14 stycznia 1993 roku na Bałtyku zatonął płynący do Szwecji prom Jan Heweliusz – jednostka o złej sławie. Zginęło pięćdziesiąt sześć osób, w tym wszyscy pasażerowie. Ta katastrofa do dziś owiana jest tajemnicą. Z tym niełatwym tematem zmierzyła się Katarzyna Janiszewska.
Nad ranem 14 stycznia 1993 roku na Bałtyku rozegrał się dramat. Prom Jan Heweliusz płynący ze Świnoujścia do szwedzkiego Ystad w trakcie sztormu przewrócił się i wkrótce spoczął na dnie morza. Ci, którym udało się wydostać z promu, wkrótce umierali z wychłodzenia w lodowatych falach Bałtyku. Podczas akcji ratunkowej – mocno utrudnionej ze względu na warunki pogodowe – zdołano ocalić zaledwie dziewięć osób, wyłącznie członków załogi (tak, w tej katastrofie zginęli wszyscy pasażerowie). Późniejszy proces zapisał się niechlubną kartą w historii sądownictwa. Ta tragiczna historia wciąż inspiruje twórców. Aktualnie realizowany jest netfliksowy serial o katastrofie Heweliusza. W zeszłym roku ukazał się reportaż poświęcony temu dramatowi na morzu Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku Adama Zadwornego (Wydawnictwo Czarne) – rzecz interesująca, ale ze znacznymi niedoróbkami stylistycznymi. Niedawno swoją premierę miał reportaż fabularyzowany Katarzyny Janiszewskiej Katastrofa Heweliusza.

„Jak ratować tych wszystkich ludzi pogrążonych we śnie? Oto aktorzy przerażającego morskiego spektaklu: biedne istoty nieświadome tego, co zaraz się wydarzy. Niewidzialna ręka losu zatrzymała ich na skraju zagłady. Wystarczy jeden krok, a spadną w przepaść. Zdawał sobie sprawę z beznadziejności położenia, w jakim się znaleźli. Z rozpaczą rozpoznał los, jaki czeka załogę i pasażerów. Nieraz widział wzburzone morze. Ale nigdy nie było tak wściekłe. Pluło dookoła białą pianą, awanturowało się, ryczało, wyrzucając w górę olbrzymie fale. Jakby chciało ludziom odpłacić za to, że czerpią z jego dobrodziejstw, nie dając niczego w zamian. Przechył pogłębiał się z minuty na minutę. Katastrofa była już pewna, nie było sposobu, by jej uniknąć”.
Zaczyna się od mocnego opisu katastrofy. Potem cofamy się o kilka dni. Widzimy kapitana feralnego promu (w książce został nazwany Tomaszem Dobrowolskim) bijącego się z myślami („Ciążyło mu poczucie odpowiedzialności i przeświadczenie, że tak naprawdę niewiele zależy od niego. O tak, był »pierwszy po Bogu«, a Bogiem w tym przypadku był armator”). Poznajemy też historię Jana Heweliusza, jednostki właściwie nielubianej wśród marynarzy, a także wśród kierowców, którzy trafiali tam jako pasażerowie – był trudny w manewrowaniu, zdawałoby się, że poddany morskim falom. Zdarzyło się też kilkadziesiąt drobniejszych wypadków z udziałem tego promu (a o większości z nich nie informowano Izby Morskiej). Chciałoby się zapytać – dlaczego taka jednostka wciąż była w użytku? Cóż, decydowały względy ekonomiczne – interesy firm przewozowych. Niestabilność promów kolejowo-samochodowych tego typu wynikała z samej ich konstrukcji. Im większy był pokład, tym więcej mógł przewieźć. Tutaj nastawiano się na zysk – i ten „zysk” kilkadziesiąt osób przypłaciło życiem.

Śledzimy ostatni rejs Jana Heweliusza oczami kilkorga pasażerów i członków załogi. Sama katastrofa nie zajmuje tu zbyt wiele miejsca, choć fragmenty krótkiej agonii promu czyta się w wielkim napięciu. Janiszewska dobrze oddała narastającą panikę, przerażenie. Widać dramat zdezorientowanych ludzi, zupełnie nieprzygotowanych do zmierzenia się z zagrożeniem. Oni musieli przegrać, choć na to złożyły się rozmaite niedopatrzenia, złe decyzje, zresztą niekoniecznie związane z feralnym rejsem. Ktoś podsumuje to później w tych słowach: „To jakiś potworny zbieg okoliczności. Fatum, którego nie dało się uniknąć. Tyle rzeczy zrobiono źle, tyle spraw można było poprowadzić inaczej”. Równie przejmująco opisane zostały dalsze zdarzenia. Autorce bardzo dobrze udało się oddać emocje towarzyszące tuż po katastrofie bliskim załogi, która wypłynęła w tamten tragiczny rejs:
„Niczym rozdygotane anioły śmierci, jedna po drugiej marynarskie żony próbowały ustalić, co się właściwie stało. A »co się stało« znaczyło tak naprawdę »Czy mojemu mężowi?«. Łapały każde słowo, każde niedopowiedzenie, które pozwalało podtrzymać nadzieję. W programach telewizyjnych i radiowych relacjonowano z detalami akcję ratunkową. Podawano, że załoga miała kombinezony, że zostały spuszczone na wodę tratwy, że do akcji prowadzonej przez Niemców dołączyły helikoptery z Danii. Tylko co do liczby ocalonych nadchodziły sprzeczne informacje. Raz mówiono, że wyłowiono wszystkich pasażerów i całą załogę. Za chwilę, że nikt się nie uratował. Później, że wielu, za chwilę, że kilkoro. Trudno było uporządkować fakty”.

Najwięcej miejsca poświęcono tu rozprawom sądowym oraz dziennikarskiemu śledztwu fikcyjnej bohaterki – Adeli. Paradoksalnie ci, którzy przeżyli, czuli się potraktowani niemal jak oskarżeni (jeden ze świadków w narastającej desperacji ujął to tak: „Może byłoby łatwiej, gdyby wszyscy zginęli? Wtedy nie byłoby pretensji do żyjących. (…) Tak, owszem, przeżyliśmy, ale cały czas od pół roku słuchamy wyrzutów z tego powodu”. Zupełnie brakowało empatii, bo też nie o empatię chodziło. Armator chciał chronić swoje interesy, nie narażać się na wypłatę wielkich odszkodowań. Szukano kozła ofiarnego – i próbowano przypisać tę rolę kapitanowi:
„Nie było wątpliwości co do faktów, a w zasadzie co do jednego faktu że Heweliusz zatonął. Próbowano natomiast ustalić, co doprowadziło do tej tragedii. Przedmiotem dochodzenia nie było jednak kluczowe: »Dlaczego tak się stało«, ale powierzchowne »Z kogo powinno się uczynić kozła ofiarnego?«. Do odkrycia prawdy nie mogło dojść, bo tak naprawdę niewiele osób było tym zainteresowanych”.
Dobrze wyszło ukazanie kontrastu między dramatem tamtej nocy na morzu a późniejszym przedstawieniem tego na sali sądowej. Trudno uciec od pytania o to, jakie ktoś obcy ma prawo sądzić ludzi walczących z przeznaczeniem w skrajnie trudnych warunkach.

„Statek miał przeciw sobie wodną ścianę i wiatr. Fale załamywały się nad dziobem i niczym bicz wodny chłostały burty, pokład, nadbudówkę. Heweliusz toczył nierówną walkę z żywiołem. Morze wchłaniało go, zamykając się nad nim. Nie miał siły dłużej się opierać i walczyć. Tutaj, na sali sądowej, wszystko wydawało się tak dalece nierealne, nierzeczywiste, zmyślone. Jakby nigdy się nie wydarzyło”.
Katarzyna Janiszewska uczciwie zaznacza na początku – to reportaż fabularyzowany, a więc niektóre sytuacje zostały wymyślone. Personalia też zmieniono. Widać tutaj ogromny wkład pracy, fascynacji, analizy wielu dokumentów. Jednak zastanawiam się, na ile ta forma się sprawdziła. Trudno znaleźć tu jakiś sensowny klucz, wątki są zaczęte, ale się urywają (na przykład ten ze stewardessą), nie wiadomo, czemu śledzimy losy tych, a nie innych pasażerów (zaledwie paru), choć założenie fabularyzacji niosło ze sobą o wiele więcej pisarskich możliwości, tu nie całkiem wykorzystanych. Całość zdaje się trochę rozpadać konstrukcyjnie. Niemniej koniec końców jestem usatysfakcjonowany lekturowo i polecam Katastrofę Heweliusza Katarzyny Janiszewskiej. To rzecz napisana z pasją i dużym szacunkiem dla uczestników tej tragedii – tragedii, o której nie powinno się zapomnieć.
Źródło cytatów: Katarzyna Janiszewska, Katastrofa Heweliusza, Wydawnictwo Chmury, Warszawa 2025.
Źródło grafiki: https://prk24.pl/75292635/mija-31-lat-od-jednej-z-najwiekszych-katastrof-w-dziejach-polskiej-zeglugi-handlowej-14-stycznia-zatonal-prom-jan-heweliusz