Kasia mieszka na stałe w Holandii. Świadomie odseparowała się zarówno od swojej rodziny, jak i od ojczyzny – tej dużej, i tej małej. A jednak to jej przyjdzie rozwiązać dawną rodzinną tajemnicę, wyjąć pewnego trupa z szafy…
Dzisiejszy tekst pozwolę sobie zacząć od wtrętu autobiograficznego. Pod koniec stycznia obejrzałem spektakl emitowany w Teatrze Telewizji – Mianujom mie Hanka z fenomenalną Grażyną Bułką (na zdj. powyżej). To monodram. Tytułowa bohaterka, starsza Ślązaczka, szyje i opowiada swoje życie (w języku śląskim). Od dorastania we wsi pod Pszczyną, przez pierwsze małżeństwo, narodziny dziecka, czasy I wojny światowej, trudne decyzje – bo czy Śląsk powinien zostać polski, czy raczej niemiecki – kolejne małżeństwo, narodziny następnych dzieci i coraz tragiczniejsze losy, nie tylko związane z wojną. Spektakl niebezzasadnie stał się absolutnym hitem i szybko wyszedł poza Śląsk, zachwycając widzów z całej Polski. I mnie ta historia chwyciła za serce – zwłaszcza, że pochodzę ze Śląska. Po obejrzeniu monodramu stwierdziłem, że natychmiast muszę lekturowo przenieść się na Śląsk – i zacząłem szperać po biblioteczce w poszukiwaniu książki rozgrywającej się na Śląsku. Padło na Od jednego Lucypera Anny Dziewit-Meller.

„Ze zmarłymi bowiem od zawsze źle się w tej rodzinie układało. Mieli ze zmarłymi kłopoty.”
Historia tutaj biegnie dwutorowo. Najpierw poznajemy Katarzynę Twardowską, młodą kobietę, naukowczynię. Już dawno wyjechała do Holandii, aby tam układać sobie życie. Odrzuciła Polskę, rodzinę (zresztą jej reprezentantów nie zostało zbyt dużo), a także Śląsk. Żyje jako emigrantka, próbuje walczyć o swoje miejsce w silnie zmaskulinizowanym uniwersyteckim środowisku, a także stara się radzić sobie z dawnymi traumami (przeszła przez anoreksję). Kiedy babcia dzwoni z Polski z informacją o śmierci swojego brata i właściwie powtarza tę informację, Kasia zdaje sobie sprawę, że niedługo w tej rodzinie może odbyć się następny pogrzeb… Wraca myślami do Maryjki, nieznanej jej starszej siostry babci, jakby wymazanej z rodzinnej historii.
Maria Solik zwana w rodzinie Maryjką, aby nie być więcej darmozjadem, odpowiada na slogany, którymi karmiły po wojnie mieszkańców plakaty propagandowe – „buduj swój los, odbudowując Polskę, porzuć miazmaty sanacyjnych porządków albo hitlerowskie tęsknoty za wielkimi Niemcami, odejdź od kołyski i pieca chlebowego, pójdź z sobie podobnymi ku socjalistycznej przyszłości, ramię w ramię, wyzwól się, zejdź pod ziemię, albo stań przy maszynie, jest i dla ciebie miejsce wśród nas, junaków, młoda, krzepka dziewczyno o rumianych policzkach”. Zaczyna pracować w kopalni. Choć początkowo można sądzić, że historia będzie się toczyć wokół niechcianej ciąży Maryjki, to jednak jest to zupełnie inna opowieść – o wiele bardziej tragiczna. Opowieść o tym, jak bezbronni byli ludzie wobec systemu, gdy przestawali mu być potrzebni (między rozdziałami przytoczone są autentyczne dokumenty z archiwów – donosy, raporty, zarządzenia).

Tak, w tej książce spotykają się młoda kobieta i jej cioteczna babka (osoba, co ciekawe, nieco androgeniczna: „Czasem ani kobietą, ani mężczyzną nie wydawała się im Maria, lecz jakimś homo duplex, który zrzucił kobiecą skórę, a swoje piersi sterczące w górę jak wydmy, i płaski, twardy brzuch powlekł skórą męską, łuszczącą się nieco na łokciach, gubiącą łuski we wnętrzu roboczego kombinezonu”), tak różne, nieznane, a jednak w pewien sposób sobie bliskie:
„Chorobliwa chudość Katarzyny, przeświecające przez jej skórę niebieskie żyłki, guzki stawów wystające jak z pergaminu, patykowatość palca, z którego spada wielki rubin, wszystko to wydawało się jeszcze bardziej rachityczne i słabe, gdy postawione zostało obok Marijki wychodzącej zza bramy zakładu w waciaku pachnącym stęchlizną. A przecież od jednego były Lucypera”.
Jedna stara się wybić społecznie, a druga po latach próbuje „odtworzyć ze szczątków wiedzy żałosny los Maryjki”. Musi przeniknąć „odwieczny rodzinny palimpsest, trupi tort z niedomówień, żali i przemilczeń. Przede wszystkim zaś z tych ostatnich”. Wszak ta rodzina osiągnęła – jak to stwierdza ironicznie narrator – „Mistrzostwo Górnego Śląska w trzymaniu gęby na kłódkę”.

Ale oprócz Marii i Katarzyny pojawiają się tu i inne kobiety. Bo Od jednego Lucypera to taka saga śląskich kobiet. Wszak w tej rodzinie mężczyźni w tej rodzinie „Pojawiali się na chwilę i znikali jak fatamorgana, bledli jak zdjęcia w starych gazetach. Było coś takiego w tym kontredansie, który ćwiczyli przez pokolenia, że ostatecznie, gdy następowała finałowa figura, panie trzymały w objęciach inne panie zamiast kawalerów, bo tych im za każdym razem zwyczajnie brakło”. A biografie i charaktery kobiet są wpisane w koleje śląskiego losu. Przykładowo prababka Katarzyny stała się osobą oschłą i nieprzystępną, ale wynikało to ze specyfiki świata, w jakim żyła i filozofii przystosowania. Wolała „odsunąć od siebie wszystkich, dopuszczać wyłącznie na długość kija od miotły, warczeć zamiast mówić, łajać zamiast tłumaczyć. Jej miłość objawiała się troską o dom. Zamiast przytulić, lepiej dać dziecku zjeść, założyć mu na grzbiet czystą koszulę, położyć spać w wymytym domu. Reszta jest funta kłaków niewarta”. Z kolei ciotka Agata – niejako współcześnie roztaczająca nieformalną opiekę nad rodziną, próbuje się bezskutecznie wyrzec swojej śląskości, porzucić śląską godkę „na rzecz literackiej polszczyzny i akcentu prosto z telewizji, ale ta godko pierońsko, tyn podciep jynzykowy, trzymała się jej jak rzep psiego ogona i nie chciała puścić, ponieważ tkwiła – jak zawsze się ciotce wydawało – w prostackim akcencie. Słychać było aż za dobrze ten jej potężny wysiłek, gdy dźwigała pochyłe samogłoski w każdej minucie swojego życia po to, żeby lepiej wypaść w oczach rozmówców. Brzmieć bardziej nowocześnie, zamożnie, inteligentnie, światowo. W każdym razie – nie jak Ślązaczka”.
Powieść jest napisana ładną polszczyzną, a narracja poprowadzona z pazurem. Psychologia postaci wydaje się przeważnie bez zarzutu. Wątek Marii jest dużo ciekawszy niż ten współczesny. Rozczarowuje może zakończenie – zbyt gładkie, zbyt prędkie i może naznaczone pewnym nie całkiem wiarygodnym happyendem. Wkradła się też irytująca niedoróbka redakcyjna: „mężczyznę we łzach, które czarną stróżką płynęły mu po twarzy” – nie dość, że rażący błąd ortograficzny (nie o stróżki, lecz o strużki chodzi!), to jeszcze trochę na bakier z logiką – bo to raczej nie była jedna strużka, skoro mamy liczbę mnogą, prawda?
Mimo pewnych usterek, powieść Od jednego Lucypera niewątpliwie się sprawdzi, jeśli zechcecie się przenieść książkowo na dawny Śląsk!
Źródło cytatów: Anna Dziewit-Meller, Od jednego Lucypera, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Źródło grafiki: https://www.slazag.pl/mianujom-mie-hanka-obejrzalo-460-tysiecy-widzow-zlecono-dodruk-literackiego-pierwowzoru-spektaklu