Łapać zbiega! – KONKURS!

Pora na kolejny blogowy konkurs. Razem z Wydawnictwem Moc Media przygotowaliśmy dla was trzy egzemplarze „Zbiega z okoliczności” – debiutanckiej powieści Michała Posmykiewicza, która powstawała na naszych kursach.

Przyszedł już październik, a razem z nim czas na kolejny blogowy konkurs. Możecie wygrać debiutancką powieść Michała Posmykiewicza Zbieg z okoliczności, która niedawno miała swoją premierę. Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Moc Media.

Świat oferuje szereg możliwości, a jednocześnie traktuje człowieka bez taryfy ulgowej i odbiera czas na sprawy najważniejsze: miłość, wspólne zainteresowania, dostrzeżenie realnych celów, które poza pracą zawodową mają znaczenie. Epidemią staje się samotność odczuwana mimo obecności innych. Marek, lekarz znudzony codziennością, buduje toksyczne relacje i nie stawia sobie trudnych pytań. W obliczu narastających problemów decyduje się uciec na wieś. Zabiera ze sobą… duchy. Tylko czy one faktycznie istnieją? Czy w nowym miejscu Marek zrozumie, co jest w życiu ważne? Więcej o Zbiegu z okoliczności pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.

„- Gdybym miał teraz umrzeć, to chyba chciałbym być tu pochowany. 
– Mareczku, o czym ty mówisz?
– Tu przynajmniej, ktoś przyszedłby na pogrzeb, odwiedził potem ze zniczem.
Pani Barbara przytuliła go. Nie poczuł jej dotyku, ale jej bliskość tak. 
– Czyli możesz się zbliżyć do ludzi, jeśli tego chcesz. Przyjechałeś tu i sam widzisz, że zdobyłeś sympatię, stworzyłeś jakąś więź. Nie musisz żyć sam. Powinieneś przemyśleć, czym różni się twój pobyt tutaj, od życia, które wiodłeś.
Marek czuł się bezbronny, słaby, potrzebował wsparcia i w tym momencie nie wstydził się tego. Chciał, żeby ktoś go pocieszył, słowem, radą, czymkolwiek, nawet jeśli niczego to nie zmieni. Po prostu tego potrzebował.”

A oto wasze pisarskie zadanie konkursowe! Napiszcie krótkie opowiadanie ze słowem-kluczem „zbieg”. Czy napiszecie o zbiegu okoliczności? O więźniu, któremu udało się uciec? Dokąd zaprowadzą was inspiracje? Wasz tekst nie musi mieć związku z historią przedstawioną w Zbiegu z okoliczności.

Jeden uczestnik może nadesłać tylko jeden tekst. Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do niniejszego wpisu. Czekamy na wasze prace do 20 października włącznie. Michał Posmykiewicz wybierze trzy najlepsze, a ich autorzy/autorki otrzymają nagrody.

Powodzenia!

Źródło cytatu: Michał Posmykiewicz, Zbieg z okoliczności, Wydawnictwo Moc Media, Warszawa 2024.

23 Replies to “Łapać zbiega! – KONKURS!”

  1. Michal Posmykiewicz says: Odpowiedz

    Sam wiele razy brałem udział w konkursach na blogu. Dlatego jest mi niezmiernie miło zaprosić wszystkich do udziału w kolejnej jego edycji związanej z moją książką. Zapraszam i nie mogę się doczekać prac do czytania

  2. – Myślisz, że to zarządzenie losu? – zapytałem, kiedy pociąg po raz kolejny gwałtownie zwolnił.

    Kobieta naprzeciwko mnie zerknęła za okno, jakby chciała uniknąć odpowiedzi. Po chwili westchnęła i odparła:

    – Raczej zwykły zbieg okoliczności – próbowała brzmieć pewnie, ale jej głos delikatnie zadrżał. Jej dłonie, bawiące się bransoletką, zdradzały więcej, niż chciała ujawnić.

    Staliśmy już dobre pół godziny w szczerym polu, a zegarek przypominał mi, że mam tylko dwie godziny do ważnego spotkania. Telefon nie miał zasięgu, a w przedziale zaczynało być coraz bardziej duszno. Ludzie szeptali między sobą, jednak żadne słowa nie były w stanie ukoić narastającej atmosfery niepokoju.

    – Coś tu jest nie tak – powiedziałem bardziej do siebie niż do niej. Próbowałem wstać, ale nagle poczułem dziwny ciężar w powietrzu, jakby cały świat nagle stał się gęstszy. Kobieta milczała, a jej wzrok stale uciekał w stronę okna, za którym krajobraz robił się coraz ciemniejszy.

    Drzwi przedziału otworzyły się z hukiem, przerywając ciszę. Do środka wszedł konduktor, wyraźnie zaniepokojony, choć próbował zachować spokój.

    – Proszę państwa, pociąg nie ruszy dalej – jego głos brzmiał niepewnie, jakby nie wierzył w to, co mówi. – Mamy poważny problem na torach.

    – Jak to nie ruszy dalej? – wyrwało mi się. Serce biło mi coraz szybciej. Czas uciekał, a ja byłem uwięziony w miejscu.

    – Nie mogę podać więcej informacji – konduktor patrzył na nas, ale jego oczy unikały kontaktu. – Proszę o zachowanie spokoju.

    Po jego słowach przedział wypełniła cisza. Spojrzałem na kobietę. Była wyraźnie zaniepokojona, jej dłonie przestały bawić się bransoletką. Spojrzała przez okno, a w oddali dało się słyszeć niski grzmot. Ciemne, burzowe chmury zaczęły szybko zbliżać się do nas, jakby miały pochłonąć wszystko na swojej drodze.

    – To nie przypadek – szepnęła, ledwo słyszalnie, ale jej słowa trafiły mnie jak uderzenie.

    – Co masz na myśli? – zapytałem, próbując zrozumieć, o czym mówi. Jej oczy jednak były wciąż utkwione w czymś, czego ja nie mogłem zobaczyć.

    – Czasem życie wywraca wszystko do góry nogami – odpowiedziała cicho, jakby mówiła do samej siebie. – I wtedy już nic nie możesz zrobić.

    Patrzyłem na nią, próbując pojąć znaczenie jej słów. Ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zza okna rozległ się kolejny huk, tym razem bliższy, jakby ziemia pod nami zaczęła wibrować. Czułem, jak zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Ludzie w przedziale zaczęli się nerwowo poruszać, a szepty przerodziły się w głośne pytania.

    Coś wisiało w powietrzu – coś większego, czego nikt z nas nie przewidział. A może właśnie tego, przed czym próbowała mnie ostrzec?

  3. Dziś pełnia księżyca. Miałam taki sen : Stoję pośrodku polany…pięknej, ciepłej, delikatnie przygrywa wiatr, dookoła sosny – pachnące tak oszałamiająco latem i ziemią. Na tej polanie jestem ja i za mną tłum mężczyzn…płyną delikatnie w uśmiechach w moją stroną … o Rany! Toż wśród nich mój tata, dziadek, obaj byli mężowie, niedoszli i przeszli kochankowie, sąsiedzi, koledzy, tyle ich, że nie sposób policzyć. Patrzą na mnie tak życzliwie, każdy uśmiecha się tak ciepło…te uśmiechy dobrze znam, choć niektórych nie widziałam od lat. Czuję się onieśmielona, choć jednocześnie taka spełniona i spokojna….patrzą na mnie z miłością, błogością – jest ich tylu…Aż lekko kręci mi się w głowie. Kiedy zaczynam się zastanawiać co ja tu do licha robię… w drugiej części polany stoi On a ja dosłownie w locie i bez słów rozumiem, że te wszystkie moje męskie dusze wiodą mnie w jakimś tańcu ku Niemu. Ja jeszcze Go nie znam… poznałam przecież w przelocie. On stoi i uśmiecha się tak czarująco i zniewalająco, że mam wrażenie, że tylko czeka na coś, co dawno zaplanowane i nieuniknione…. Czuję jak przez moje ciało przebiega miły dreszcz.. Jestem w jakimś uniesieniu, zadziwieniu, niedowierzaniu ale idę ku Niemu. Ten uśmiech, te oczy zwiastują nowy początek….Cieszę się całą duszą, ta dusza i ciało pulsuje w swoim rytmie bo czuje, że nareszcie z biegiem dni, z biegiem lat odkryłam gotowość na nową miłość… Dźwięk budzika wyrwa mnie z objęć nocy a w tle słyszę całkiem zapomnianą piosenkę „Tylko Ty możesz mnie kochać jak wiatr… Jesteś moim najlepszym snem, snem, jak przyszło mi teraz śnić.” Jestem gotowa, niech nowy rozdział dzieje się tak, jak ma się dziać. Wstaję leniwie do życia i uśmiecham się do siebie.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Mamy już pierwsze prace! Kto następny?

  4. ZBIEG
    Noga za nogą, szybciej, szybciej- myślał Kostek biegnąc, ile tylko sił miał w kończynach. Zapadał się w szeleszczące liście. Nogi cmokały w leśnym błocie, ale nie mógł się zastanawiać czy to zdradliwe bagno, bo zbieg nie może myśleć długo. Pozostało mu ryzyko.
    Czuł jak pachnie wieczór i drzewa wokół niego. Wyczuwał też adrenalinę tych, którzy go ścigali. Bał się.
    Skręt w prawo i lewo. Może ich zmyli. Wiedział, że krew, sącząca się z rany, znaczy drogę lepiej niż kompas, ale ludzie, którzy pokrzykiwali w tle, nie mieli psów tropiących.
    Głupcy!- zaśmiał się w duchu.
    Spojrzał na księżyc, który dzisiaj był dla niego łaskawy i jaśniał delikatnie, nie zdradzając jego szybkiego cienia.
    Jeszcze trochę i dotrze do domu. Przecież powinien bronić swojej Rodziny.
    Mężczyzna zagrodził mu drogę znienacka.
    Jesteś draniu. Było uciekać?– wycedził przez zęby i jego jasnoniebieskie zimne spojrzenie skrzyżowało się z brązowym wzrokiem Kostka. Lufa zaczęła unosić się powoli w jego kierunku i włosy na karku zjeżyły mu się, bo poczuł zimny oddech nadchodzącej śmierci.
    Ciemność zapadła nagle, jak gdyby nie tylko noc spuściła zasłonę, ale i księżyc schował się na kilka sekund.
    Kostek usłyszał stłumiony charkot umierającego człowieka i zapach krwi rozszerzył mu nozdrza. Niebieskooki leżał na ziemi, a strużka krwi wyciekała z przegryzionego gardła. Martwe ciało nie było już groźne.
    Powoli uniósł głowę i zobaczył Ją. Patrzyła na niego z czułością i wydawało się, że jej piękne żółte oczy mówią triumfująco: „Widzisz? Czuwałam i oto jestem.” Jego miłość.
    I dwa wilki ostrożnie ominęły bagno przesmykiem, którego ludzkie oko nie mogło wytropić, by zanurzyć się w zieleń lasu.
    Kostek był w domu. Bezpieczny.

  5. – Do dziś pamiętam dzień, w którym zobaczyłem ją pierwszy raz. Każdego dnia, każdej godziny widzę ją i pamiętam jej czułość, stanowczość, nastroje, beztroskę. Pamiętam smak baby ziemniaczanej, który przycupnął na jej wargach… Ale po tych wspomnieniach nieuchronnie przychodzi to jedno… niechciane i przerażające… faceta w zimnej sali prosektorium, który unosi leżące na stalowym stole prześcieradło… I nigdy nie podnosi go do końca – dodał po chwili.

    – I powiem jeszcze Biernackiej, że on tego prześcieradła nie unosi do końca dlatego, że śmierć Basi to jest moja wina.

    – Twoja wina?! – oburzyła się. – Z jakiej racji?

    Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Najprostszych rzeczy nie rozumie, a niby taka mądra! Autorytet wioskowy! Faworki? Do Biernackiej. Ogórki małosolne? Do niej! Kiszone? A jakże! Też ona. Koło gospodyń? Bez Biernackiej nie istnieje. Podpora chóru i rady parafialnej, a nie rozumie oczywistości.

    – Bo to ja miałem iść na pocztę! Jak co miesiąc. Baśka się rachunkami nie kłopotała, polegała na mnie. Tego dnia nie poszedłem, bo zjawił się Bączek z taboretem do naprawy, jeszcze Bobik potarmosił mu spodnie. Basia odciągnęła psa, zamknęła go w komórce, a później miała naprawić wygryzioną nogawkę. Ale wcześniej wzięła te nieszczęsne rachunki i…

    – Słuchaj, ona nie zginęła dlatego, że poszła zamiast ciebie na pocztę. Basia zginęła, bo jakiś bałwan pędził tirem przez wieś i potrącił ją na pasach. To on jest winien jej śmierci, nie ty. Nie Bączek, który przyniósł ci robotę, nie Bobik, którego trzeba było zagonić, nie rachunki przygotowane na stole, że tylko je wziąć. To wszystko razem jest tylko zbiegiem okoliczności! Jakie by one nie były, to winę ponosi ten drań, który gnał nie patrząc na nic.

  6. Sylwester marzeń

    Otworzył oczy. Gryzącego go w palce Nosferatu ani śladu, chyba że schował się pod otaczającym jego stopę opatrunkiem. Pociągnął nosem. W pokoju śmierdziało lizolem i moczem. Oprócz łóżka za jedyne jego wyposażenie służyły metalowa szafka nocna, przykręcony do ściany telewizor i jarzeniówka pod sufitem, migocząca konwulsyjnie jakby za chwilę miała wyzionąć ducha. Był jeszcze wielki zegar, wskazujący godzinę jedenastą pięćdziesiąt. Za oknami było ciemno jak w dupie Afroamerykanina, więc Piotr pomyślał, że jeśli zegar chodzi dokładnie to był wciąż rok dwa tysiące dwudziesty drugi.

    Drzwi do sali otworzyły się z tak przerażającym skrzypieniem, że gdyby rzeczywiście istniał Hades, to spanikowany Cerber uciekłby w czeluść skomląc ze strachu wszystkimi trzema głowami jak jakiś wystraszony szczeniaczek.

    W drzwiach pojawił się z lekuchna przechodzony blond anioł w krzywo zapiętym białym kitlu. Pomimo zgrabnej figury baletnicy, która wprawiłaby w kompleksy niejedną nastolatkę, pajączki w kącikach oczu zdradzały, że to już druga młodość anioła.

    – Gdzie ja jestem? – wystękał Piotr,
    – Jesteśmy w szpitalu powiatowym, gdzieś w zabitej dechami części świata, gdzie psy dupami szczekają, a diabeł przestał mówić dobranoc, bo mu nikt nie odpowiadał. – ciężko westchnął anioł – Nazwa miejscowości i tak panu nic nie powie, bo ze stolicy takich Pierdółkowic nie widać. A ja jestem pana lekarzem prowadzącym, który właśnie trzy godziny temu przyszył panu te dwa palce lewej nogi, coś je pan sobie uciął siekierą.

    Wszystko jasne. Postanowiła sierota zostać zbiegiem z korpo-kieratu na łono natury i w pijanym widzie zamiast porąbać drewno do kominka ujebała sobie paluszki. A teraz spędzi najupojniejszego Sylwestra swojego życia naćpana po daszek pain killerami. A miało być tak pięknie. Co za zezowate szczęście!

  7. – To tylko ustal tak godzinę, żeby była pomiędzy ślubem cywilnym, który mamy o ósmej rano, a kościelnym o piętnastej.
    Po ślubie cywilnym pan młody w tym samym przebraniu poszedł na egzamin dyplomowy, który zdał wspaniale.
    Potem w tramwaju skasował wyjęty z kieszeni bilet ulgowy.
    – Proszę o bilety do kontroli – usłyszał chwilę później.
    – Proszę o legitymację.
    – Proszę pana. Zaszła straszna pomyłka. Miałem przed chwilą egzamin magisterski i zapomniałem, że zabrano mi legitymację studencką. Proszę mi darować karę – mówił błagalnym tonem.
    – Każdy może tak powiedzieć. Płaci pan czy mam pana spisać z dokumentów.
    – Ależ ja nie mam dokumentów.
    – No to jak dojedziemy na pętlę, wezwiemy milicję i oni pana spiszą.
    Zadzwonił więc.
    – Zdałeś? – odezwał się po drugiej stronie głos „cywilnej żony”.
    – Tak. Zdałem, ale musicie mi pomóc, bo złapał mnie kanar.
    W słuchawce zalega długa cisza, a po chwili chłopak słyszy szloch.
    – Znowu uciekasz. Nie dam się drugi raz upokorzyć. Żegnaj.
    W tym momencie nogi się pod nim ugięły jednak orientuje się, że jest obserwowany i jak gdyby nic rzuca w słuchawkę:
    – Pospieszcie się. Będę czekał na skraju jezdni.
    – Już jadą idę na nich czekać – informuje kontrolera, który jednak nie reaguje.
    Mirek wychodzi z dyżurki, a kontroler za nim. Dostrzega powoli sunącą ulicą taksówkę z zapalonym neonem „Wolny”. Widzi, że również z przystanku powoli rusza tramwaj. Natychmiast rozpoczyna więc bieg w kierunku tramwaju a potem skręca stając na drodze taksówki. Rozlega się przeraźliwy pisk opon, a Mirek w ostatniej chwili uskakuje na chodnik i szarpie tylne drzwiczki wskakując.
    – Ruszaj pan ale gazu – rzuca najgroźniej jak potrafi a taksówkarz rusza uciekając przed kontrolerem.

    1. Fajne zbudowana pułapka. Zwłaszcza w tak małej ilości znaków. Szacun.

  8. Pewnego razu zaniosło nas w okolicę, gdzie rozległe pole graniczy z lasem. Rozejrzałam się – „czysto”. Odpięłam linę – nadal ćwiczymy przywoływanie, uciekanie, poszukiwanie daleko rzuconych smakołyków; siad – zostań (ukrywałam kąsek w trawie) – szukaj. Koncertowo! Pies cały czas zajęty, nie ma czasu na zajęcia własne, na myślenie o „głupotach”. Aż tu nagle jak nie zacznie węszyć, chrząkać, podążać za jakimś tropem… i już całą więź diabli wzięli. Psa również – „stracił” słuch i wszelki ze mną kontakt; jak wyrwał, tak przepadł. Nie zrobiła mi tego dobermanka – przez 12 lat ani jamniczka „po rodzicach polujących” w ciągu 18 lat swojego życia; a kundel – i owszem.
    Wołałam, gwizdałam, nasłuchiwałam, czekałam… po kilku godzinach poszukiwań wróciłam do domu. Bez psa; straszne uczucie. Zostawiłam otwartą furtkę, ale nie miałam wielkiej nadziei, że jeszcze zobaczę tego czorta. Nie wiadomo przecież, jak daleko poniósł go myśliwski instynkt – czy znajdzie drogę powrotną, a jeśli – to jeszcze ma do przekroczenia ruchliwą ulicę…
    Zmierzchało, gdy syn marnotrawny powrócił. Niecierpliwie przebiera kierpcami, a owacji brak. Wpuść! – mówią oczy i całe wyhulane ciało. Nie od razu otworzyłam drzwi – potrzebowałam czasu, żeby się wykrzyczeć i wypłakać, aby emocje nie dosięgnęły hultaja. Zamknęłam tylko bramkę, a nuż jakiś kolejny imperatyw wywabi znowu zbiega, chociaż… nadciągająca noc, mróz i burczenie w brzuchu raczej utrzymałyby bidulkę przy domu i w trybie błagania. Oczywiście długo nie wytrzymałam; żale jednak się wylały – głupie to i pozbawione sensu, lecz człowiek jest tylko człowiekiem. Ty se mów, a ja zdrów – najadło się psisko i poszło spać. A co poużywało, to jego. I już!

  9. Fusy po kawie ułożyły na dnie owal z wygryzionym bokiem i naciekiem po stronie uszka. Delikatnie obróciła filiżankę w dłoni. Czy to coś znaczy? Czy pomoże podjąć decyzję? W sumie to zabawne, że gdy człowiek pyta o sens życia, odpowiedzi szuka poza sobą.
    – Nalać pani jeszcze?
    Podniosła wzrok. Barman patrzył na nią wyczekująco.
    Pokręciła głową.
    – Nie, dziękuję.
    – A czego pani wypatruje w tej filiżance?
    Zdziwiła się, że zapytał.
    – Chyba drogowskazu. Bo… – jeszcze raz obejrzała dno filiżanki – nie wiem, dokąd iść. – Podniosła wzrok i spojrzała za okno, gdzie wiatr znad oceanu kołysał liśćmi palm. – Pewnie większość osób w portowym mieście myśli raczej, czy nie zapomniało spakować kremu z filtrem? – Roześmiała się.
    Barman przyglądał jej się uważnie.
    – Zdziwiłaby się pani, jak dużo jest ludzi, którzy podejmują tutaj życiowe wybory. Portowe miasta zawsze stoją u zbiegu światów.
    Zerknęła ponownie na palmy.
    – Ja… – wzięła głęboki oddech – postanowiłam rzucić dotychczasowe życie. Nie wiem, czy dobrze robię. Wszystko postawiłam na jedną kartę i mdli mnie ze strachu. Myśli pan, że zostawiam złego męża, siniaki i całe to bagno, przed którym uciekają kobiety w moim wieku, ale tak nie jest. Czasem jest po prostu za dobrze. Jest tak nijako, że chce się wyć od ciszy. Chce się zdrapać pazurami miły uśmiech z kochającej twarzy. Zedrzeć to przeklęte wieczne zrozumienie. I żeby nie wykrwawić z siebie całej energii, warto pewnego dnia zniknąć.
    Barman spoglądał na nią w milczeniu. W końcu uśmiechnął się smutno.
    – Tak też bywa w życiu.
    Gdy wyszła, chwilę stał, patrząc na domykające się drzwi. Potem umył filiżankę, wytarł i odstawił na półkę pod barem, gdzie w rzędach stało wiele takich samych jak ta.

  10. Zbieg okoliczności, to musiało być to! Marek obserwował mężczyznę, który śledził Tamarę. To niemożliwe! A jednak, jego twarz, kształt nosa, blizna nad brwią… Choć minęło dwadzieścia lat, nie mógł go pomylić z nikim innym. Damian, jego brat, zniknął z dnia na dzień, zostawiając tylko krótką notatkę, że musi uciekać.
    „Co, do cholery, robisz?” – Marek zacisnął zęby i ruszył za nim, nie zważając na konsekwencje. Powinien się ukrywać, w końcu to on jest zbiegiem, na celowniku całej policji, niesłusznie oskarżonym o próbę zabójstwa Tamary.
    Kiedy był już na tyle blisko, że mógł dosięgnąć ramienia Damiana, tamten gwałtownie się odwrócił. Spojrzenia braci spotkały się i… Czas stanął w miejscu.
    – Wiedziałem, że mnie znajdziesz – powiedział Damian z chłodnym uśmiechem. – Zawsze wiedziałeś, gdzie mnie szukać.
    – Co ty chcesz osiągnąć? Odwal się od Tamary. Jeśli jeszcze raz się do niej zbliżysz…
    – To co? Zawsze chciałeś być bohaterem. Tylko że bohaterowie nie zdradzają braci. Teraz ty poczujesz, co to znaczy stracić wszystko. A ona będzie tego częścią.
    Damian wyciągnął telefon.
    – Wystarczy jeden ruch – szepnął, trzymając kciuk nad przyciskiem. – Zniknie. Tak jak nasze życie, kiedy mnie zdradziłeś.
    Marek poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
    – Co ty robisz?
    Damian nacisnął przycisk. W budynku, do którego przed chwilą weszła Tamara, rozległ się potężny wybuch. Ziemia zadrżała pod ich stopami, a kawałki betonu i szkła wystrzeliły w powietrze niczym pociski, spadając z hukiem na ulicę.
    – Tamara… – Marek wyszeptał, sparaliżowany.
    Damian spojrzał na niego triumfalnie.
    – A to dopiero początek.

  11. „Gdybyś miał umrzeć jutro, dziś nic byś już nie zdziałał.”
    Matka powtarzała mi te słowa przed ważnymi egzaminami. Poczucie pustki w głowie, kiedy do sprawdzianu zostawała niecała doba, spędzało mi sen z powiek. Nie potrafiłem znaleźć wówczas lepszego zajęcia niż otwieranie książek na chybił trafił i czytanie losowych informacji, często wyjętych z kontekstu.
    Nieszczególnie mnie to uspokajało, ale złudne wrażenie panowania nad własnym losem, kazało mi kontynuować tę farsę.
    A matka miała rację. Mimo braku wykształcenia, wiedziała, co następuje: nie ma co liczyć na ostatnią chwilę. Ona zjawia się znienacka i odziera rozum z bystrości.
    Plan. Schemat. Jedynie dążenie do celu precyzyjnie zaplanowaną drogą było gwarantem sukcesu. Może dlatego, że wcześnie odrobiłem tę lekcję, zdołałem w tak krótkim czasie awansować? Najpierw studia, później artykuł, a po nim kolejny. Badania, jeszcze więcej publikacji i kolejne skróty przed nazwiskiem.
    Gdyby matka widziała, że one wszystkie poszły do diabła, zastąpione przez dziennikarzy krótkim „Marek W.”…
    Zawiodłem ją, ale wiem, jak to odkręcić i sprawić, żeby znów była dumna. Solidnie odrobiłem lekcje. Może i dałem się złapać jak dziecko, osądzić jak frajer i skazać jak ofiara.
    Gdzieś za grubymi ścianami anonimowe dłonie przygotowywały strzykawki z zaplanowanym dla mnie losem, który miał dopełnić się jutro. Na szczęście dziś mogłem coś zdziałać. Nie na ostatnią chwilę, nie na oślep, chwytając się strzępów rozsądku.
    Odrobiłem lekcje i zanim zabiłem te dziewczyny, zrealizowałem plan. Jak mnie jutro nazwą? Geniuszem? Zwyrolem? Może zwykłym zbiegiem? Bez sentymentu do tytułów, wystarczy mi ten jeden: wciąż żywy. Reszta nie ma znaczenia.

  12. – Głowa mnie boli – Sharecock Holes poskarżył się, stając w progu. Blady, z podkrążonymi oczami, nie przypominał najsłynniejszego detektywa swojego pokolenia. Tak jednak wyglądał na co dzień. – Jakby komórki w moim mózgu urządziły sobie dziką orgię i mnie nie zaprosiły. A wiesz, że nie lubię być pomijany przy zaproszeniach na orgie.
    Przysiadł na krześle, ale szybko podniósł się z grymasem.
    – Może byłem zaproszony? – zamyślił się.
    – Sharecocku, czy poszedłeś wczoraj do klubu, zamiast szukać zaginionej kolii? – niekiedy z wiernej kronikarki musiałam przejść w rolę odpowiedzialnej wspólniczki. – Mamy też nową sprawę. Klient płaci potrójnie.
    – Cóż to za sprawa? – zapytał, wyjmując z kieszeni szlafroka wielki naszyjnik z rubinami. Wulgarnie kiczowaty, ale wart majątek.
    – Sprawa zbiega… To kolia Lady Bottom? Gdzie ja znalazłeś?
    – W klubie. Siostrzeniec Lady Bottom „pożyczył” ją sobie, ponieważ jej wulgarna kiczowatość pasowała do kostiumu jego drag persony. Oddał mi ją pod warunkiem, że nie powiem ciotce, pod jakim pseudonimem występuje… Zbiega?
    – A jaki obrał pseudonim?
    – „Lady Bottom”…
    Westchnęłam i podałam mu kopertę, zawierającą dane dżentelmena, który uciekł sprzed ołtarza i poszukiwany był teraz przez niedoszłych teściów.
    Holes przejrzał dokumenty i bez słowa ruszył do sypialni. Po chwili wypchnął za drzwi młodzieńca, który, gdyby go uczesać i wyprasować mu krzywo pozapinaną koszulę, prezentowałby się jak na zdjęciu w folderze.
    „Tak oto Sharecock Holes rozwiązał dwie sprawy jeszcze przed śniadaniem” zanotowałam sobie w głowie puentę, po czym wybrałam numer zleceniodawcy.
    – Śniadanie sobie daruję, boli mnie głowa – Sharecock cmoknął mnie i zbiega na pożegnanie i wrócił do siebie.

  13. – Mam dość! – Kaja wkłada kurtkę, przyciska do ust zaciśniętą pięść i bezgłośnie trzaskając drzwiami wychodzi na ulicę. Sprężyny skrzypią w równym rytmie, chociaż oddala się od łóżka z każdym krokiem. Od domu z zasadami, trampoliny materaca, gromadki dzieci i psa.
    – No i gdzie ty pójdziesz – słyszy głos męża i teściowej, który rozlega się w jej głowie jak komunikat z megafonu.
    Wyciera nos rękawem. Bransoletka, której nie zdjęła, zaczepia o zatrzask i kamyki rozsypują się po chodniku. Nawet tu dopadają ją prawa fizyki. Porządek przyczyny i skutku.
    Teraz ma powód do płaczu, więc idąc kolejne sto metrów, płacze do końca ulicy. Piżama nie jest dobrym ubraniem na wrześniowy świt i robi jej się zimno w cienkiej kurtce. Przeziębię się – myśli – to niemądre teraz. Jest zła na siebie (chociaż nie powinna), czuje się słaba i bez sensu. Kuląc się jak zbieg w świetle latarni, w tym samym miejscu co zawsze, robi pętlę i wraca. Do domu z zasadami, trampoliny materaca, gromadki dzieci i psa.
    Przytula się do zwierzaka, bo nie wolno jej tego robić, kiedy mąż jest w pobliżu. Trzymając ręce pod wodą dłużej niż to konieczne starannie myje dłonie. Ma swoje małe ciepła; źródła ukryte w trzewiach domu, schowane w rurach pod podłogą. Ma swój sekret pod skórą.
    Nie idzie do sypialni. W akcie buntu (czy desperacji) kładzie się w łóżku ze śpiącymi dziećmi. Powie, że miały koszmary, albo wymyśli inny powód. Najmłodsze, czując obecność matki, sennie wtula się pod jej ramię.
    Teraz spróbuje odpocząć. Rozgrzać stopy i pobyć ze sobą, nie z matką i żoną, z Kają. Ma czas… Do budzika zostało całe szesnaście minut. O kolejnej ciąży powie mu innym razem. To jej brzuch.

  14. Był późny piątkowy wieczór. Martyna, nie chciała tego dnia wracać do domu i chociaż nigdy tego nie robiła, wstąpiła do baru, by napić się alkoholu. Nie chciała z nikim rozmawiać, lecz z tłumu wypatrzyła ją znajoma z uczelni i nalegała, by się do nich dosiadła. Martyna długo się opierała, ale w końcu się zgodziła.Czuła się nieswojo, ponieważ wiekszość ludzi przy stoliku, prawie nie znała.
    – Marti! co ty taka spięta i ? Rozliźnij się!
    – Nie miałam dziś w planach spotkań towarzyskich.
    – Ty chyba nigdy nie masz – zaśmiała się.
    Martyna spuściła wzrok i jedyne o czym marzyła to, by jak najszybciej stamtąd wyjść. Miała wrażenie, że koleżanka zaprosiła ją tu tylko po to, by z niej zakpić. Zamiast skupić się na rozmowie, w kółko wytykała jej nieśmiałość i na siłę próbowała wydusić z niej śmiech.
    – Dobra, dosyć tego, wychodzę. – Wstała i wybiegła z lokalu na zewnątrz. Zaczęła zalewać się łzami. Potrzebowała chwili, by uporządkować myśli i uspokoić emocje, gdy nagle usłyszała nieznajomy głos.
    – Poczekaj, zostawiłaś bluzę. – odwróciła się i ujrzała chłopaka, który przed chwilą siedział z nią przy jednym stoliku.
    – Dzięki. – odpowiedziała chłodno.
    – Dlaczego płaczesz, może mogę ci pomóc?
    – Pomóc? Facet matki, mnie molestuje, narzeczony jak się o tym dowiedział, rzucił mnie, mówiąc, że się mnie brzydzi, matka mi nie wierzy, a moje milczenie wywołuje powód do śmiechu. – sama nie wiedziała dlaczego powiedziała to wszystko kompletnie nieznajomej osobie.
    Chłopak podszedł bliżej i przytulił ją mocno do siebie.
    – Nigdy nie czułem, twoich łez, nie znam cię, ale zrobie wszystko by wyciągnąć cię z tego w czym aktualnie tkwisz, obiecuje!
    Cała seria tych wydarzeń wydawała się zbyt nierealna, by mogła być dziełem przypadku. Zastanawiała się, czy naprawdę był to zbieg okoliczności, czy może ktoś, dzięki komu odzyska wiarę w życie.

  15. „Ślub w mieście Osijek.”
    Omijają chmurom podobne góry i morza zieleni. Płyną ku miejscu, gdzie czeka Bóg, by połączyć ich w jedno małżeńskie ciało.
    Wzruszone niebo płacze srebrem, a wzgórza strumieniami i kaskadami wodospadów. Maki, chabry, niezapominajki i krwawnice, czekając falują zielonymi spódniczkami. Nawet zwykle nadpobudliwy szalej dostrzega doniosłość chwili i w spokoju wypatruje młodej pary. Nisko zawieszone słońce oświetla drogę narzeczonym, by łatwiej mogli znaleźć swoje ramiona.
    Brzęczenie owadów rozeszło się echem po okolicy. Na ten znak czekały modlące się ptaki. Niesie się pieśń po wierzchołkach drzew i szczytach gór, to opada ku źdźbłom, to wznosi się ku niebu i płynie jak oblubieńcy płyną ku sobie. Już wkrótce staną przed obliczem Pana. Już wpatrują się w swoje oczy. Już są obok siebie.
    Trawy głaskane wiatrem chylą się ku młodej parze, a oni z szacunkiem oddają ukłony. Młoda jaśnieje ukrytym pod babim latem licem, a za nią faluje tren z mgły. Młody, odziany w czerń, z dumą kroczy pośród zebranych.
    Wszelka fauna i flora cichnie, nawet wiatr ustaje. Ryby trwają w nabożnym milczeniu, gdy Ziemia i Niebo prowadzą młodych przed oblicze Pana.
    – Czy bierzesz ją sobie za żonę? Czy bierzesz go sobie za męża? – grzmi głos Boga i niesie się nad łąkami. Oboje bez wahania przysięgają.
    – Więc idźcie w życie jako jedność! – Najwyższy błogosławi strugi, a one płyną dalej już jednym korytem, lecz jeszcze jako dwie rzeki.
    Złotem liści obsypują nowożeńców topole i olsze, a dwa ciała po chwili łączą się w uścisku i płynął we wspólną przyszłość.
    Tak w pobliżu miasta Osijek, Dunaj poślubia Drawę i przyrzeka jej nierozerwalność. I choć chwilę po przysiędze płyną oddzielnie to do końca zostaną razem.

  16. Tak jak dawniej siedzimy na kanapie, jak kiedyś obejmujesz mnie ramionami, jak nigdy dotąd hipnotyzuje mnie ruch twojej sprawniejszej ręki, pieszczącej własną prawą dłoń. Osobliwość tego gestu zabiera mnie w podróż od ciebie do ciebie.
    Gdy się wybudziłeś, myślałam, że mam cię z powrotem, że z przekory chowasz się za otwartymi powiekami. Opowiadałam ci, co w domu, u dzieci i jak nasi radzą sobie na Euro, a ty patrzyłeś wzrokiem, który rozumiał wszystko. Oznajmiałam światu: On nie może mówić, ale to ten sam Łukasz!
    Potem wyjęli ci rurkę z szyi, powtórzyłeś po mnie moje imię – piałam z zachwytu. Jednak długo jeszcze, gdy pytałam cię, jak się nazywam, z wysiłkiem składałeś usta i dukałeś: Mateusz.
    Gdy usunęli ci tę drugą rurkę – z brzucha, mogłeś jeść, jak dawniej, no … nie całkiem – przecież kiedyś wolałeś ryż, a teraz ni stąd, ni zowąd ziemniaki.
    I tak już zostało do dziś – taki sam, a inny.
    Natalia z ekranu śpiewa „Im więcej ciebie, tym mniej”, a ty nadal miziasz własną skórę na dłoni, jakbyś badał nieznany ląd: śledzisz opuszkami palców mapę nabrzmiałych żył, manewrujesz wokół wystających kostek, wspinasz się wzdłuż paliczków aż po szczyty za długich paznokci. Przerywam te czułości, kładąc na twojej niewładnej ręce – moją dłoń, a ty wzdrygasz się, jak oparzony. Patrzysz na mnie, na rękę i z powrotem.
    -To prawa? Nie Asia?
    Tak myślałam, to dla mojej dłoni przeznaczone były te pieszczoty.
    Uśmiechnęłabym się, gdyby nie ból w twoim głosie. Pokazujesz mi sprawną dłoń i powtarzasz swoim szyfrem:
    – Tylko lewa.
    Patrzę ci w oczy, jesteś tak blisko, a ja tęsknię już za tobą – tym „prawym”, który ukrywa się nadal za otwartymi powiekami, jak zbieg po drugiej stronie zerwanego mostu.

  17. Janek jak zwykle się guzdrze, a przecież dzisiaj idziemy do sklepu wybrać dziecko! Tym razem już nie będę zamawiać z katalogu, jak szanownego małżonka. Może gdybym lepiej go sobie obejrzała, udałoby mi się uniknąć pewnych wad, ale człowiek uczy się na błędach. Niczego nie zostawię przypadkowi: ma mieć długie rzęsy, iloraz inteligencji powyżej 130 i już umieć odróżniać człowieka od androida. Co do reszty, mam swoją listę życzeń, ale zachowałam ją dla siebie, małżonka mogłaby przytłoczyć. Zdaje się na mnie, a ja nie zadowalam się byle czym. Słyszałam od znajomych, że w wybór jest nieograniczony, a obsługa spełnia każdą zachciankę przyszłych rodziców.
    ***
    Wyciąg z poufnej dokumentacji zamówienia (z kopią do kontrolera jakości): „Zgodnie z harmonogramem tj. wraz z osiągnięciem przez parę minimalnego wieku posiadania dziecka przystąpiono do produkcji nowego egzemplarza. Z komórek macierzystych pobranych zaraz po przyjściu na świat obojga rodziców został stworzony, i starannie wyselekcjonowany spośród wielu, zarodek. Czekał w pogotowiu, aż podejmą decyzję. Z chwilą wpłynięcia zamówienia z Centrali Zaludnienia zarodek został poddany procesowi przyspieszonego rozwoju aż do stanu oddającego wiek dwóch lat. Dziecko jest gotowe do odbioru.”
    ***
    To był prawdziwy koszmar! Żadne mi nie odpowiadało, każde było brzydsze od kolejnego, co drugie płakało i nie dało się nawet sprawdzić podstawowych funkcji. Małżonek wyglądał na zagubionego. Robił wrażenie, jakby chciał szybko wyjść i zapomnieć o całej sprawie. Miałam dużo szczęścia, że zeźlona całym tym zamieszaniem zajrzałam do innego działu, a tam patrzę – w kojcu siedzi sobie bobo na moje podobieństwo i macha do mnie łapką!

  18. – Dziecko, nie masz szczęścia w miłości – powiedziała siwiejąca tarocistka wypuszczając z ust dym papierosa. – Wyjedziesz daleko stąd. Będziesz miała z nim krzyż pański. Ale może zdarzyć się jakiś zbieg okoliczności, na przykład kilka minut później wyjdziesz z domu, i twój los się odmieni.
    Magda wybiegła z gabinetu zapłakana. Była w ciąży z Marcinem, który mieszkał całe życie w Australii i planowała do niego dołączyć.
    Minęło pięć lat.
    Magda spieszyła się do sklepu. Musiała zrobić zakupy w supermarkecie i ugotować obiad zanim Marcin wróci z pracy. Już wkładała buty, kiedy przypomniała sobie, że musi jeszcze nastawić pranie. W końcu zamknęła za sobą drzwi domu mieszczącego się w polskiej dzielnicy Melbourne. Przeszła kilka kroków, kiedy usłyszała wołanie.
    – Magda!
    Odwróciła się i zobaczyła koleżankę.
    – Kaśka! Cześć! Co u ciebie?
    – W porządku… – powiedziała bez przekonania. – Mieszkasz tu?
    – Tak.
    – Masz chwilę?
    – Pewnie.
    Usiadły na schodach domu, w którym mieszkała Magda z Marcinem i zaczęły zwierzać się sobie z problemów małżeńskich. Okazało się, że Kaśkę zdradza mąż, o czym dowiedziała się kilka miesięcy temu. Magda przyznała, że Marcin ma spore problemy z alkoholem i często się awanturuje. Rozmowa okazała się przełomowa. Uznały, że muszą o siebie walczyć.
    Minęło kolejnych pięć lat.
    – Kochanie, kupiłem dla nas bilety na „Czarodziejski flet” – powiedział Robert, gdy Magda wsiadła do samochodu.
    – Cudownie. – Magda przywitała się buziakiem. Samochód ruszył. Odruchowo sprawdziła facebooka i zobaczyła zdjęcie uśmiechniętej Kaśki w towarzystwie sympatycznego blondyna, który trzymał na rękach niemowlę. „Poszczęściło nam się” – pomyślała. – „Dobrze, że wpadłyśmy na siebie pięć lat temu”.

  19. Stefan Marecki miał spore doświadczenie w chwytaniu zbiegów, ale wiedział, że jeśli któryś wyślizgiwał się dosłownie spod noża, to chodziło o szczególny przypadek. Nie mógł pozwolić sobie na popełnienie błędu. Wziął głęboki oddech, jak zwykle, gdy chciał oczyścić umysł, i zaczął planować kolejne czynności. Najpierw rysopis, który poda do służb. Drobna, szczupła budowa, przygarbiona postawa, zielonkawa cera. Włosy – prawie brak, tylko krótka, sztywna kępka na szczycie głowy. Znaki szczególne? Zamyślił się. Intensywny trądzik trudno było przegapić, ale też nie odróżniał go wystarczająco od pozostałych przedstawicieli swojego gatunku. Mimo wszystko może powinien jednak o tym wspomnieć?
    Pozostawały okoliczności ucieczki. Zmarszczył brwi, zmrużonymi oczami patrząc na nóż wciąż wilgotny i lśniący w swojej dłoni. To żona go w to wplątała, choć oczywiście miał w tym swoje korzyści. Postąpił jak każdy w podobnych okolicznościach. Tylko czy inni spojrzą na to w ten sposób? Zrozumiał, że po raz pierwszy stanął przed sytuacją, w której miał sam siebie obciążyć. A może… jedno drobne zatajenie faktów… nie wpłynie to przecież znacząco na śledztwo. A jeśli poda wszystkie szczegóły, a pominie tylko swój udział? Gdyby nie on, zrobiłby to ktoś inny. Co za różnica, że to był akurat on?
    – No i co się tak gapisz jak sroka w gnat?! – Głos małżonki wyrwał Stefana z zamyślenia, aż podskoczył na stołku. – Jedz ten obiad, ogórki też. Za mało jesz warzyw.
    – Tacie ogórek uciekł z talerza – oświadczyła córka Mareckiego, zgarniając zbiega ze stołu i pakując w całości do ust.
    Marecki z osłupieniem przysłuchiwał się chrupiącej makabrze, nim wrócił do niedojedzonego obiadu. O tym to na pewno nie wspomni. Nikomu.

  20. Ile razy można uciec przed śmiercią? Dziś, w majowy wtorek, ucieczka nie będzie możliwa. Witold Pilecki stoi wpatrzony mur, czując żar słońca na czole i chłód lufy na potylicy. Myślami wraca do wtorku sprzed pięciu lat. Wtedy zbiegł z miejsca, z którego ucieczka wydała się możliwa jedynie przez krematoryjne kominy.
    Po latach tworzenia siatki wywiadowczej wewnątrz obozu koncentracyjnego Auschwitz musiał dać za wygraną: Niemcy byli zbyt blisko. Ucieczka wtedy, w kwietniu 1943 roku, wydawała się jedyną rozsądną opcją. Plan był prosty: zdobyć pracę poza murami, w piekarni, razem z Jankiem i Edkiem. To nie był czas na bezmyślny heroizm, tu trzeba było zminimalizować ryzyko, by relacje o tym co naprawdę dzieje się za murami obozu mogły dotrzeć do A.K i dalej – do sił alianckich. Od bestialstwa tej skali nie sposób się odwrócić.
    Wtedy umknął śmierci pierwszy raz. Najpierw jednak śmiał jej się w twarz, gdy jako ochotnik przekraczał mury obozu. Dał się złapać w tym jednym, jedynym celu: ustalić, czemu z miejsca tego nikt nie wraca. Spróbować stworzyć ruch oporu za murami. Przeżyć – szybko przekonał się, że to ostatnie zadanie mogło być najtrudniejsze. Mimo to stał tu, dziś, pięć lat później – żywy.
    Więc tak to się kończy? Czego nie zdołali dokonać Niemcy, dokonają rodacy? Zbieg z Auschwitz umrze w więzieniu na Mokotowie? W głębi duszy wie jednak, że dziś kolejny raz będzie zbiegiem. Ucieknie przed karłowatością trawiącą duszę, która podpowiada, by wydać towarzyszy broni, by ból choć na moment ustał. Słyszy strzał i już wie – wolność. Bóg wyciąga ku niemu dłonie. Honor nigdy go nie opuścił. Tylko Ojczyzna, w cierniowej koronie, powoli opuszcza rozgrzaną od strzału lufę.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Wyniki konkursu ogłoszę jutro.

Dodaj komentarz