Kwiecień tuż-tuż, a więc pora zaprosić was na kolejny konkurs. Tym razem do wygrania „Najzabawniejszy kawał świata”, pierwsza powieść Katarzyny Lewandowskiej, absolwentki kursów Pasji Pisania. Zerknijcie na zadanie konkursowe.
Kwiecień za pasem, a zatem ogłaszamy kolejny konkurs! Możecie wygrać Najzabawniejszy kawał świata Katarzyny Lewandowskiej, powieść szlifowaną na naszych kursach (zwłaszcza na Pracy nad Tekstem). Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Seqoja.

Jej bohaterką jest Marta, pracownica biura podróży, żona Bartka, mama Tani i Maksa. Marta pisze książkę, która ma jej pomóc uporać się z ważnym dla niej problemem. Powstająca, śledzona przez nas równolegle powieść Marty z pozoru nie ma związku z jej życiem, to historia Ernesta – fotografa prawdy. „Życie ma wiele wspólnego z robieniem zdjęć. Choćbyś doskonale panował nad sprzętem, zawsze znajdą się kadry, których nie zaplanujesz” – mówi z kart powstającej książki Ernest i te słowa dobrze oddają to, co przydarza się Marcie, bo choć to ona tworzy kolejne rozdziały powieści, nie ma wpływu na to, jak zmieni to jej rzeczywistość. Więcej o Najzabawniejszym kawale świata pisałem w ostatniej „Lekturze na weekend”.
Zadanie konkursowe jak zwykle polega na napisaniu opowiadania. Tym razem słowem-kluczem jest „zdjęcie”. Teksty nie muszą mieć związku z konkursową powieścią. Dokąd zaprowadzą was inspiracje?
Opowiadanie (lub jego fragment) wklejcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Jedna osoba może przesłać tylko jedną pracę. Teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na nie do 13 kwietnia 2025 roku. Katarzyna Lewandowska wybierze trzy najlepsze, a ich autorzy/autorki otrzymają nagrody.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Katarzyna Lewandowska, Najzabawniejszy kawał świata, Wydawnictwo Seqoja, Olsztyn 2025.
„Spinster and the Beast”
Gdy na pogrzebie pada, cały świat płacze po zmarłym. Czy to znaczy, że wszyscy odetchnęli z ulgą, iż stary dziwak Maurice pożegnał się z doczesnością?
Płyty nagrobnej strzegły dwa cherubinki, poszarzałe i z zaciekami na pyzatych buźkach. Wyglądały, jakby płakały. Chociaż one!
Napisy wyryte na trzymanych przez nie kamiennych wstęgach były niemal nieczytelne, ale Belle pamiętała, jak przed laty ojciec zabrał ją na cmentarz i poważnym tonem przekazał: „To są Pierre i Jeanne, przywitaj się.” Maurice był faktycznie osobliwy.
Wróciła do domu i uderzyło ją, jak bardzo jest cicho. Nikt nie wrzeszczy wniebogłosy: „Kupa, kupa!” Co teraz? Jak opłakuje się kogoś, kogo już od dawna nie było? Zeszła do piwniczki, gdzie Papa zwykł był majsterkować przed chorobą. W biurku znalazła schowek z butelką wykwintnej brandy. Może jeszcze nie wywietrzała przez te lata? Belle napiła się prosto z gwinta. Uch! mordokrzepka, zacny trunek. A co się kryło w szufladkach? W jednej były projekty Papy, w innej stosik listów, które Papa pisał do Mamy, gdy jeszcze nie byli małżeństwem; pełne szokująco pikantnych szczegółów! Może innym razem. Z ostatniej szufladki Belle wyjęła zdjęcia, których dotąd nie widziała.
Pierwsza fotografia była wersją zdjęcia ślubnego, które stało w srebrnej ramce na szafce nocnej Papy. Na drugiej Mama była już w zaawansowanej ciąży, siedziała na łące, promieniejąc. Nie za dobrze ją pamiętała, miło było… Trzecia przedstawiała malutkie dziecko, w białej szatce, w trumience. Podpis na odwrocie: Pierre; Belle osłupiała, widząc datę – niecały rok po ślubie rodziców! Czwarte zdjęcie: jeszcze drobniejsze dzieciątko, tym mniejsza trumienka, i podpis – Jeanne, bez daty.
Belle rozpłakała się.
Mamy już pierwszą pracę! Kto następny?:)
Tajemnica rodzinna
Nasza pierwsza zagraniczna wycieczka szkolna dobiegała końca. Droga powrotna z Paryża wiodła przez Belgię, gdzie czekał na nas jeszcze jeden „interesujący” punkt programu.
Tak więc, trzy godziny po opuszczeniu stolicy Francji, stanęliśmy przed kolejnym pałacem, słynącym z „ciekawej” historii i „imponujących” zabytków. Po przejściu przez wielką, żelazną bramę zatrzymałem się nagle. Czy to możliwe, że już tu byłem? Ogarnęło mnie silne poczucie déjà vu. Czułem, że ta sytuacja wydarzyła się już kiedyś, choć nigdy wcześniej nie byłem za granicą. Ten biały, dostojny budynek oraz otaczający go różany ogród wydawały mi się niepokojąco znajome.
Przy wejściu powitał nas Jean Pierre, miejscowy przewodnik, który poczęstował nas chłodną lemoniadą. Uśmiechnął się uprzejmie, lecz gdy nasze spojrzenia się spotkały, jego twarz nagle pobladła. W jego oczach pojawiło się zdziwienie, może nawet przerażenie. Chwycił nerwowo za krawędź tacy, jakby stracił równowagę. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego pośpiesznie się oddalił, znikając za ciężkimi drzwiami pałacu.
Po wejściu do budynku poczułem ponownie ścisk w żołądku. Białe schody z niebieskimi poręczami, prowadzące na górę, wydały mi się niezwykle znajome. W mojej głowie pojawiły się urywki wspomnień: dziecięca dłoń ściskająca niebieską, lakierowaną poręcz, biały miś wystający z kieszeni moich kraciastych spodni.
Nad schodami wisiała w masywnej, drewnianej ramie fotografia przedstawiająca arystokratyczną rodzinę Amberville. Zamarłem. Na pierwszym planie stał mały chłopiec w kratkowanych spodniach, trzymający białego misia. Zakręciło mi się w głowie. Miałem przeczucie, że to zdjęcie niebawem odmieni moje życie.
Klub nocny Star prowadził swój fanpage na Facebooku sumiennie. Co tydzień w niedzielę pojawiała się fotorelacja z sobotniego wieczoru.
Marek siedział przed komputerem bez ruchu, wpatrując się tępo w ekran. Widniało na nim powiększone zdjęcie.
Na pierwszym planie uśmiechają się trzy dziewczyny, lekko zmierzwione, seksownie ubrane. Nieinteresujące. W tle za nimi kolorowe światła laserów przecinają ciemność, ujawniając sylwetki tańczących. Ich ciała są swobodne, nie spodziewają się uwiecznienia. Mężczyzna z językiem na wierzchu, kobieta w niezgrabnej pozie. Ktoś ma spocone włosy i pachy, ktoś obok zatacza się, pijany. Pośród nich para, dobrze widoczna. Barczysty facet w opiętej, białej koszuli obejmuje kobietę, która jako jedyna na tej fotografii wygląda ładnie, porządnie i przyzwoicie. Zgrabna blondynka jest pośród tego towarzystwa taka czysta i niewinna, jak anioł. Pochłonięta tańcem patrzy gdzieś w bok, delikatnie unosi rękę, ale druga spoczywa pewnie na jego ramieniu. A on pożera ją wzrokiem, jakby chciał rozszarpać na niej ubranie, jakby już było wiadome, że porwie ją jak bestia i zbruka wszelką jej świętość.
Marlena wróci niedługo z mszy. Co jej powie? Spyta ją, czy zaweźmie się w sobie i wszystko przemilczy?
Marek nie był emocjonalny, kierował się w życiu rozsądkiem i zasadami. Rozsądne jest pozwalać żonie wychodzić na firmowe imprezy integracyjne, dlaczego miałby mieć coś przeciwko? Dlaczego nie miałby jej ufać?
Marlena weszła, przywitała się z przedpokoju swoim dźwięcznym głosem. Nie podszedł do niej, więc ona podeszła do niego. Wyłączył ekran komputera i wstał.
Na widok jej twarzy krew w jego żyłach zawrzała. Zacisnął pięść i wymierzył kobiecie siarczystego sierpowego.
Bytomskie przedszkole „Podciep” znowu miało problem. I to już trzeci raz w tym miesiącu. Pierwszy raz, gdy dzieci znalazły się na dachu budynku, podobno za namową pluszowego misia, którego – według relacji – „prowadziły tajemnicze siły”. Za drugim razem, wszystkie totalety w przedszkolu zostały zapchane do tego stopnia, że zamiast wody, zaczęły wypływać z nich liście, kasztany i plastelina. Wyglądało to niczym postmodernistyczna instalacja artystyczna, „Jesień w zagłębiu Ruhry”. Jednak teraz sytuacja była o wiele poważniejsza. Woźna znalazła wiekową już nauczycielkę, Sonię Sosińską, zwaną czule pani Zołza… przywiązaną do kaloryfera różowymi rajstopkami. Na miejsce przysłano komisarza, Edwarda Halbę, człowieka o temperamencie żółwia za to umyśle ostrym jak nóż do obierania ziemniaków. Po godzinie maglowania pięciolatków Halba miał już serdecznie dość po nieustannym zmienianiu przez nich wersji wydarzeń – od niefortunnego upadku Zołzy i przypadkowego zaplątania się w suszące się rajstopki Jadzi, po historię o lokalnych gangsterach wymierzających jej w ten drastyczny sposob karę za niespłacone dwadzieścia złotych w osiedlowym warzywniaku. Musiał jednak przyznać, że dawno nie spotkał przestępców z tak bujną wyobraźnią. Nie pomogły nawet próby zastraszania małoletnich, że w więzieniu czekają ich gorsze tortury niż lepienie ludzików z kasztanów i plasteliny, a o mlaku z ulubionymi platkami to mogą zapomnić. Nikt nie pękł, nikt nie chciał przyznać, dlaczego Zołza została przez nich w taki sposób unieszkodliwiona. Dochodzenie zostało zamknięte z powodu niewykrycia sprawców i rozbieżności w wersjach naocznych świadkow. Wychodząc z przedszkola, Halba rzucił jeszcze okiem na ścianę ze zdjęciami. Szybko odnalazł swój rocznik i delikatnie się uśmiechnął, widząc pod nim napis: „Najgorszy rocznik w historii. Remont trwał dwa lata.” Halba podrapał się po głowie, patrząc na dobrze znane, zbuntowane twarze sprzed lat. Westchnął ciężko i pomyślał, że może najwyższy czas zmienić ten podpis.
Absolutnie nie twierdzę, że zasługuję na nagrodę, ale z racji samego wzięcia udziału w konkursie matematyka mi jakieś szanse daje, więc chciałabym poprosić szanowną Autorkę/Jurorkę o nie uwględnianie mojego tekstu przy wyborze laureatów. Prośbę mą motywuje faktem, iż swój egzemplarz „Kawału…” dostałam, tym cenniejszy, że z autografem i dedykacją (i wzmianką w podziękowaniach!!!), a pragnę, by ta niesamowita książka trafiła do nowych czytelników.
Oczywiście nie mogłam odmówić sobie przyjemności napisania konkursowego tekstu, dlatego publikuje go „poza konkursem”. Oto on:
– Jaki to jest kolor? – pytam, wpatrując się w dwa maleńkie odbicia własnej twarzy.
– Kolor czego?
Mruga. Odbicia na ułamek sekundy znikają za kurtyną rzęs.
– Twoich oczu.
Śmieje się.
– Czy ja wiem? Zwyczajny.
Nie ma w tobie nic zwyczajnego, chcę zaprotestować.
– Właśnie nie. Pierwszy raz takie widzę.
Zastanawia się.
– W dowodzie mam szary.
– O, pokaż dowód! – Podnoszę się, kołdra zsuwa się z nagich ramion.
– Co? Po co ci mój dowód?
– Chcę zobaczyć twoje zdjęcie!
– Nie! – Cofa ręce, chociaż nic w nich nie ma.
– No weź!
Poddaje się. Sięga do szuflady nocnego stolika i wyjmuje zieloną książeczkę.
– Dobra, tylko się nie śmiej! Zresztą, to zdjęcie już nieaktualne. Przedstawia kogoś innego.
– Oj, przecież widać, że to ty! Ech, nawet na zdjęciu w dowodzie musisz dobrze wyglądać!
– Dobrze?
– To jak zdjęcie z portfolio agencji modelingowej, nie przesadzaj z tą skromnością! Tylko szkoda, że czarno-białe. Na czarno-białym oczy zawsze będą szare, ewentualnie czarne.
Poważnieje.
– Naprawdę tego nie widzisz?
– Czego?
– Strachu w tych oczach? Osoba na tym zdjęciu się boi. To nie ja.
Teraz to dostrzegam. Twarz na fotografii jest młodsza, a jednak bardziej zmęczona, zacięta.
– Czego się boi? – Nie chcę wiedzieć.
– Żyć? Być sobą? Kochać ciebie?
Zmieniam temat.
– Stan cywilny: wolny.
– I to wtedy też było kłamstwo!
– Co? O czymś nie wiem?
– Co jest przeciwieństwem wolności? Niewola? To powinni byli tam wpisać.
Przełykam… coś. Jest słone i kłuje w gardło. Udaję, że to żart i że teraz moja kolej.
– Data urodzenia… O nie, nie powiesz mi, że to też nieprawda, bo powinni wpisać datę naszego pierwszego spotkania!
– Ale tak jest!
– To co to za dokument, skoro nic w nim nie jest prawdą? Co to za „dowód”?
– Po prostu… Osobisty?
Do Katarzyny M. !
Też poza konkursem.
Czy to Ty jesteś tą Kasią, która co tydzień pojawiała się w moim domu na tle zdjęcia, którego drugi plan stanowił bardzo długi most ? Może to nie było zdjęcie tylko baner ?
Przewrotnie używam imienia Katarzyna, bo chcę Cię zapytać, czy te wszystkie opowiadania, które ukazywały się pod imieniem „Kasia” były Twojego autorstwa . Jestem ciekawa ile z nich (przez ostatnie dwa lata, od kiedy śledzę ten kanał) znalazło uznanie w oczach pisarek – jurorek.
Zauważam, że jeżeli słowo klucz nie zostanie użyte w tekście przynajmniej pięć razy, a najlepiej dziesięć razy to autorka opowiadania nie ma szansy być zauważona. Jeżeli słowo klucz pozostaje tylko w domyśle to w ogóle nie jest brana pod uwagę. To nie są czasy na myślenie. Dzisiaj wszystko dzieje się szybko i równie szybko przemija. Przemijanie nabrało prędkości światła. Liczy się chwila.
Policzyłam ! Słowo zdjęcie użyłaś w opowiadaniu trzy razy, a to znaczy, że będziesz zauważona.
Chociaż tych dwoje prowadzi ze sobą pokręcony dialog, to ze względu na słowo klucz, chociaż pojawiło się w opowiadaniu tylko trzy razy, przyznaję Ci wyróżnienie.
Na koniec zapytam, czy tych dwoje – skoro znaleźli się w takich okolicznościach – nie mogliby rozmawiać o czyś przyjemniejszym lub robić coś bez słów ? No tak, ale wtedy nie pojawiłoby się słowo „zdjęcie” i nici z wyróżnienia.
PS Czepiam się. Wybacz mi, dzisiaj mam taki nastrój, a wyróżnienie, które Ci przyznałam wręczę osobiście z moim autografem jak się spotkamy.
Pozdrawiam serdecznie „Dzierlatka”
Felicja, Dzierlatko, haha, tak, to ja! Twoja Kasia (nie Katarzyna:P). A ten most to chyba był Golden Gate.
Ja tam nie wiem, jakie badania statystyczne przeprowadziłaś i nie pytam o metodologię, ale nie wydaje mi się, żeby powtarzanie słowa-klucza miało jakiś wpływ na prawdopodobieństwo wygrania konkursu:D Ja osobiście jestem z natury dosłowna, więc może dlatego się tych słówek tak czepiam, ale nie sądzę, by to wpływało na jury. Wiesz, to jury jest zwykle jednoosobowe, za każdym razem inne, bo przecież nagrody zwykle przyznają autorzy nagród i na pewno każdy ma inne, sobie tylko znane, kryteria.
(Co do bohaterów mojego nie-konkursowego tekstu, myślę, że znajdą czas i na inne rozmowy i inne rzeczy, ale ciężko wszystko opisać w 1700 znakach:D)
Ale w ogóle co Ty tu rozkminiasz nie na temat, tu nie komentarze trzeba pisać, tylko pracę konkursową! Jeszcze nie jest za późno, jeszcze masz okazję do jutra do północy a mówię Ci, o taką nagrodę warto powalczyć!!! To genialna książka i na 100% Ci się spodoba!
– Naprawdę ciesze się, że tu jesteś. Nie sądziłem, że uda ci się przyjechać. – powiedział, spoglądając jej głęboko w oczy.
– Wiesz, dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych.
Zajrzał jeszcze głębiej w jej źrenice szukając rozwinięcia odpowiedzi, a kąciki jego ust lekko uniosły się ku górze.
– Jeśli ktoś jest dla mnie ważny, staram się…
– A ja jestem dla ciebie ważny? – przerwał, nie dając jej dokończyć.
Oparła łokcie o blat stołu i przeniosła wzrok na wspólne zdjęcie, stojące na zakurzonym parapecie.
– Dla mnie życie jest układanką, rozumiesz? Każdy puzzel ma swoje znaczenie. Jeden jest emocją, drugi doświadczeniem, trzeci etapem, a czwarty człowiekiem. Wyobraź sobie, że ktoś, gdzieś układa nasze życie z tych wszystkich elementów. Brakuje mu ostatniego, więc przeszukuje cały stos, próbując znaleźć ten właściwy. Długo się nie udaje, aż w końcu jest…puzzel, który pasuje idealnie. Środkowym puzzlem jestem ja, a ten, który został znaleziony nosi twoje imie. Moja bratnia dusza. Tym własnie dla mnie jesteś.
Poczuł, jak do jego oczu momentalnie napływa fala wzruszenia.
– Już wiesz, jak bardzo jesteś dla mnie ważny? – wyszeptała.
Bez wahania przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.
– Nikt, nigdy wcześniej nie wyjaśnił mi tego w tak piękny sposób. – powiedział cicho, czując jak serce bije mu szybciej.
Przyjrzałem się jej zdjęciu. Żałowałem, że już tylko tak mogła się do mnie uśmiechać. Z arkusza błyszczącego papieru. Miała uroczy dołeczek w brodzie. Jak Kirk Douglas. Ujęła mnie aurą wiosny, którą roztaczała. Nadzieją.
Cholera, teraz zawsze będę o niej myślał wraz z pierwszą zielenią na drzewach. Pierwsze śpiewy ptaków przywołają szczebiot jej głosu. Czułem, że się od tego nie uwolnię. Nie, nie byłem zakochany. Ujęty wdziękiem, urodą, pasją, tak. A ona? Nie wiem. Wszystkie w pewnym momencie wydają się zakochane. A potem co? Złość, rozczarowanie. A przecież nic nie ukrywałem. Od zawsze byłem jak bilbord – czytelny z daleka.
Właśnie ona utkwiła mi w pamięci. Prawie jakbym miał wyrzuty sumienia. Prawie jakby mi jej brakowało. Jeszcze dzień, dwa, a uwierzyłbym, że może być inaczej, że to co się między nami działo może okazać się prawdą. Przecież to bzdura. Prawdziwa jest śmierć. Miłość? Nie ma czegoś takiego. Wszyscy od dziecka przekonują nas, że istnieją wyższe uczucia. Boże, jak chciałem w to kiedyś wierzyć! Wierzyłem. Prawie dwadzieścia lat wierzyłem w to całym sobą. Później każdą cząstką siebie wiedziałem, że to nie prawda.
Ona też się dowiedziała. Krótko cieszyła się tym objawieniem. Zobaczyła prawdziwy świat na mgnienie oka przed śmiercią. Umarła mądrzejsza, bardziej świadoma. Może jeśli jest życie po życiu, jej dusza wykorzysta to w przyszłości, by lepiej manipulować światem. A jeśli nic nie ma…
Zostałem z jej zdjęciem. I pozostałymi. Otworzyłem album i dołożyłem jej uśmiechniętą twarz do innych czarujących rysów, śmiejących się oczu, zmrużonych powiek, zaróżowionych policzków.
Miłość nigdy się nie urodziła. Śmierć zakończyła kolejną fazę mojej układanki. Jeszcze raz. Teraz musze zapomnieć. Kontynuować. Znaleźć następny element albumu.
Co chwila ciemne niebo rozświetlały błyski. Po chwili grzmoty odpowiadały im basem. Domki jednorodzinne informowały o swoim istnieniu poświatą widoczną w oknach. Ulice opustoszały. Mimo wczesnej, wieczornej pory było już ciemno jak w środku nocy. Ludzie pozapalali światła. Większość z nich pozamykała okna bojąc się wichury i zbliżającej się burzy. Podczas błysków pojawiała się sylwetka wieży ciśnień i wieńcząca ją kopuła. Górowała nad Karłowicami. Z uwagi na swój kształt potocznie nazywana była przez mieszkańców penisem. To ona widoczna z daleka wskazywała kierunek do centrum osiedla.
Krępa postać w bluzie z założonym na głowę kapturem szła szybkim krokiem wzdłuż ogrodzeń kolejnych posesji. Posuwała się w kierunku wieży ciśnień. Przy ostatnim przed nią budynkiem zatrzymała się, rozejrzała na wszystkie strony i niezdarnie wspięła się na wysoki, drewniany parkan. Po chwili już była w ogródku zarośniętym krzewami. Powoli obchodziła niewielki budynek bacznie mu się przyglądając. Wszystkie okna były ciemne i szczelnie pozamykane. Próbując wspiąć się po przylegającej altance zahaczyła kapturem o porastającą ją winorośl i kaptur zsunął się z głowy ukazując już niemłodą męską twarz pokrytą kilkudniowym zarostem.
Mężczyzna przeklął pod nosem i zeskoczył na ziemię. W tej samej chwili zapaliło się światło w piwnicznym okienku na rogu budynku. Zbliżył się do niego ostatni metr pokonując na czworakach. Starał się pozostać niewidocznym. Zerknął przez okienko i zamarł w bezruchu. W niewielkiej piwniczce urządzony był pokój. No, może to określenie trochę na wyrost, ale znajdowały się w niej meble. Łóżko, szafa, krzesło i taboret ze stojącą na nim dużą miską. Obok stało wiaderko z wodą. To co zobaczył w tamtym momencie zmroziło go.
Na łóżku, pod ścianą siedziała, nienaturalnie zgięta, trzymając w objęciach swoje nogi kolanami dotykające brody, młoda dziewczyna. Głowę miała ogoloną. Jednak ciemne jak węgielki oczy sugerowały, że była brunetką. Była naga, jednak jej zgięta sylwetka zakrywała wszystkie intymne fragmenty ciała. Półtora metra od niej stał mężczyzna z aparatem fotograficznym w dłoni. Dźwięk migawki informował o kolejnych ujęciach. Mężczyzna podglądający przez okno wyjął z kabury Glock’a i jednym celnym strzałem zakończył tą swoistą sesję fotograficzną. Dziewczyna spojrzała w jego kierunku i się nieśmiało uśmiechnęła. Mężczyzna oddalił się w kierunku pobliskiego placu i wszedł do znajdującego się tam komisariatu.
– Wyślij na Berenta techników, tam pod czterdziestym drugim w piwnicy są zwłoki tego zboczeńca z Leśnicy. Wreszcie sprawiedliwości stało się zadość i ktoś uwolnił świat od bestii – zwrócił się do dyżurnego oficera siedzącego na dyżurce.
– Pani Basiu, nie będę się rozwodził, powiem tylko, że jestem zawiedziony. Pani wyniki sprzedażowe lecą na łeb na szyję.
On jest zawiedziony, a co ja mam powiedzieć? Może tylko to, że jestem zdruzgotana, bo przecież wszystko miało być inaczej.
– To przez to zdjęcie, szefie. Po tym zdjęciu, to całkiem straciłam serce do pracy.
– Zdjęcie? – zapytał i popatrzył na mnie jak na wariatkę.
– No zdjęcie kolii, takiej ze złota. Szef sobie nawet nie wyobraża jaka była piękna. Jak na nią patrzyłam, to dosłownie piałam z zachwytu: duża, masywna, najwyższej próby, wysadzana rubinami, istne cacko. Jakby mnie w niej dziewczyny zobaczyły, to od razu by mi się pozycja w tej firmie poprawiła.
– Ale my tu rozmawiamy o wkrętach z hartowanym gwintem, zapomniała pani?
– No szefie, nie zapomniałam. Szef niczego nie rozumie. Jak na nią patrzyłam codziennie rano, na tę kolię, to potem aż mi się ręce rwały do sprzedaży wkrętów. Tak się w to wkręciłam, że każdego byłam w stanie namówić, nawet tych, co tylko gwoździami handlują.
– No właśnie.
– No i właśnie te premie, które mi szef wypłacał odkładałam, odkładałam, już mi tylko miesiąca brakowało i nagle dramat, istna tragedia. Idę sobie pewnego dnia do pracy, patrzę i oczom nie wierzę: kolia zniknęła.
– Skąd zniknęła?
– No z gabloty, tej u Orła, na Marszałkowskiej. A przecież rzecz to była unikatowa i ja od razu wiedziałam, co to zdjęcie z wystawy oznacza. Nogi się pode mną ugięły, ciemno mi się zrobiło przed oczami, ale weszłam do środka i zapytałam, co stało się z moją kolią. A ta sprzedawczyni, musiałby szef ją widzieć, popatrzyła na mnie z góry i tylko powiedziała: „Sprzedana”.
Dziwny Adam mieszka w ptasiej budce. Nieduży budynek ma spadzisty dach. Sikory wybiły dziury w drewnianej konstrukcji i gniazdują w powstałej szczelinie. Widzę to z okna kuchni dużego domu.
Jestem tu od niedawna. Ojczym kupił posiadłość, a my z matką musiałyśmy wpasować się w jego ideę jak puzzle bez wypustek. Układanka przedstwaia parę ludzi, dwie codzienności zszyte w jedną i mnie; odstajacy element.
Dlatego polubiłam „tego dziwnego człowieka” i żałuję, że ojczym kazał mu się wyprowadzić.
Adam boi się przeprowadzki. Boi się bezdomności i tego, że nie będzie miał dokąd wrócić. Lęk przed odrzuceniem, plącze ścieżki jego decyzji. Wplata się w zwoje zdrowej tkanki, zmieniając ją w kłaczki smutku.
Ja też boję się zostać tu sama. Już teraz cisza, która pojawi się w miejscu Adama i jego instrumentów o wymyślnych kształtach, brzmi wymownie. Jest muzykiem, dlatego sikorki przyjęły go jak swojego.
Zastanawiam się, ile ptaków zdołałoby unieść chatynkę i przenieść ją w inne miejsce. Żeby były silne sypię im ziarno na parapety. Gdyby wszystkie rozłożyły skrzydła i poderwały adamówkę
z ziemi…Przez okno wpada słońce.
Domek unosi się z szumem skrzydeł i płynie w górę. Niepodobny do niczego kształt, przedziwna dekonstrukcja adamowego życia, kieruje się na wschód i frunie ponad drzewami. Odbija się od obłoków, wymija cumulusa. Z nieba osypuje się się ni to puch, ni to pióra. Dom nurkuje, podrywa się, koziołkuje, opada. Podobnie jak ptak w gnieździe delikatnie mości się na ziemi w nowym miejscu. W tym czasie Dziwny Adam, wciąż nieświadomy zmiany, siada przy klawesynie. Tworzy, je śniadnie, patrzy na zdjęcia ptaków, otwiera drzwi…
Dalej dzieje się w miejscu, którego nie widać z okna kuchni.
Miesiąc temu, w naszym kraju, nagle zaczęły się pojawiać „Słowa”. Graffiti? Żadną miarą. Z początku nikt o nich nie mówił. Ludzie traktowali je jako żart, lub wstydzili się przyznać, że coś niespodziewanie odkryli w swoim domu lub pracy. Niektórzy dostali swoje „Słowo” na ścianie w wersji mini tuż nad balustradą łóżka, inni zobaczyli całe zdanie na drzwiczkach szafki ubraniowej w pracy. Jeszcze inni zostali obdarowani wielką czcionką na pół ściany w salonie. Każdy napis był w kolorze czarnym i sprawiał wrażenie jakby był wykonany głownią osmolonej pochodni lub końcem patyka dopiero co wyciągniętego z ogniska. Litery wydawały się być pisane odręcznie i z pośpiechem. Bywało, że ludzie stawali osłupiali przed literami alfabetu, którego nie znali. Media donosiły, że słowa pojawiały się nawet na wiekach trumien lub na zabawkach niemowlaków. Nie minął tydzień, gdy zaczęto mówić o problemie „Słów” na poważnie w mediach. Oczywiście od razu znaleźli się tacy, którzy byli dumni ze swojego „Słowa” i udostępniali zdjęcia w swoich social-ach. Większość jednak, z uwagi na prywatność i swoistą kontrowersyjność podarowanych im treści trzymali je w tajemnicy Wczoraj doszło do incydentu dyplomatycznego. Podczas spotkania prezydenta z szefem rządu sąsiedniego kraju, nad głowami polityków, na ściance za nimi zaczął pojawiać się ogromny napis. Poruszeni dziennikarze zaczęli pokazywać go palcami. Prezydent kontynuował swoje wystąpienie, jednak zagraniczny polityk dostrzegłszy poruszenie widzów obrócił głowę za siebie, przeczytał i zemdlały osunął się z hukiem na ziemię. Zdjęcie osłupiałego prezydenta, z leżącym przed nim premierem jest dzisiaj numerem jeden na całym świecie.
Dzieci obserwowały w napięciu taflę wody, gdy nagle płaski jak naleśnik kamień odbił się od jej powierzchni.
– Wygrałam! – ucieszyła się Amelka i podskoczyła, wprawiając w ruch falbanki błękitnej sukienki.
– To nie fair! Miałaś lepszy kamyk – krzyknął ośmioletni Piotruś, a następnie ruszył na poszukiwania bardziej aerodynamicznego kruszywa.
Reszta dzieci kończyła kleić marzannę ze słomy, patyków i skrawków wstążki. Był pierwszy dzień wiosny, a promienie słońca nieśmiało rozgrzewały zmarzniętą ziemię. Pani Zofia nie mogła patrzeć na swoje pociechy upchnięte w dusznej klasie, więc zabrała je nad rzekę. Była dumna ze swojej decyzji. Nic złego się nie stanie, gdy przepadnie im jedna lekcja historii. Nagle tuż przed nią stanął Staszek i zapytał zdyszany:
– Pani Zosiu, skończyliśmy marzannę! Zrobi nam pani zdjęcie?
– Oczywiście kochanie – odpowiedziała nauczycielka i wyciągnęła z torby stary aparat polaroid – cud techniki ostatnich lat. Podeszła bliżej do ustawionych w rzędzie dzieci i spoglądając przez malutkie okienko urządzenia nacisnęła przycisk.
– Zawołam Was, gdy będzie gotowe – powiedziała i wróciła na miejsce pod drzewem.
Obserwowała jak czarna fotografia nabiera kolorów. Pojawiały się na niej małe dziecięce rączki, które dzisiaj z zapałem zbierały patyki, a w przyszłości będą musiały przyzwyczaić się do ciężkiej pracy. Było już widać chude i niezgrabne nóżki, które wyrosną na silne i mocne. Poniosą resztę ciała w niebezpieczny dorosły świat. Widziała drobne główki dziś pełne marzeń, które zderzą się kiedyś ze słodko gorzkim poczuciem odpowiedzialności. Rozczochrane włosy na tych głowach z czasem delikatnie otuli srebrzysta mgiełka.
Nie uchroni ich przed oczywistym. Życie jest życiem i taka jego kolej, a to zdjęcie pozostanie dowodem na istnienie beztroskiej przeszłości.
Zdjęcie Wyborowe
Zanim naciskam spust, już wiem, że trafiłem.
Uderzenie w ramię oddaję siłę pocisku, tłumik hamuje ryk, który rozerwałby mi uszy. Talib w lunecie zatacza się na ścianę budynku, obok na ziemię upada bazooka.
Przeładowuję, łuska pocisku wyskakuje z karabinu, odbija się od murku i spada trzy piętra w dół. Na tą samą ulicę, na której leżą zwłoki zastrzelonego przeze mnie człowieka.
– Piękne zdjęcie, Steven! – mówi Roger, mój partner. Pewnie klepnąłby mnie po plecach, ale po trzech turach w Afganistanie już potrafi rozpoznać, gdy sprawdzam cel.
Postrzelony talib się nie podnosi. Zatrzymany sto metrów na wschód od jego pozycji konwój patrolowy jest bezpieczny. Trzy samochody, w każdym komplet żołnierzy. Gdybym spóźnił się pięć sekund, w dowództwie szykowaliby już co najmniej cztery trumny.
Więcej wrogów nie wiedzę, więc pozwalam sobie na oddech. Ponad lunetą patrzę na zniszczone wojną miasto, w końcu zerkam na Rogera. Nie patrzy na mnie, obserwuje konwój przez lornetkę, a mars na jego czole od razu mówi mi, że coś jest nie tak.
– O kurwa – mówi jakby na potwierdzenie.
I wtedy go widzę. Chłopiec, może dziesięcioletni. Szturcha zastrzelonego taliba w ramię, jakby chciał go obudzić.
– Spieprzaj stamtąd, smarkaczu. Spieprzaj, spieprzaj, spieprzaj… – szepce do siebie pod nosem, ale wstrzymuję oddech, gdy dzieciak zauważa bazookę. – Nie bierz tego. Nie bierz, nie bierz, nie bierz…
Wciąż się modlę, gdy dzieciak próbuje unieść broń. Serce wali mi jak młotem, czuję suchość w ustach. Niech będzie za ciężka. Niech będzie za ciężka…
Dreszcz przechodzi mi przez krzyż, gdy chłopiec zarzuca broń na ramię. Biorę go na cel, próbując nie myśleć o tym, że właśnie mierzę do dziecka. To tylko kolejny cel. Kolejny rozkaz…
– Steven… – słyszę Rogera, ale widzę tylko młodego, który próbuje skierować lufę na jeden z samochodów konwoju.
Podświadomie oceniam warunki, biorę poprawkę na warunki pogodowe. Nawet ciepły wiatr wiejący z pustyni nie jest w stanie odpędzić ogarniającego mnie zimna. Próbuję sobie wmówić, że to tylko kolejny cel. Kolejny rozkaz.
Młody obraca się do konwoju, lufę trzyma prosto. Mam cel na celowniku, wyczuwam spust pod palcem wskazującym. Czysty strzał. Kropla potu spływa mi po skroni, ale nie mam czasu jej przetrzeć. Jeśli nic nie zrobię, zginie czterech ludzi. A jeśli strzelę…
Chłopak stoi sztywno jak manekin na poligonie. Roger coś mówi, ale go nie słucham. Chwila przedłuża się w nieskończoność, a ja wciąż nie oddaje strzału. Wystarczy nacisnąć spust. Pocisk rozora chłopakowi pierś, zrobi w nim dziurę wielkości pięści. Czuję, jakby to mnie coś miało zaraz rozsadzić od środka. Powoli dociskam palec na spuście.
Nagle chłopak zrywa się jak poparzony. Bazooka spada na ziemię, dzieciak biegnie i znika w alejce między budynkami. Nie ma po nim śladu.
Odrywam się od lunety i łapię oddech, jak nurek, któremu zabrakło powietrza. Opieram się ciężko o murek, chowam głowę między ramionami i dyszę. Dopiero po kilku sekundach zaczyna mnie puszczać.
Roger patrzy na mnie ze zrozumieniem. Dopiero teraz klepie po ramieniu i oddala się na południową część dachu. Daje mi chwilę dla siebie.
Obaj wiemy, że zaraz może pojawić się kolejny cel. A wraz z nim następne zdjęcie.
– Dziadek? Kto to jest? Bo mnie się wydaje, że to Stefan Cybulski.
Mój nastoletni wnuk stał obok mnie ze starym zdjęciem w ręku. To, że w zbiorach dziadka trafił na zawierające portret jednego z filarów muzyki przełomu wieków wystarczyło, żeby porzucił resztę. Wziąłem je od niego, pamięć podsunęła mi zasypaną śniegiem Bystrzycę i koncert Glejaków, punkowej kapeli z akademii medycznej.
Skończyli grać o godzinie, w której szanujący się student spać nie chodzi, a studencki muzyk, to już zupełnie. Pogoda spłatała nam niezłego figla zrzucając na szosy i tory kolejowe tyle śniegu, że sukcesem lokalnych służb byłoby udrożnienie ich w trzy dni i noce. Byliśmy uziemieni. Nie grałem wtedy z nimi. Owszem muzykowałem, czasem na próbach brałem gitarę, ale publicznie z muzyką wiązał mnie pentacon. Do Bystrzycy pojechałem zrobić Glejakom zdjęcia do promocji. Myślałem, że ten przymusowy pobyt w odciętej od świata mieścinie i wczesna pora dadzą muzykom okazję do grania, do muzycznych poszukiwań. Choćby z nudów, bo skoro żyją muzyką, to co innego może ich zajmować? Kiedy przyszedłem do garderoby okazało się, że ważniejsze od wyznaczania kierunków i nowych trendów są wóda i panienki! Wycofałem się, a z uchylonych drzwi sali kinowej usłyszałem delikatne dźwięki gitary. Stefan? Takie akordy? Melodyka? A gdzie punkowy pazur? Gdzie ekspresja?
Wyjąłem aparat i kilka razy nacisnąłem migawkę. Ani jej strzały, ani dźwięki naciągu nie rozpraszały muzyka, nie przerwały gitarowych pasaży, nie zakłóciły wewnętrznego porządku twórczego.
– To on? – Głos Jurka wyrwał mnie ze wspomnień.
– On. Właśnie opuszcza punk, czego ten gatunek nawet nie zauważy, a wchodzi do krainy łagodności, której będzie ważną częścią.
– No i gdzie są te sukienki? – Adaś wpatrywał się w budynek na krakowskim rynku.
– Adasiu, nazwa Sukiennice pochodzi od sukna, którym tu kiedyś handlowano. Sukno to taki specjalny materiał.
Adaś wygiął usta w niewielki dzióbek i przez chwilę kontemplował wyjaśnienie swojej mamy. Brak sukienek wyraźnie mu nie odpowiadał.
– Stańcie tam, zrobię wam zdjęcie. – Ojciec Adasia wskazał na muzyków, ubranych w tradycyjne góralskie stroje. Adriana ujęła syna za rękę i podeszła do zespołu przygrywającego skoczny kawałek. Oboje uśmiechnęli się do drogiego, nowoczesnego aparatu fotograficznego. Nie tracąc czasu Karol nacisnął przycisk i na wyświetlaczu ukazał się barwny obraz.
– Jeszcze moment! – zawołał do Ady i Adasia, a z torby wydobył starą rosyjską lustrzankę.
– Zróbmy zdjęcie razem! – pospiesznie odpowiedziała mu Ada.
Karol rozglądnął się i z uśmiechem poprosił przechodzącą obok młodą dziewczynę o pomoc ze zrobieniem zdjęcia. Dziewczyna nieśmiało wzięła do ręki stary, ale świetnie zachowany aparat.
– Ustawia pani tylko ostrość i naciska tu – wyjaśnił jej szybko Karol, gdy nagle dziewczyna jak oparzona oddała mu aparat.
– Przepraszam, spieszę się. – Jednak po kilku krokach odwróciła się i cicho rzuciła: Lepiej wracajcie do domu…
***
– Udało nam się odzyskać zdjęcia jedynie z tej lustrzanki. Nie miałem czasu ich jeszcze sprawdzić. Przeglądniesz?
Detektyw Ryś wziął od swojego partnera kopertę formatu A4 i wyciągnął z niej kilka czarno-białych fotografii. Położył przed sobą niewielki plik zdjęć.
Wstrzymał oddech na widok rozdartych cierpieniem twarzy trzech bestialsko zamordowanych ofiar. Przewertował wszystkie zdjęcia. Na każdym z nich wyraz bólu na twarzach rodziców i dziecka był taki sam. Nagle coś innego zwróciło jego uwagę. Ujął drżącą ręką lupę i skierował ją na rozmazane tło…
Z tym zdjęciem było coś nie tak. Miłosz przyglądał mu się od godziny, obracał nim na wszystkie strony, muskał palcami gładką powierzchnię. Tak rzadko widywał wywołane fotografie – już niewiele wspomnień przybierało namacalną formę. Tym bardziej nie rozumiał, jakim cudem zdjęcie TEJ dziewczyny trafiło do jego szkolnej szafki. Miesiąc temu uznawanej za zaginioną, dzisiaj – martwą.
Miała porcelanową twarz, gęste blond loki i oczy w kolorze morskiej fali. Im dłużej Miłosz się w nie wpatrywał, tym bardziej kojarzyły mu się z dewastującym tsunami. W wyobraźni widział ją na tamtym drzewie, w samym sercu leśnej gęstwiny. Z dala od ścieżki, światła słonecznego i potencjalnych świadków. Umarła, jak chciała – przy śpiewie kosów, z kostkami zmoczonymi rosą, z rękami poharatanymi gałęziami krzewów. Tylko jej się wydawało, że jest sama. Już do końca swoich dni Miłosz miał oglądać we wspomnieniach śmierć tamtej dziewczyny.
– Po cholerę za nią lazłeś? – pytał siebie w duchu.
Skąd miał wiedzieć? Targnięty nagłą potrzebą, śledził ją w drodze do domu, do którego miała nie dotrzeć. W ostatecznej determinacji wolała powiesić się na gałęzi.
– No i czemu jej nie powstrzymałeś?
Owszem, była miłością jego życia. Kochał ją, a ona nie miała o tym pojęcia, nieświadoma zarówno uczuć, jak i samego jego istnienia. Wiedziała za to, że nie chce żyć, definitywnie. Ukrył się więc za drzewem i pozwolił, by w takim razie nikogo innego nie mogła już pokochać. Minęły tygodnie, odkąd ktoś natknął się na jej ciało. A teraz w szafce Miłosza znalazło się zdjęcie jego życiowej miłości z dorysowaną markerem pętlą na karku oraz dopiskiem: WIDZIAŁEŚ? Pot oblepiał mu plecy. Świadomość, że był ostatnią osobą na świecie, która widziała ją żywą, dławiła go w gardle. Zwłaszcza że, no właśnie, ktoś już o tym wiedział. I nie zamierzał dłużej milczeć.
Dokonało się. Ziemia drży, a ja spoglądam w górę. Patrzę w Jego niewidzące oczy. Żołnierz rusza w Jego stronę z potężnym młotem, ale po chwili rozmowy ze swoim przełożonym rusza dalej, ku dwóm pozostałym. Nie wiem, co bardziej przeraża: dźwięk łamanych piszczeli, czy nieludzki wrzask, który wydostaje się z gardeł skazańców. Wrzask szybko przemienia się w rzężącą walkę o ostatni oddech. Walkę nierówną, bez szans na powodzenie. Zdjęcie z drzewa jest niemal delikatne, jakby dopiero teraz oprawcy przypomnieli sobie, że to człowiek, nie kukła. Choć to właśnie teraz naczynie na duszę jest puste, potłuczone, rozbite na tysiąc zakrwawionych kawałków. Jego matka… Poprawiam się w myślach – nasza matka przytula go do piersi. Już nie płacze, wszystkim nam zabrakło już łez. Gładzi Jego zakrwawione policzki, niezdarnie kaleczy palce próbując zdjąć koronę cierniową. Całuje stygnące powoli czoło. Unosi martwe dłonie do swojej twarzy, bezradnie naśladując gest, którym tyle razy ją pocieszał. Niezdarnie próbuję ją objąć, wesprzeć. Nic nam nie zostało, tylko pochować naszego Nauczyciela. Jak mogłem wierzyć, że coś się zmieni… Tyle słów, tyle obietnic, a wszystkie one najpierw zawisły na krzyżu, by po zdjęciu z krzyża opaść bezwładnie w ramiona Matki. A ja? Nie chcę, nie mam prawa wykrzyczeć co myślę w Jego nieruchomą twarz. Zagryzam język. Prawda, Nauczycielu? Prawda nie zwycięża nigdy! Prawdę złożymy dziś w kamiennym grobie i dla pewności wejście zablokujemy ciężkim kamieniem…
Dwa dni później staję przed tym samym grobem i patrzę na odsunięty kamień. Piotr mija posąg, w który się przemieniłem. Wraca z chustami, których zdjęcie wymagało żywych rąk. Ale ja widziałem je martwymi. Prawda?
Dziadka nigdy nie poznałem. Babcia mówiła, że odszedł jeszcze przed moimi narodzinami. Przeglądam album ze zdjęciami, na których uwieczniono jego postać. Moim ulubionym jest to zrobione w górach. Babcia opowiadała, że dostała je pocztą już po odejściu dziadka. Ujęcie ukazuje szczyty i górski kocioł. Ktoś się musiał wspiąć wyżej, bo fotka skadrowana jest z wysoka a malutka postać stoi pośrodku łąki. Fotograf pięknie uchwycił jaką drobiną jesteśmy wobec gór. Wielokrotnie pytałem, gdzie zrobiono to zdjęcie, ale nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Babcia stwierdzała tylko, że dziadek miał dwie miłości: ją i góry. Wybrał tę drugą. Ech dziadku, mam nadzieję, że odbyłeś wiele wspaniałych wędrówek, w których ci nie przeszkadzaliśmy.
Upuszczam fotkę na blat biurka i podnoszę kolejną. Coś jednak przykuwa moją uwagę i ponownie zerkam na ulubione zdjęcie. Dziadek nie stoi już w tym samym miejscu! Wcześniej tkwił w trawie oparty o samotny głaz, teraz znajduje się na ścieżce i… to niemożliwe, skacze pajacyki? Widzę ruch na zdjęciu! Dziadek unosi i opuszcza ręce, ale nie skacze. To nie pajacyki. Macha chcąc przykuć moją uwagę! Przymykam oczy, wstrząsam głową, by przegnać halucynację. Widziadło jednak nie znika. Mało tego, dziadek już nie macha, ale biega po łące i najwyraźniej zbiera i układa na trawie kamienie.
Drżącą dłonią otwieram szufladę biurka i spod kartek, długopisów, zakreślaczy oraz innego niepotrzebnego na co dzień badziewia, wyciągam lupę aby przez wypukłe szkło przyjrzeć się fotografii. Dziadek gestykuluje i porusza ustami. Niestety, nie słyszę tego co mówi, ale ułożony na zielonej trawie napis krzyczy: „Wyciągnijcie mnie stąd!”
W końcu do mnie trafił! Stary album, z brązową okładką imitującą skórę, szorstkimi kartkami z powklejanymi czarno – białymi zdjęciami, oddzielonymi przegrodami z bibuły.
Gdziekolwiek jechaliśmy, tata brał swój ruski aparat. Potem ustawiał nas, musztrował: Antek broda do góry, Ola wyprostuj się, uśmiech, teraz mi się nie ruszać!
Sporo mieliśmy zdjęć jak na tamte czasy. Tata wywoływał je w łazience chwilowo zamienianej w ciemnię. Czasem pozwalał nam sobie asystować. Przynosiliśmy z kuchni taborety i siedzieliśmy na nich jak trusie, ani mru mru, zaczynał się magiczny spektakl.
Tata brał w palce sprężynującą kliszę, oglądał ją niczym egzotyczną gąsienicę, następnie wkładał do baku. Tasował w dłoni równo przycięte kartoniki, po czym niczym alchemik zanurzał je w rynienkach z wodą i czymś jeszcze, a one barwiły się na szaro. Szarość miała masę odcieni i stopniowo „rysowała” twarze: wąsatą taty, mamy w aureoli grubych loków, Oli z ciemnym kłosem warkocza i moją pyzatą gębę.
Nasza czwórka w różnych pozach i konfiguracjach: pod jabłonką, przy słonecznikach, przed gankiem, z nowym „maluchem”. Kawałki życia zatknięte w albumie – piracki skarb strzeżony przez tatę.
– Tylko mi nie wynosić albumu z domu! Oglądamy zdjęcia w tym pokoju i nie ma dyskusji!
Nie ma dyskusji, bo tata nie żyje. Mama też, choć ona i tak nie miała nic do gadania. A Oli nie zależy. Album jest mój. Wertuję kartki, bibuła furkocze. Przecież musi tu być! Moje dzieciństwo utknęło w czarno – białych fotografiach. Uwolnię je! Dam się wessać przeszłości. Spotkam tamtego Antka, który jadł agrest z krzaka, udawał Maradonę wbijając gole w drzwi od garażu. Wreszcie mogę to zrobić! Tylko… dlaczego NIC nie czuję?