiedyś złamała wichura i teraz leży tam.
    Wskazała gałęzią na zwalony pień nieopodal. Młody buk spojrzał w tamtą stronę i skrzypną cienkim pniem.
    – I co z tego?! Co się dla niego zmieniło? Wcześniej stał i nic nie robił, a teraz leży i robi to samo. NIC!
    – Stwardniejesz, przybędzie ci słojów to ci wywieje te myśli spośród liści.
    – Chciałbym kiedyś móc wyciągnąć korzenie i przenieść się dalej. Zobaczyć, co jest za lasem.
    Mama buk westchnęła ciężko aż poderwał się drozd i odleciał ponad drzewa. Wiewiórka przysiadła na świerku tuż obok i przysłuchiwała się rozmowie. Swoją drogą ten świerk w ogóle się nie odzywał. Młody buk próbował zagadnąć go kilka razy, ale ten zdawał się być głuchy jak pień.
    – Kiedyś rozsiejesz nasiona i zmieni się twój punkt widzenia. Zobaczysz, jak zapowiedź nowego życia uleci z wiatrem i zrozumiesz, że to jest nasz sposób podróżowania.
    – Korzenie mnie ograniczają, mamo. Pragnę czegoś więcej.
    – Korzenie trzymają nas przy życiu, dają stabilizację i siłę. Nie da się ich wyciągnąć.
    – Do ciężkiej drzazgi! To ja już wolę wyciągnąć korzenie jak wujek.

    1. genialne!

      1. Dziękuję 😊

  6. — Nie ma nadziei, żeby róże się zakorzeniły — powiedział Jerzy, wstając z kolan.
    Pod głową kobiety, okrytą chłopską chustką, kotłowały się myśli. Przebierała palcami schowanymi w kieszeniach spódnicy, sondując wzrokiem ukwiecony ogród. Zatrzymała go na jałowej ziemi.
    — Na pewno ni ma rady? Może jaki inszy nawóz?
    Jerzy strzepnął ziemię ze spodni.
    — Nic wam nie poradzę. Trzeba siać znów na jesieni.
    Kobieta spuściła wzrok i ujrzała swoje bose stopy. Nie chciała wierzyć, że stwardniała skóra i żółte pazury należały do niej. Kiedy się tak zapuściła? Nie pamiętała dni sprzed ponurego małżeństwa, które zmieniło ją w szkaradę.
    Nie, pomyślała, dość tego.
    — Może zaliziesz pan na kubek zsiadłego?
    Młody sąsiad podrapał się po rozwichrzonej czuprynie.
    — Skoro prosicie, to i zajdę. Gospodarz w chacie?
    Kobieta zmarszczyła czoło.
    — Tać żniwa tera. W polu robi — odparła i otworzyła jak szeroko drzwi, wpuszczając gościa przodem.
    Sąsiad upił łyk mleka i westchnął z rozrzewnieniem.
    — Dawno takiego w ustach nie miałem. Odkąd nam krowy pozdychały na zarazę, mleko tylko nieraz matka kupuje.
    Kobiecie już cisnęło się na usta, aby zapraszać młodzieńca częściej, ale przypomniała sobie, że kiedyś żniwa dobiegną końca. Co wtedy mu powie, jeśli znów zacznie dopytywać o gospodarza? Że sam rękę przyłożył do jego zniknięcia?
    Choć młody, robotny i jeszcze dla niej by się nadawał, nie to, co ten dziad, który ukradł jej młodość, nie chciała ryzykować. Zacznie nowe życie, ale jeszcze nie teraz.
    We wsi, która ją przedwcześnie zdziadziła, nikt nie zwracał już na nią uwagi. Poczeka, aż krew użyźni ziemię, a róże wypuszczą korzenie. Wtedy odejdzie i sama rozkwitnie.

  7. Kirkut– Ola przeczytała na poczerniałym od deszczu kawałku drewna, który kiedyś nosił miano drogowskazu. Słowo brzmiało znajomo, ale dla niej było tylko wspomnieniem lekcji historii, a może polskiego?
    Mogła wybrać przeciwny kierunek. Podobny kawałek drewna głosił, że dotrze do „cerkwiska”, cokolwiek to było.
    Mżawka siąpiła bezlitośnie od rana, a ona stała w swojej drogiej kurtce i czuła, że na nic zda się membrana 30000 w tych warunkach. Stary dwuramienny dąb szumiał nad jej głową i był w absolutnej symbiozie z żeliwnym krzyżem, którego cokół potężne korzenie wypchnęły w górę, a potem objęły jak silne ramiona.
    Była na końcu świata. Ciemne góry wokół dymiły i kusiły, żeby zagłębić się w mokry mrok starych drzew.
    Poszła więc w tę czerń.
    Ciemnooka kobieta, która stała przy kirkucie wzięła ją za rękę i Ola wcale się nie broniła, choć dotyk był lodowaty. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła kilkusetletnie macewy na własne oczy i aż jęknęła. Tyle ludzkich losów pośród mokrych traw, czasem zeschłe bukiety od przygodnych wędrowców, kamienne tablice wsparte o spękane stare pnie. I tylko cisza wokół.
    Do cerkwiska poszły już razem. Czekała na nie druga kobieta, w haftowanej chłopskiej spódnicy. Jej dłoń była równie zimna, a cmentarz, na który weszły we trzy, powitał je taką samą ciszą. Ruiny cerkwi płakały deszczem, ale tutaj też drzewa oplotły je korzeniami i nie pozwalały resztkom ścian rozsypać się i odejść w niebyt.
    Więc to jest cerkwisko– westchnęła Ola i maleńka łza zmieszała się na policzku z mżawką, która gęstniała i zmieniała się w deszcz, na kamieniach i resztkach drewnianych ścian.
    Wzruszona odwróciła się, żeby podziękować, ale obie kobiety niknęły właśnie w gęstniejącej mgle.

  8. Czasem, gdy zachodziłem do starej Bobakowej kupić trochę sera lub masła, lubiła sadzać mnie obok siebie na ławce przed chałupą, żeby wyprawić mi jakąś historię.
    – Powiadają, że tam, w tamtych lasach – ukazywała pokrzywionym palcem na wzgórza gęsto porośnięte sosną i buczyną – pod ziemią śpią rycerze. Nie trzeba ich jednak żałować, bo żadni to byli szlachetni panowie, ale rzezimieszki, co na wojaczkę chodzili nie dla chwały swojego pana, jenom dla grabieży. W każdej wsi dopuszczali się występku. Łupiąc chaty i dwory trupem kładli chłopów, męczyli zwierzynę, a i dziewice żadnej nie przepuścili. Kiedyś po jednym z takich rabunków, obżarli się suto w karczmie i zmęczeni od gorzałki pospali się pod lasem. Mądre drzewa, co nie chciały już patrzeć na te nieprawości oplotły ich brzuchy i szyje korzeniami. Gdy się ocknęli, chcieli się wyrywać z potrzasku, ale kłącza trzymały mocno i nie mogli się ruszyć. Tak leżeli rok, dwa, dziesięć lat i sto. Z czasem ich ciała skamieniały a skóra obrosła mchem. Osunęli się głęboko w miękką ziemię, tak że tylko robactwo mogło niegdy zajrzeć w puste oczodoły. Ale sen złowrogich mężów nie musi trwać wiecznie. Gdyby kiedyś przyszło wyrwać drzewa z korzeniami, a w miejsce lasu postawić drogi, fabryki, banki i składy, rycerze znowu wstaną, by siać niepokój między ludźmi, obłupiać i niszczyć wszystko co piękne…
    Tak to lubiła pleść poczciwa Bobakowa – świeć Panie nad jej duszą – a łzy jej spływały po uwiędłych policzkach, gdy głaskała korę drzew.
    Ale kto by tam słuchał bajania starych bab?

  9. Świat przez chwilę stanął na głowie. Dłonie mnie piekły, ale kolana…. Póki przyciskałam je do brukowej kostki, były oniemiałe, ale ból już pulsował pod powierzchnią i czekał, aż wstanę. Podniosłam się, ledwo prostując kręgosłup. W pewnym wieku takich rzeczy nie można robić za szybko. Coś przeskoczyłoby w nieodpowiednie miejsce i utknęłabym zgięta w pół, jak zardzewiały scyzoryk, który nie chce wysunąć się do końca z oprawy. Dawno temu tak mnie przezywali. Zorka – Scyzorka.
    W ustach czułam smak kurzu. Mdły i duszący. Otarłam je rękawem, ale to nic nie dało. Drobinki brudu poprzyklejały się do podniebienia i osiadły na języku. Rozejrzałam się. Ulica była pusta. Splunęłam na chodnik i od razu poczułam się trochę lepiej. Ślina z plaskiem uderzyła o kostkę i rozbryzgnęła się na wszystkie strony. To jak z nauką na rowerze, nie zapomina się takich rzeczy. Kiedyś byłam mistrzynią, a teraz mi nie wypada. Jak dobrze, że nikt mnie nie widział. Mojego upadku również.
    Syknęłam z bólu. Zadrapania piekły, gdy skóra wokół nich rozciągała się i marszczyła w rytm mojego kuśtykania. Oparłam plecy o ścianę bloku i odsapnęłam. Siląc się na odwagę, podniosłam materiał spódnicy, który, skurczybyk, niby otulił rany, ale naprawdę cały czas je podrażniał. Czerwone szramy rozorały skórę. Utknęły w nich żwirowe kamyki. Strzepnęłam je, paliły jak grudki żaru, ale gdy się ich pozbyłam, ich miejsce zajął bardziej banalny ból przeciętego naskórka.
    Ktoś wybiegł z bramy i poczułam na skórze szczypiący powiew wiatru. Usłyszałam głuchy odgłos upadku. Nim zdążyłam podnieść głowę, dziewczynka, która potknęła się o ten sam korzeń, co ja, już biegła dalej. Widziałam tylko powiewające za nią włosy i spódnicę.

  10. Odkręcam kran i wlewam do słoika wodę. Musi sięgać do samego brzegu. Na gazie, przytwierdzonej do naczynia gumką recepturką, kładę ziarno fasoli. Nieruchome i białe, wygląda jakby dawno umarło. Czuję się jak Bóg, który przebudził się i podkasał rękawy, choć to tylko zadanie z biologii.
    Dzień 1.
    Nie widzę żadnych zmian. Dolewam wody, bo przez noc zdążyła nieco odparować. Szukam w sobie czegoś, co mógłbym pielęgnować, ale zdaje się, że nie ma we mnie nic.
    Dzień 2.
    Ziarno napęczniało. Wciąż wygląda jak nieboszczyk, ale trochę bliżej mu do żywych. Co u mnie? Ciągle ta sama beznadzieja.
    Dzień 3.
    Fasola zaczęła pękać i na świat wyjrzał pierwszy kiełek. To fascynujące, jak niektórym niewiele potrzeba do życia. Zazdroszczę.
    Dzień 4.
    Pojawiły się korzenie. Są słabe i blade. Przenoszę słoik na parapet, może potrzebują trochę więcej słońca. Przez pół dnia siedzę i gapię się jak się wzmacniają. Gdyby matka znów się nie upiła, może zamiast tego, pomógłbym jej gotować. Gdy byłem mały, czasem coś wspólnie pichciliśmy. Z ojcem ta sama historia. Jak to ziarno – ciągle na gazie.
    Dzień 5.
    Łodyżka zdążyła urosnąć parę centymetrów. Choć delikatna – wygląda na się silną. Pełną optymizmu, wiary i nadziei. Fasola wydaje się prześcigać mnie niemal we wszystkim.
    Dzień 6.
    Korzenie rozrastają się i zaczynają rozłazić się po wodzie. Pełno ich wszędzie. Chleją wodę, jak starzy wódę. Biorę nóż i odcinam je od rośliny. Dlaczego tak ci smutno, moja fasolko?
    Dzień 7.
    Co u fasolki? Nie mam pojęcia, dziś odpoczywam. Mam gdzieś pieprzoną biologię.

  11. Krople krwi wezbrały przy połamanych paznokciach. Maja prawie tego nie czuła, dłonie skostniały jej z zimna. Wbiła palce w ziemię, a spłoszone robactwo wytrysnęło z kryjówek, przebiegając jej po rękach. Ścisnęła, aż trzasnęły chitynowe pancerzyki i poczuła lepką ciecz.
    Wytarła dłoń o trawę i sięgnęła po roztwór z pokrzywy. Lek kupiony w sklepie ogrodniczym skończył się przed kilkoma dniami. Nie udało jej się zdobyć więcej.
    – Ty mała cholero! Coś ty kupiła? Miałaś iść po chleb!
    Nie uchyliła się w porę. Wcześniej matkę hamował tata, ale jego już nie było. Nie dostała więcej pieniędzy. Matka chodziła do sklepu. Kupowała wódkę, nie chleb. Maja zbierała pokrzywy.

    Mocniejszy podmuch strącił kilka listków. Powstrzymała łzy. Gałęzie sobie poradzą. Musiała chronić korzenie.
    – Posadziłem to drzewo, jak mama była z tobą w ciąży – powiedział tata, nadstawiając ramiona, gdy huśtała się na wciąż młodych gałęziach. – Żebyś miała się gdzie bawić.
    – A mogę z koleżankami?
    Tata się roześmiał.
    – Możesz z koleżankami.

    Zaczęła podlewać korzenie pokrzywą, kołysząc się w rytm wiatru i wspomnień. Kocham cię tato, kocham…

    Trawy nie było. Nie było też drzew. Dzieci rysowały na kostce brukowej i grały w klasy.
    Schyliła głowę i weszła do domu.
    – Gdzieś ty była, gówniaro? Znowu zeszyt? Zamierzasz sobie nimi wytapetować pokój?
    Zrobiła unik. Wbiegła do pokoju i zatrzasnęła drzwi. Z zewnątrz dobiegał śmiech dzieci.
    – Uspokój się, mała – nalegał robotnik, łapiąc ją za nadgarstki, gdy rzuciła się na niego, bijąc piąstkami. – Będzie plac zabaw. Spodoba ci się.
    – To moje drzewo! – wrzasnęła.
    – Nie jest podpisane – odkrzyknął ktoś inny.

    Otworzyła zeszyt. Pachniał świeżym papierem. Poczuła wewnątrz znajome drżenie. Zaczęła przerzucać strony, podpisując każdą.
    Maja. Maja. Maja.
    Kocham cię, tato. Kocham. Kocham…

  12. BUTELKI

    To było kilka tygodni po tym jak zamieszkaliśmy na wsi. Nie było prądu, pompa nie działała, więc z butlami po mineralnej, pojechaliśmy po wodę. Leżąc na brzuchach zanurzaliśmy butelki w jeziorze, a potem – już napełnione – podrywaliśmy w górę i ustawialiśmy na pomoście. Wrzucone do wody unosiły się na niej złudnie jak nartniki, ale zaraz robiły się ciężkie i opadały w stronę dna. Przez chwilę zdawało się, że mogą porwać nas z wilgotnych desek i zabrać w dół. Któryś z nas krzyknął nawet, że wodnik złapał go za rękę i ciągnie w głębinę. Może to byłem ja, bo pamiętam, że poczułem na nadgarstku śliski uścisk.
    To chyba wtedy lęk zapuścił w naszej beztrosce pierwszy korzonek.
    Po powrocie ustawiliśmy butelki w łazience. Woda była spokojna, przejrzysta i zupełnie inna niż ta, którą czerpaliśmy z jeziora. W jednym naczyniu coś pływało. Ciemny paproch przemieszczał się od ścianki do ścianki, unosił w górę i spadał na dno . Powiększony przez obłość plastiku, zniekształcony przez wodę, pruł niezależnie od fal, które tworzyliśmy poruszając butlą.
    -Patrzcie! Byt z jeziora – zawołał któryś z nas.
    – Ubytek chyba. W końcu ubyliśmy go z jego środowiska – dodał drugi.
    – Ubytek, dobre. Ub-bytek – wybuchnęliśmy śmiechem.
    I tak ochrzciliśmy go Ubem. Przez jakiś czas obserwoawaliśmy jego poczynania. Codziennie robił to samo, więc szybko się nim znudziliśmy. Po kilku dniach zapomnieliśmy o Ubie. Opróżniajac butelki z resztek wody, nawet nie pamiętaliśmy, że farfocel, który wypłynął z jednej z nich, przez chwilę był kimś ciekawym. Zajęły nas zresztą inne sprawy.
    Kiedy staliśmy sie dorośli i Matka zaczęła pić, Ub powrócił. Wypłynął z naszej pamięci w podobny sposób, jak bulgocząca świadomość problemu. Matka szuka Uba – próbowaliśmy żartować – chociaż znaczyło to tyle, że opróźniła butelkę do dna. Z czasem Ub stał się szyfrem; kodem, który rozumieliśmy tylko my, leżący wtedy na pomoście i nabierający wodę do pustych butli. Tych samych, które – niezniszczalne – walały się pod wiatą jeszcze długo po tym, jak nie było już jednego z nas. (…)

  13. Dnia 18/09/2024 rok w środę
    Dalszy ciąg na temat „poznaj i odzyskaj siebie” powstał przez przypadek. Joanna podesłała mi do przesłuchania piosenki Korteza (nie znałam, jestem wiekowa). Słuchając jednej z nich (imbir) zamiast kilodżule , usłyszałam słowo dżuma (artysta nie grzeszy dobra dykcją, nie wykluczam, że też jestem przygłucha). Pomyślałam; co za zestawienie słów ? Włączyło się u mnie myślenie w wyniku którego powstał dalszy ciąg tematu „Kim jestem?”
    O nastrojach – Imbir i dżuma z cyklu >poznaj i odzyskaj siebie<
    Imbir i dżuma – słowa dwa – czyżbym to była ja ?
    Niedawno myślałam ; życie i cień – słowa dwa – to ja !
    Dziś usłyszałam inne słowa dwa – dżuma i imbir -, zastanawiam się czy to przypadkiem nie ja.
    Imbir – korzeń, bylina używana jako przyprawa o silnym zapachu i smaku. Kłącze mięsiste i jadalne, bogate w olejki eteryczne. Używane jako przyprawa oraz surowiec farmaceutyczny i lekarski.
    Dżuma – czarna śmierć, morowa zaraza, ostra epidemiczna choroba zakaźna, często śmiertelna.
    Zestawienie ich ze sobą ; – to jak życie i śmierć, jak pomaganie, ratowanie albo okrutność, zabijanie.
    – jak miłość i nienawiść, niekochanie.
    Moje pierwsze doznanie , – chłód i dystans, bez zaproszenia nie przekraczaj progu mojego domu, o tym co mi dolega nie będę mówiła nikomu.
    Czy nie ma innej możliwości ? Czy tylko takie może być wyznanie ?
    Stąd moje drugie doznanie : – delikatność i ciepło, chęć przytulenia, miłość, która leczy.
    Dżuma : – to nie moja bajka. To nie jestem ja.
    Imbir : – wybieram imbir. Tak, imbir to ja.
    PS Jeżeli zastanawiasz się jaki związek ma Kortez i imbir ze słowem "korzeń" to powiem ci, że ma. Bierze się z mojej ciekawości kim jestem, z jakiej gleby czerpał siły witalne mój "korzeń", i jak długo jeszcze będzie to robił. Ten tekst jest kolejnym elementem ogromnego puzla , który liczy 28 502 dni.

  14. Marsz szybkim krokiem w jedną stronę, jak gdyby nigdy nic. Po zmroku drobna kobieta w szarej kurtce przeciwdeszczowej łatwo wtapia się w krajobraz. Rzut oka przez ramię, czy nikt za nią nie idzie, w tył zwrot ruchem nonszalanckim i niebudzącym podejrzeń. A potem już tylko dać nura w zarośla przy zamurowanych drzwiach wejściowych.
    Anna obserwowała opuszczoną posesję od kilku dni, czyli od kiedy zabłądziła w te okolice wiedziona wspomnieniem z dzieciństwa. Wśród splątanego w kłąb bluszczu, dogorywających rododendronów i przerośniętego żywopłotu niewiele było widać. Miała jednak nadzieję, że pamięć jej nie zawiodła.
    – Kogo ja widzę? A przecież ledwo ślipię – zachrypiał prawie zapomniany głos. – Brwi mi mchem obrosły, czapka cała spłowiała, fajka dawno odpadła. Tak to się dba o krasnale ogrodowe?
    To był on, nie było wątpliwości – te same maniery rodem z dziadocenu.
    – Żebyś nie myślał, że o tobie zapomniałam – (jak najszybciej go udobruchać!) – mam dla ciebie ciepłą posadkę w dużym mieście.
    – A bo to ja przybłęda jaki jestem? Nie waż się mnie ruszać! Póki ja pilnuję tego domostwa, będzie stało, jak stoi! – zaperzył się. – Zresztą popatrz – zniżył głos i wskazał paluchem swoje buty z cholewami.
    Anna pochyliła, żeby zobaczyć, o co mu chodzi. Najpierw wydało się jej, że to rośliny tak go oplotły, że wyglądał, jakby wrósł w ziemię.
    – Jak widzisz, zadomowiłem się, zapuściłem korzenie, tu jest moje miejsce – mówiąc to, spojrzał na dawną Anusię przepraszająco.
    – Ale, ale – może chciałabyś jednego z mojej gromadki?
    Zza jego pleców wyjrzały nieśmiało małe krasnalki z jeszcze zielonymi czapkami.
    – Któryś na pewno się nada, ale pilnuj go dobrze, bo rozrabiaki z nich straszne!

  15. – Ma pan pozwolenie na wycięcie tych drzew? – spytała obładowana zakupami sąsiadka, krocząc powoli w górę drogi.
    – Ja tylko podcinam korzenie, które wchodzą na moją posesję – odpowiedział Antoni, po czym wziął się z powrotem za rąbanie siekierą.
    Antoni Niemirski znany był na całą dzielnicę jako wielbiciel trzymania w ryzach Matki Natury. W lecie kosił trawnik dwa razy w tygodniu, a zimą odśnieżał i sypał solą na zabój. Naturalne pochylenie gruntu przy jego domu zamienił w trzy zbrojone betonem tarasy. Antoniemu nie można było odmówić zawziętości, choć niewątpliwie brakowało mu przy tym wyobraźni. Ludzie żartowali, że to dlatego żona od niego odeszła.
    – Te lipy pamiętają jeszcze mojego pradziadka – kontynuowała sąsiadka, zatrzymawszy się przy płocie. – Widzi pan te stare ule koło naszego garażu? To on je tam postawił, żeby pszczoły miały blisko do kwiatu lipy. Niech pan lepiej zostawi te drzewa w spokoju.
    Ale Antoni i tak zrobił swoje.

    Rok później lipy nie zakwitły, za to liście im zbrązowiały i spadły przed końcem sierpnia. W kolejnych latach już bezlistne drzewa zaczynały usychać, burząc krajobraz ich nagimi szkieletami. Pewnej jesieni rozpętała się potężna wichura, która złamała lipy jak zapałki i rzuciła nimi prosto na dom Antoniego. Jego ciało znaleźli wezwani przez sąsiadów strażacy. Podobno zmarł na zawał, ale nie wiadomo, czy zdarzyło się to w czasie wichury, czy krótko przed nią.
    Antoni mieszkał sam, a jego syn jedynak dawno wyjechał za granicę. Kiedy wrócił, by uporządkować interesy po zmarłym ojcu, sprzedał niewyremontowany dom za bezcen, wziął ze sobą urnę z prochami Antoniego i wyjechał.
    Od tego czasu ludzie mawiali, że Niemirscy się z miasta wykorzenili.

  16. – Dasz radę – powiedział sobie Roman – jesteś mężczyzną.

    Owszem, był mężczyzną i spoczywał na nim obowiązek zaopatrzenia rodziny. I jak na mężczyznę-zaopatrzeniowca przystało, nie czuł się pewnie, ściskając przygotowaną przez żonę listę zakupów. Jeśli coś pomyli, konsekwencje mogą być przerażające.

    Nabrał powietrza aż się niemal zachłysnął, zacisnął zęby tak, że prawie pękło mu szkliwo i drżącą ręką zapukał w omszałe drzwi stodoły, w której siedzibę swą miała firma U Baby Jagi, art. spożywcze i magiczne, hurt-detal. Trząsł się nadal, godzinę później wychodząc cięższy o kilo marchwi oraz korzenie mandragory, żywokostu, arcydzięgla i prawoślazu oraz lżejszy o czterdzieści pięć złotych i dwa grosze. Żywokost był w promocji.

    Cały stres wynagrodziła mu aprobata małżonki.

    – I na co ci, Elu, to wszystko? – odważył się zapytać.

    – Marchewka do zupy… U Baby Jagi taniej niż na targu!

    – A reszta? Cóż to za tajemny eliksir się szykuje?

    – Oj, Romuś. Piętnaście lat żonaty z wiedźmą i jeszcześ się nie nauczył, że magia nie jest wcale taka tajemnicza? Najczęściej jest bardzo dosłowna… – uśmiechnęła się, wbrew własnym słowom, zagadkowo, po czym pogłaskała, jak mu się zdało, lubieżnie a znacząco, dorodny korzeń prawoślazu.

    Roman się zarumienił. A to pamiętliwa bestyjka. Raz mu się zdarzyło! Raz! Był zmęczony i miał gorszy dzień.

    Kociołek z jarzynową jeszcze bulgotał, gdy drugi Ela już przelewała nad zlewem, mamrocząc zaklęcie.

    – Roman!

    Podekscytowany przybiegł do kuchni.

    – Weź ten słoiczek ojcu zawieź, niech wypije, póki świeży. Po każdym łyku niech splunie przez lewe ramię i policzy do trzynastu. Zapamiętasz?

    – Policzy do… Zaraz? Ojcu? Mojemu ojcu?!

    – A co? Ktoś jeszcze się uskarża na korzonki?

  17. Bernard zażył garść środków uspokajających i wybiegł na korytarz. Usłyszał Piotra na ostatnim piętrze i pomyślał – Istny ziemniak z bujną bulwą mózgu kiełkującą w biznesie.
    – Berni! To ty? Zaczekaj na mnie! – poniosło się echo. Bernarda zmroziło. podciągnął jednak torbę na ramię i nasłuchiwał.
    – Wychodzisz? – powtórzył Piotr nad przepaścią.
    Bernard spocił się, a obłęd zaczął z nim taniec. – Odwaga? Dwadzieścia lat na etacie i co? Przeleciałeś moją siostrę? Mógłbym cię załatwić! – Drzwi wejściowe zapiszczały. Tchórz poczuł, że przetrwa, aby spłonąć na stosie. Głodny upadku chciał zabić ból. Piotr wpełzał jak ślimak do jądra mózgu Berniego, a ten wyświetlał w kółko twarz Iwony. Obsesja krzyczała. – Jesteś dupkiem, ona zrobi dla ciebie więcej, niż ty kiedykolwiek! Schody czekają!
    – Może jest w ciąży? – Jedyna jasna myśl Bernarda, szczelina życia w tym koszmarze. – Zrób coś! – Umysł niemowy wrzeszczał, a Piotr bezlitośnie ścisnął smycz nienawiści. Winowajca miał mokro w butach. Dwaj ludzie w studni czasu, gdzie korzenie chłepcą strach. Suche drągi prawdy obracają się przeciwko miłującym, okładając swoich wyznawców. Piotr wychylił się jak sęp znad barierki, a Bernard zawisł jak spławik w galarecie winy. Zakochany w pustce granitowej posadzki, z raną w sercu chwiał się na lodowatej podłodze. Jak wykorzenić strach, śmierć była tuż, tuż. Piotr popatrzył z politowaniem w dół i odszedł tak pusty, jakby ktoś odciągnął myśli wielką strzykawką. Na koniec trzasnął drzwiami, żeby nie słyszeć upadku. Studnię korytarza wypełniła ulga. Przeciąg dosięgnął sprawcę.

  18. – Dzień dobry, państwu. Dziś w studiu gościmy doktora Davida Korzeniowskiego, założyciela Kliniki Korzeni, która właśnie obchodzi jubileusz. Ile to już lat?
    – Nie tak wiele, pięć.
    – Pięć i taki sukces! Prawdziwy fenomen w branży, no właśnie, jakiej? Medycznej, genealogicznej?
    – Powiedziałbym: holistycznej, łączymy różne dziedziny.
    – A czym się dokładnie zajmujecie?
    – Pomagamy ludziom poznać swoje korzenie. A jeśli ich nie mają, my im takie korzenie sprawiamy i dzięki temu mogą poczuć przynależność. Proszę mi wierzyć, to zmienia życie.
    – Brzmi fascynująco! Proszę opowiedzieć, jak to się odbywa.
    – Specjalizujemy się w wydobywaniu korzeni z grzęzawisk przeszłości. Naprawiamy je, zabezpieczamy przed korozją, odtwarzamy brakujące elementy z pogmatwanych relacji rodowych. Mamy też ofertę dla osób bezkorzennych…
    – O! Jaką?
    – Proponujemy naszym gościom, bo nie lubię słowa pacjent ani klient – nowoczesne implanty.
    – I jak one się sprawdzają?
    – Doskonale. Jest na nie popyt głównie u byłych wychowanków domów dziecka. Montujemy korzenie zgodne z ich preferencjami i potrzebami. Sami mogą dobrać wielkość, fason. Po zakorzenieniu ci ludzi rozkwitają.
    – A co z osobami, które mają korzenie, ale ich nie akceptują?
    – Tu też nie ma problemu! Ekstrakcja korzeni to prosty zabieg.
    – Bolesny?
    – Skąd! Stosujemy doskonałe znieczulenie naturalnymi olejkami z drzewa cynamonowca. Zabieg jest całkowicie bezpieczny.
    – Niesamowite! Proszę powiedzieć na zakończenie, dlaczego warto skorzystać z usług Kliniki?
    – By ruszyć z miejsca. Pozbyć się balastu przeszłości, toksycznych relacji, lęków rodowych. Zyskać drugie życie.
    – I tego życzymy naszym słuchaczom. Drodzy Państwo, zadbajmy o swoje korzenie!

  19. „Powroty”
    O słodka młodości! Siedzę przed „Trybunalską”. Kiedyś zwykła mordownia, dziś restauracja. Kumple już tu nie zaglądają, ja nadal tu wracam, siadam przy stoliku i obserwuję gołębie.
    Takie durne ptaki, a zawsze wrócą do gniazda. Nawet z bardzo daleka.

    – Wie pan – staruszek siedzący obok, zwrócił się do mnie, choć obserwował żółtą bryłę Trybunału. – nie byłem tu siedemdziesiąt lat.
    – I co, zmieniło się coś? – Żart nie chwycił, bo opadło na mnie ciężkie spojrzenie. – Przepraszam, nie chciałem urazić.
    – Pan jest lublinianinem?
    – Jestem lubelakiem! – poprawiłem starca i na potwierdzenie pociągnąłem łyk „Perły”.
    – Zapomniałem o regionalizmach! Lubelacy, trajlusie, pazłotka, cebularze i ciapy. – zachichotał, a ja przysiadłem się do niego.
    – Zapomniał pan, że mamy też brejdaków i brejdaczki. – stuknąłem kuflem w jego filiżankę.
    – Nie, o braciach i siostrach nie zapomniałem. – zaprotestował.
    – A pan skąd pochodzi? – zapytałem, lecz czułem że to lubelak. Spojrzał na Bramę Krakowską.
    – Stąd! – rzucił.
    – Wiedziałem!- wykrzyknąłem – Dlatego zna pan naszą gwarę!
    Spojrzał na bruk, podążył za gołębiami i omiótł wzrokiem budynki Rynku, Grodzkiej i Bramowej.
    – Urodziłem się tu – dodał – lecz wkrótce wyjechałem. A dzisiaj wróciłem.
    – Rozumiem. Po kilkudziesięciu latach wraca pan do rodziny!
    Posmutniał. Twarz poszarzała, zmarszczki się pogłębiły, oczy zapadły. Drżał.
    – Nic nie rozumiesz! – krzyknął. – Mojej rodziny nie ma i całe życie żałuję że ja jestem! Wiesz dlaczego?! – Podwinął rękaw a ja zobaczyłem tatuaż.
    – Auschwitz? – Starzec skinął.
    – Tylko ja. Brejdacy i brejdaczki zostali na Majdanku. – Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.

    Gołębie wzbiły się nad dachy, by przed wieczorem odnaleźć swoje gniazda.

  20. Nie pamiętam, kiedy to się dokładnie zaczęło. Może gdy Antek zasugerował, bym wprowadziła się do niego. Może gdy kupił mi pierścionek. Albo gdy zaproponował, bym przestała pracować i zajęła się obowiązkami domowymi, bo przecież on i tak zarabiał wystarczająco, by nas utrzymać. Ale gdy się zorientowałam, było już za późno. Korzenie wyrosły z moich stóp, rozchylając podłogę, zagrzebując się głęboko w fundamentach tego przeklętego mieszkania.

    Zanim jeszcze się pojawiły korzenie, wyrosły gałęzie, obleczone seledynowymi listkami. Rosły i rosły, karmione komplementami i uśmiechami, którymi moje słońce tak często mnie obdarowywało. Och, jaka wtedy byłam szczęśliwa!
    Lecz teraz nadeszła zima. Słońce świeciło rzadko i słabo. O wiele częstsze były burze. I chłód. Ten okropny, okropny chłód, który nie znikał, nieważne jak grube swetry wkładałam, czy jak bardzo podkręcałam kaloryfery.
    Liście zaczęły więdnąć i opadać. Za to korzenie rosły jak bluszcz. Wiły się sznurami pod podłogą, sięgając coraz głębiej, aż do piwnicy. Zakotwiczyły mnie. Kawiarnie, galerie z ulubionymi sklepami, domy koleżanek leżały teraz zbyt daleko, bym mogła do nich dotrzeć. Próbowałam wyciągnąć gałąź w stronę rodziny, przyjaciół, czy nawet sąsiadów. Nie byłam w stanie! Konary ciągnęły mnie w przeciwną stronę. Nie do tego światła się przyzwyczaiły. Potrzebowały Antka.
    Mieszkanie cuchnęło zgniłymi liśćmi, a ja ledwo mogłam się ruszać przez korzenie. Nie powinno was to też dziwić, że postanowiłam je wyciąć. Nie było to proste, jednak ciepła woda w wannie i znajomy ciężar noża w mojej dłoni dodały mi otuchy. Zrobiłam to co było trzeba.
    Ucięłam korzenie.

  21. – Razem będzie osiem tysięcy, tu jest oferta i wszystkie informacje, które dostałem od miejscowego kamieniarza – oznajmił Paweł i położył na stole przed Hanką i Jackiem plik dokumentów.
    -Osiem tysięcy? A co to ze złota ma być ten pomnik? – mruknął Jacek
    -Nie ze złota, tylko z granitu. Umowa była taka, że postawimy rodzicom porządny pomnik, aby wytrzymał kilka lat. Poza tym zasłużyli na to, no nie? W końcu nas dobrze wychowali – odparł poirytowanym głosem Paweł
    -Mi się tam podoba- powiedziała cicho Hanka.
    -Ooo podoba ci się… to fajnie siostrzyczko. Tylko że ja nie mam tyle szczęścia co Pawelek nasz braciszek. Nie mam prywatnego gabinetu i nie jeżdżę wypasionym autem i nie posiadam wielkiego domu z basenem i za służbą, do cholery! – krzyknął Jacek i uderzył pięścią w stół.
    Paweł podszedł do brata, po czym popchnął go w stronę okna.
    -Co widzisz przed nami? – wycedził przez zęby Paweł.
    -Jabłoń – odpowiedział Jacek unosząc brwi.
    -Dokładniej?
    -No pień, gałęzie, liście i dużo jabłek. Co szukasz mi dodatkowej pracy? Mam te jabłka sprzedać i zarobić na ten cholerny pomnik? – zaśmiał się Jacek.
    -Nie widzisz najważniejszego –odpowiedział Paweł
    -Korzenie – odezwała się cichym głosem Hanka.
    -Dokładnie to. Korzenie. – potwierdził Paweł. Zamiast zazdrościć owoców mojej pracy, pomysł o korzeniach idioto. Ja nie mam szczęścia. Wychowałem się w tej samej biednej rodzinie co i ty. Mieliśmy te same szanse. Myślisz, że to „szczęście” kupiło mi dom, że to „szczęście” płaci moje rachunki? To nie szczęście. To chylenie ciężka praca. To korzeń, którego nie widzisz. Ja nie wracam w południe do domu, tylko pracuje w moim gabinecie często do zmierzchu. Nie mam czasu iść z moim synem pograć w piłkę. Nie byłem na żadnym ze szkolnych występów mojej córki i nie spędziłem ostatniej rocznicy ślubu z żona, bo operowałem do późnej nocy. A ty mi mówisz, że ja mam „szczęście”? Zapłacisz swoją część za pomnik rodziców, ponieważ mi „szczęście“ mojej części też nie zapłaci.

  22. Kartka z pamiętnika.

    „22 września 1985 r.

    Pamiętam gęsty, ciemny las, nieopodal którego, na malowniczym wzgórzu, stała nasza stara chata. Nasze życie nie było usłane różami. W domu wciąż słychać było podniesione głosy. Ociec – drwal kazał mamie spotykać się z jakimiś obcymi mężczyznami. Mama ciężko to przeżywała i nieraz chodziła zapłakana.

    Pamiętam pierwszy dzień szkoły. Byłam bardzo podekscytowana. Miałam na sobie białą, haftowaną bluzkę i granatową spódnicę. Tuż po lekcjach w drzwiach szkoły pojawiła się mama. Wyglądała na bardzo wystraszoną. Po drodze co chwilę oglądała się za siebie. Gdy przeszłyśmy kilkadziesiąt kroków w kierunku polnej drogi, podjechał duży, czarny samochód. Wsiadłyśmy pospiesznie do środka i odjechałyśmy w nieznanym mi kierunku. Tego dnia po raz pierwszy w życiu jechałam pociągiem. Pojechałyśmy do miasta i już tam zostałyśmy.

    Pamiętam, jaka mama była szczęśliwa, gdy dostała pierwszą pracę, jako pomoc kuchenna w karczmie. Cały wieczór śmiała się i tańczyła. Powiedziała, że teraz dużo zmieni się w naszym życiu. I tak się stało. Zaczęłam chodzić do nowej, dużej szkoły i miałam nowe koleżanki i kolegów. Mama z czasem awansowała, a po kilku latach otworzyła własną restaurację.

    Ojca nigdy więcej nie zobaczyłam. Nie tęskniłam za nim, a i on podobno specjalnie nas nie szukał. Wiem, że całe życie pracował jako drwal w pobliskim lesie, a po naszym wyjeździe zaczął sporo pić. Tydzień temu otrzymałyśmy wiadomość o jego śmierci. Dzisiaj odbędzie się pogrzeb.

    Mama na tę okazję kupiła sobie czerwoną sukienkę, a dla mnie białą w czerwone kwiaty. Trochę zbyt obciachowa jak dla szesnastolatki, ale się zgodziłam.

    Siedzimy teraz właśnie na peronie i czekamy na pociąg. Wracamy do korzeni.”

  23. Zapowiadał się piękny dzień. Wprawdzie prognozy pogody różniły się między sobą w zależności od sympatii politycznych, to w jednym były zgodne: deszczu nie będzie. Ostatnia sobota lata będzie piękna, w sam raz na lekkie porządki wokół domu. Uznaliśmy z Kuni, że przemęczać się nie będziemy (bo czy emerytom przystoi się przemęczać?), ale swoją działkę roboty zrobić trzeba, by później bez żadnych wyrzutów usiąść przy ognisku z kijem, na który nanizać można i kiełbaskę, i chleb, i piankę. Co tylko dusza zapragnie!

    Podział był jasny: syn przekopie kawałek trawnika pod czereśnią i bzem, ja spróbuję coś napisać, a później zajmę wieczornym grillem, a Kuni wycaca kwiatową rabatkę i będzie całość koordynować. Plan prosty, robimy!

    Usiadłem w swoim kącie na tarasie, otworzyłem laptop i nowy plik w edytorze, napisałem tytuł i… Nic! Próbuję i tak, i tak, i z tej strony, i z tamtej. W głowie dudni pustka, a wiatr uchodzi uszami. Nie poddawałem się, ale po godzinie miałem tylko trzy zdania od Sasa do lasa. Rozejrzałem się dokoła. Trawnik przeryty, wrzosy pysznią się pod płotem, a u mnie biała kartka. Szkoda tracić czas. Chciałem się poczuć także potrzebny, więc wziąłem się za rozgrabianie przekopanego trawnika. Rozległe korzenie bzu tworzyły pod ziemią istną plątaninę, gęstą i mocną. Ich usuwanie wymagało siły, niektóre większej, inne mniejszej. Przy jednym, takim szczególnie mocnym, strzeliło mi coś w krzyżu i powaliło na ziemię. Kuni znalazła mnie po kilkunastu minutach, pomogła wstać i natarła plecy jakim medykamentem.

    Nadal mnie łupie, na grillu nie byłem, ale przynajmniej miałem o czym napisać.

Dodaj komentarz