Nadchodzi nowy rok szkolny – i pora na nowy konkurs. Tym razem możecie wygrać „W martwym punkcie” Małgorzaty Podstawnej, absolwentki kursów Pasji Pisania. Kto razem z Tamarą Swobodą przeprowadzi śledztwo?
Wrzesień za pasem, a więc przygotowaliśmy dla was nowy konkurs. Do wygrania W martwym punkcie, druga powieść Małgorzaty Podstawnej, kursantki Pasji Pisania. Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Prozami.

Trzy strzały. Trzy ciała. Jeden mrok, który sięga głębiej, niż ktokolwiek przypuszcza. Komisarz Tamara Swoboda miała zostawić przeszłość za sobą. Nowe miasto, nowe śledztwo, nowy zespół. Ale Katowice nie oferują spokoju – tylko kolejne trupy. Trzej mężczyźni zginęli w identyczny sposób: strzał prosto w serce, brak świadków, brak śladów. Śledztwo prowadzi Tamarę coraz dalej – do świata szemranych układów, przemilczanych krzywd i tragedii, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Każdy nowy trop przypomina, że zło rzadko rodzi się bez powodu. A zemsta potrafi być zimna, cicha… i śmiertelnie precyzyjna. Gdy przeszłość w końcu dogania ofiarę – ktoś inny staje się katem. Czy Tamara zdoła powstrzymać kolejną zbrodnię, zanim będzie za późno? Więcej o tej książce pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.
„– Tak, to będzie pierwsze spotkanie połączonego zespołu. Do tej pory mieliśmy dwa osobne śledztwa, teraz trzeba zebrać wszystko w jedną całość i poprowadzić odpowiednio. Od razu cię uprzedzę, że nie będzie łatwo. Po pierwsze to trudna sprawa, po drugie… Nie będę ściemniać, że zespół przyjmie cię z otwartymi ramionami. Raczej tak się nie stanie”
Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Napiszcie opowiadanie ze słowem-kluczem „punkt”. Tekst nie musi być związany z pozycją konkursową. Gdzie zaprowadzi was wena?
Opowiadanie (lub jego fragment) wklejcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Jedna osoba może przesłać tylko jedną pracę. Teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na wasze teksty do 14 września włącznie. Małgorzata Podstawna wybierze trzy najlepsze prace, a ich autorzy/autorki otrzymają nagrody.
Czekamy na wasze teksty!
Źródło cytatu: Małgorzata Podstawna, W martwym punkcie, Wydawnictwo Prozami, Warszawa 2025.

Napisałam razem ze Sztuczną, w formie gry RPG to dla żartu, nie liczy się do konkursu:
Tytuł questa: Misja: List Polecony
Miejsce akcji: Poczta Główna, kraina kolejek i formularzy.
Postać gracza: Janek, poziom 1, klasa: Petent.
Statystyki:
• Cierpliwość: 3/10
• Zdolność czytania formularzy: 2/10
• Humor: 7/10
NPC (postać niezależna): Pani w okienku, strażniczka pieczątek i mistrzyni westchnięć.
Opis rozgrywki:
Janek wchodzi do pocztowej sali. Od razu pojawia się komunikat:
👉 „Otrzymujesz nowe zadanie: Stań w odpowiednim punkcie.”
Przed nim trzy opcje dialogowe:
1. „Idę do punktu nadania.”
2. „Idę do punktu odbioru.”
3. „Pytam o punkt szczęścia.”
Janek wybiera 3.
NPC: – Punkt szczęścia zamknięty do odwołania.
Janek traci 1 punkt cierpliwości.
W tle pojawia się miniboss: Starszy Pan z rachunkami za prąd. Potężny przeciwnik, znany z umiejętności „Rozmowa o życiu przy okienku” (zajmuje +10 minut).
Janek rzuca zaklęcie:
– Przepraszam, ale ja tylko na chwilę!
Rzut kością nieudany. Starszy Pan wciąż opowiada o tym, jak kiedyś znaczki kosztowały grosze.
⸻
Finał questa:
Po 40 minutach walki z nudą i kolejką, Janek otrzymuje nagrodę:
🎉 List polecony wysłany!
+5 do cierpliwości
+1 do doświadczenia życiowego
+1 kupon do programu lojalnościowego Poczty Polskiej
Ukryty bonus level, uwidaczniający się po przekroczeniu południowej granicy planszy:
Janek adoptuje gołębia pocztowego nabywając+20 punktów w kategorii „Omijanie kolejek”.
Uwaga: pomysł kradziony. Źródła poszukać w YT po haśle „Uczciwa reklama czeskiej poczty”
– Dziadek nic wam nie powie. Zresztą, nic nie pamięta.
Pewnie brzmię, jakbym chciał powstrzymać policję przed rozmową ze świadkiem. Macham więc ręką zachęcająco. Proszę bardzo, niech sami się przekonają. Dziadek przestał mówić pół roku temu, a nawet wcześniej jego słowa rzadko miały sens. Czy naprawdę nie pamięta niczego? Kto wie, ale jeśli przed wyblakłymi oczyma, wpatrzonymi w jeden punkt na ścianie, wyświetlają się jeszcze jakieś wyraźne wspomnienia, pochodzą z czasów, gdy dziadek miał włosy i wszystkie klepki a świętej pamięci babunia powodzenie jak gwiazda filmowa.
– Dziękujemy i przepraszamy – żegna się policjantka, gdy pięć minut później wychodzą i kto wie, może naprawdę jest jej przykro, że zakłócili spokój staruszkowi z demencją w miejscu, które z definicji miało mu zapewniać spokojną starość. A może współczucie w jej głosie zarezerwowane jest dla mnie, jedynego wnuka, obserwującego dzień po dniu, jak ukochana osoba odchodzi, choć nie rusza się z fotela?
– Mam nadzieję, że złapią państwo tego, kto to zrobił.
Kłamię. Policjanci też nie wyglądają, jakby im zależało na wyjaśnieniu morderstwa kogoś, kto z racji wieku i tak w każdej chwili mógł odejść z przyczyn naturalnych.
– Zrobimy, co w naszej mocy, ale nadal szukamy narzędzia zbrodni.
*
– Wezmę ją do domu i umyję w wybielaczu – obiecuję, głaszcząc na zmianę, z jednakową czułością, dłoń dziadka i jego starą finkę, którą zabrałem z pokoju ofiary, nim wezwałem pomoc. – Kocham cię i mam gdzieś, kto jest moim biologicznym dziadkiem. Wybacz, jeśli ci go przypominam.
Dziwię się, że policjanci nie dostrzegli podobieństwa, bo ja wczoraj, gdy poznaliśmy nowego pensjonariusza, poczułem się jak Dorian Gray przed słynnym portretem.
Punkt zwrotny w karierze
– Może by pan zajął się problemem obliczeniowym związanym z RNA? – Szef wreszcie dał mi długo oczekiwany problem do rozwiązania.
Byłem taki szczęśliwy. Już widziałem te artykuły, które powstaną z moim udziałem.
Jednak pech chciał, że to nie był dla mnie szczęśliwy okres. Umierała moja mama. W desperacji jeździłem dla niej po leki do Wiednia. Oczywiście problemem się zająłem, ale kiedy przyszło zmienić narzędzie na takie, z którym już miałem niepowodzenie. Zrezygnowałem.
Pałeczkę szef przekazał studentce jako temat jej pracy magisterskiej. Ładnie się obroniła i została doktorantką. Tę dysertację napisała już po angielsku. Szef zgłosił ją do konkursu w Reykjaviku. A ona go wygrała przynosząc chwałę jemu, uczelni a nawet Polsce, bo nikomu z Europy wschodniej nie udała się wcześniej ta sztuka. Kilka lat później zrobiła habilitację, którą wyróżniła Polska Akademia Nauk. Doczekała się też profesury zwanej belwederską czyli wręczonej przez prezydenta Dudę. Aż w końcu została członkiem-korespondentem Polskiej Akademii Nauk.
Jestem pewien, że nie osiągnąłbym tyle, ale może coś więcej niż doktorat. Z zainteresowaniem śledzę karierę koleżanki już kilkakrotnie wróżąc jej kolejne sukcesy. Może więc i teraz pokuszę się o życzenie jej nagrody Nobla z biologii. Nie mówcie, że to niemożliwe, bo informatyk dostał już Nobla z medycyny za tomograf komputerowy. A pewnie jest tego więcej tylko ja już nie śledzę. Mam nadzieję, że nie wykiwają jej jak naszego rodaka astronoma, który odkrył pierwszą planetę pozasłoneczną. Uzasadniono to tym, że jego planeta krążyła wokół pulsara, a nie czegoś podobnego do Słońca. Ale bez wątpienia była pierwszą.
No i mamy pierwsze prace:) Kto następny?:)
Zadanie z fizyki
– Pomożesz mi? – pytam, chociaż czyta gazetę.
– Co masz? – Z zaciekawieniem patrzy na książkę od fizy, bo nauki ścisłe to jego domena.
– Zadanie – odpowiadam.
– Siadaj i czytaj na głos.
Otwieram książkę.
– Ze stacji A do stacji B rusza pociąg ruchem jednostajnie przyspieszonym, ze stacji B w stronę stacji A rusza drugi pociąg z przyspieszeniem dwa razy większym. Podaj punkt, w którym zderzą się, jeśli odległość od A do B wynosi 100km.
– Czego w tym nie rozumiesz? – pyta, a ja robię to co zawsze, wzruszam ramionami. – Czytaj ponownie, ale ze zrozumieniem.
Staram się myśleć, olśnienie nie przychodzi, tato chyba dostrzega jego brak.
– Przynieś papier i coś do pisania – mówi, a ja wzdycham, idąc do swojego pokoju. Po chwili wracam z ołówkiem i wyrwaną z zeszytu kartką.
Bierze to ode mnie, robi minę, bo ołówek nie jest zatemperowany, ale mimo tego wprawnie rysuje odcinek, kropkami zaznacza stacje, punkt zderzenia i pociągi, skierowanymi do siebie strzałkami. Opisuje wszystko cyframi i literami.
– Jasne? – pyta.
Głupie pytanie, jasne, że jasne. Kiwam głową dla potwierdzenia.
– Przyjrzyj się i powiedz, co jest wspólnego dla obu pociągów? – Patrzy na mnie z nadzieją.
O rany, przecież nie jestem w pierwszej klasie.
– Tor – odpowiadam bez wahania. – Jadą po tym samym torze. Zderzą się! – niemal krzyczę.
– Co jeszcze?
– Mało ci? A jeśli to osobowe?
– To nie jest przedmiotem zadania. Nie dramatyzuj, myśl.
Czekam, zaraz pewnie sam powie.
– Czas – pada wreszcie. Wiedziałam, że powie. T1=T2 zapisuje na kartce. – A teraz podaj wzór na drogę w ruchu przyspieszonym.
O czym on mówi? Rozszerzam oczy coraz bardziej.
– W tym zadaniu brak danych – Rety, czy ja to powiedziałam? – Bo jak ma się zatrzymać na stacji B, to musi zacząć zwalniać, chyba że od początku wie, że się zderzy, a to bez sensu – idę za ciosem.
Przynajmniej nie rozmawiamy o wzorze.
Kiwa głową. Czyżby z uznaniem?
– Dobrze myślisz, nie spodziewałem się tego po tobie. Zadanie może jest źle sformułowane, ale popatrz… – Tylko na to czekałam. Ołówek w jego dłoni porusza się ruchem przyspieszonym, zaraz osiągnie prędkość światła, strona zapełnia się wyliczeniami. – Zderzą się w jednej trzeciej drogi od stacji A. Zgadzasz się?
– Jasne, od początku wiedziałam. – Cmokam go w czoło. I po co było tyle gadać?
Lubię takie zadania. Niby za mało danych, a wystarcza i rozwiązanie też klarowne.
Asia, jak zwykle, wpadła do hotelu w ostatniej chwili. Nie mogła nauczyć się wcześniejszego wychodzenia z domu. Wszystko na ostatnią chwilę. Gdy wchodziła przez szerokie, oszklone drzwi usłyszała w radio komunikat:
„Poniedziałek szesnasty dzień września, imieniny Łucji i Sebastiana. Minęła ósma, zapraszamy na wiadomości”.
Od lat to samo. Spojrzenie recepcjonistki z pozornym wyrzutem i nie czekając na jej słowa, głośne narzekanie Aśki na źle funkcjonującą komunikację miejską. Pracuje tu już szósty rok. Niby nie spóźnia się, wpada zawsze w ostatniej chwili, jak zawsze w punkt. Ma tak ze wszystkim przez całe swoje życie. Trafia zawsze w punkt i balansuje na krawędzi.
Hotel Metropol, przy samym Parku Śląskim był dla niej atrakcyjnym miejscem pracy. Blisko centrum, blisko domu no i umowa o pracę, a nie śmieciówka jak u poprzedniego pracodawcy. Ile dni pracy tyle historii.
Było to wiosną tego roku, zapukała do pokoju, który należało posprzątać i nie słysząc odpowiedzi weszła do pokoju. Wyłączyła zapaloną przy łóżku lampkę i wtedy zobaczyła w uchylonych drzwiach łazienki nagiego mężczyznę golącego się przed lustrem. Speszona przeprosiła, odwróciła się i szybkim krokiem chciała wyjść z pokoju. On zobaczył ją, wyszedł szybko z łazienki i stanął jej na drodze. Był wciąż nagi. Podobał jej się, jednak była mocno speszona, a widząc jego członek reagujący na jej widok oblała się purpurą. Sama też poczuła podniecenie.
– Przepraszam, ja już wychodzę. Muszę już iść, wyjść, ja nie chciałam. – jąkając się przepraszała i próbowała przecisnąć się do drzwi. Nie przepuścił jej.
– Ależ ja się nie gniewam. – bez wstydu z uśmiechem odpowiedział gość.
Tym razem to on trafił w punkt, jej czuły punkt.
Dziś miała tylko kilka pokoi do sprzątnięcia. Zaczęła więc od dołu, wybrała na pierwszy ogień siedemnastkę i znów trafiła w punkt! Po chwili wybiegła z niego trzaskając drzwiami.
– Trup. Tam jest trup. Ja tam nie wrócę. Nie, nigdy! – zdenerwowana, powtarzała w kółko te zdania. Ręce jej się trzęsły. Podbiegła do recepcji.
– Powiedz spokojnie, co się stało. Gdzie ten trup, jaki znowu trup – recepcjonistka nie do końca rozumiała o co jej chodzi.
– W pokoju numer siedemnaście, w łazience leży trup. Kobieta z poderżniętym gardłem. Ja tam nie pójdę. Za żadne skarby – drżącym głosem wydukała patrząc w oczy recepcjonistce. Stanęła przy oknie i rozpamiętywała sytuacje, gdzie pech ją prześladował. Widocznie było ich sporo, skoro dopiero dźwięk policyjnej syreny przywrócił ją do świadomości.
Życie, jeśli można tak powiedzieć o egzystencji duszy, majora Edwarda Beliny Drzewieckiego czas jakiś temu wypadło z kolein utartych setką lat przyzwyczajeń, znojów i przyjemności. Do dzisiaj pamięta stupor w jaki wpadł, gdy panienka, którą chciał nastraszyć, okazała się jemu podobną zjawą.
Anna Maria Rozłup-Krzywańska, kwatera AGc (rząd drugi, miejsce siedemnaste), podobnie jak major, przebywała na boratyńskim cmentarzu w stanie niekompletnym. Jej ziemską wędrówkę zakończył wielki ciągnik, którego kierowca nie do końca znał możliwości olbrzyma, zaś uszczerbek ciała, skutkujący błąkaniem się Anny Marii w zaświatach, był dziełem lokalnych policjantów, którzy niedokładnie przeszukali samochód ambitnej agentki nieruchomości.
Belina, zrazu zaskoczony, z czasem przywykł do nowego widma w sąsiedztwie, a gdy już-już zauważał u siebie pierwsze oznaki akceptacji i zadowolenia z towarzystwa, okazało się, że różnica pokoleń nie pozwala na owocną współpracę w dziedzinie złośliwości i uprzykrzania życia tym, którzy je prawdziwie mają.
Major wzbudzał w bywalcach cmentarza strach metodami, które wypracował przez lata. Ziąb? Gorąco? Siarka? Wiatr? Przywoływał je jednym skinieniem. Potrafił utrzymać wir powietrzny na grobie, a ta, panie dziejaszku, dzierlatka, nawet okiem nie spojrzy! I dlaczego?
– Bo ja, dziadek – tłumaczyła swój punkt straszenia – umiem z młodymi. Chłodem ich potraktujesz? Beka dla nich! Toż noszą kurtki do połowy pleców! Siarkę zasadzisz? Nie takie rzeczy wąchają! Liśćmi w twarz dmuchniesz, to ci wszystkie rozniosą po całym cmentarzu tak, że lepiej nigdy nie miałeś! Ale zabierz im Internet!
Major Edward Belina Drzewiecki już o nic nie pytał.
I tak mijały nam dni rodzinne, spokojne w białym domku na przedmieściach, a mnie toczyła coraz większa nuda. Gdy przyszła jesień, a z nią długie i bezsenne noce, z głowy zaczęły mi wypełznąć żmije. Wsłuchany w ich hipnotyzujący syk spoglądałem na zmęczona kobietę leżącą obok mnie i nie czułem nic. Pusty w środku, pozbawiony sentymentów myślałem precyzyjnie i ostro. Trzeba wyprowadzić skuteczny cios, uderzyć w czuły punkt, ostrzem miecza przerwać wszystkie więzy, które mnie pętają. Znalazłem taką jedną, co miała dziewiętnaście lat. Była młoda, chętna i naiwna – marzyła o miłości aż po grób. Albo była wyrachowana – chciała szybkich pieniędzy i łatwego życia. Było mi to wszystko jedno, miała tylko odegrać swoją część. Tamtego dnia, gdy prawda wyszła na jaw, siedzieliśmy wieczorem przy kuchennym stole. Patrzyłem z uwagą jak pęka jej twarz, uśmiech dogasa, a smutek okrywa oczy gęstą pajęczyną. Resztka nadziei wyleciała z jej serca cichym westchnieniem, gdy odmówiłem skruchy. Złamana i napełniona goryczą nie będzie miała siły walczyć. Wziąłem walizkę i zamknąłem drzwi. Spojrzałem w przepaść, którą sam wykopałem. Na dnie kłębiły się żmije.
Urodziłam się o czasie, na peronie nikt nie czekał.
Ja też nie wychodzę na peron przed podróżnych, żeby ich oprowadzić po moim zabazgranym świecie, który składa się z szaroburości i poniżenia.
Nie ma przed kogo wychodzić. Sami debile i zboczeńcy, a jak będzie jaki taki, to sam trafi.
– Mówie ci Haneczko, nie warto, chyba, że będzie co godnego, to samo przyńdzie.
Słucham babki Hanki co trzecie słowo. Mam po niej imię i charakter, tylko tak nie przynudzam. Denerwuję się, bo akurat czekam na zamówienie. Podrabiam, fałszuję obrazy, idą jak oryginały. Denerwuję się, co będzie, jak spotka się dwóch Chełmońskich, albo Liebensteinów? Obgryzam paznokcie, na szczęście babka niedowidzi. Siedzę za ceratowym stołem i prawie sikam ze zdenerwowania, powiedziałam Frankowi, żeby tutaj przyszedł, lepiej żeby nie wiedział, gdzie mieszkam, poza tym nie ma co w miejscu mojego zamieszkania oglądać.
Komórka sublokatorska, na górze łóżko, w dole wszystko na kupę zwalone, żeby tych Chełmońskich w razie czego nie było widać. Uczę się medycyny z Anielką, co uciekła z pieca u jej starych. Czekam, jak się dorobię. Mony Lizy nie podrabiam i Matejki też nie, nie dlatego, żebym nie umiała, ale nie lubię. Nie lubię Matejki i Chopina. Chopin blady, cukierkowy. Matejko patriotyczny do zrzygania. Teraz jest moda na rzygających patriotów.
Obrazy sprzedaje kurier za granicą, lepiej go nie znać, ani zagranicy też nie. Trzeba mieć paszport i książeczkę walutową. Obydwoje są mi obcy, tak jak kurier, który nie ma paszportu, górami się przedziera. Jego ojciec kłusował z Liptakami, w domu mają głowę kozicy w dużym pokoju nad telewizorem, drogę mu pokazał.
Siedzę, a tu wpada Franek z wrzaskiem, że punkt spalony!
Mój pierwszy raz
W moim dość długim życiu było tak wiele zdarzeń i sytuacji więc nie przypuszczałam, że jeszcze coś może mi się zdarzyć pierwszy raz. A jednak.
Jest lato. Wspaniała pogoda. Z moją córką i jej znajomymi wybrałam się na kilkudniowy wypad w Bieszczady. W drodze nad Solinę zatrzymaliśmy się na nocleg w miejscowości
o nazwie Klimkówka. Mieliśmy zarezerwowane noclegi w dworku położonym w pięknym, starym parku. Na terenie parku znajdowała się także kręgielnia. Po kolacji wybraliśmy się
do kręgielni. I w tym miejscu zaczyna się mój kolejny pierwszy raz. Postawiono mnie przed faktem dokonanym, czyli bez znajomości zasad gry włączono mnie do rywalizacji o punkty. Gdy próbowałam dopytać o zasady gry w kręgle, usłyszałam krótkie : „Patrz jak my to robimy
i ucz się. To nie jest trudne”. I dodali : „Ten kto przegrywa pokrywa koszt zabawy”. No dobra, pomyślałam. Niech wam będzie.
Przyszła kolej na mnie. Wzięłam do ręki kulę która była najbliżej w moim zasięgu. Ciężką, – zauważyłam. Wzięłam rozbieg i puściłam ją. Kula zaraz na początku toru zeszła z linii, stoczyła się na bok i zginęła w czeluściach toru nie strącając żadnego kręgla. Pudło. W drugiej próbie ponownie pudło. Na tablicy wyników przy moim imieniu pokazało się „0” punktów.
Następna kolejka. Tym razem w moim zasięgu znalazła się kula innego koloru. Miałam wrażenie, że jest trochę lżejsza. Nikt mnie nie poinformował, że kule mają różny ciężar o czym informuje ich kolor. Gra się toczy, wszyscy mają na koncie punkty, a ja okupuję ostatnie miejsce z zerem punktów.
Znowu moja kolej. Już zdążyłam się zorientować, że ciężar kuli jest związany z kolorem. Wybrałam kulę żółtego koloru, była wyjątkowo lekka, technikę ich puszczania zdążyłam wyczaić. Wzięłam rozbieg, puściłam ją najmocniej jak tylko mogłam, żeby nie miała czasu przypadkiem zmienić linii toczenia się do celu i udało się. Straciłam jeden kręgiel. W drugiej kolejce udało mi się wywalczyć całe 9 punktów., ale dalej jestem ostatnia.
Wreszcie załapałam o co chodzi w tej grze i zaczęłam się rozkręcać. Zdarzył mi się strike. Wtedy dostałam owacje na stojąco, ale spare został poza moimi możliwościami.
Ostatecznie zajęłam przedostatnie miejsce i byłam z siebie dumna, że pomimo „pierwszego razu” nie byłam ostatnia w tej grze w kulki.
Po powrocie do domu postanowiłam zmontować drużynę do gry w kręgle i raz w tygodniu odwiedzać kręgielnię.
„Co za kretyn nazwał to czarnym punktem?!” – pomyślała.
„Jak inaczej nazwać człowieka, który sprowadza przestrzeń i kumulację tragedii do pieprzonej kropki na żółtym tle?!”
W Kaśce ta kropka wyzwalała tylko wkurw, który powodował, że wciskała mocniej pedał gazu.
Tamtego dnia matka odbierała ją z obozu. Kaśka przysnęła na tylnym siedzeniu. Obudził ją huk zderzenia i własny ból. Po matkę niepotrzebnie przyleciał helikopter, a po nią przyjechała karetka. Rozdzielili je. Bez pożegnania.
W miejscu gdzie zginęła jej matka nie ma żadnych znaków. Jest przystanek, lekki zakręt, a po obu stronach drogi, pole. Nie ma krzyża, zimnych zniczy i sztucznego badziewia. Nie ma też magicznego czarnego punktu, który według twórcy, mógłby jej matkę ustrzec przed śmiercią.
Ten zakręt od kilkudziesięciu lat jest Kaśki intymnym punktem na mapie. Dzięki temu, że jest fizycznie nieoznaczony, Kaśka może tędy przejeżdżać pamiętając lub nie. Czasem specjalnie wygląda tego miejsca, by szepnąć w odpowiednim momencie: „Cześć mamo”. Czasem, zagadana z towarzyszami podróży, przypomina sobie o nim dopiero kilka kilometrów dalej. W obu przypadkach się uśmiecha. Tylko ona wie o doświadczeniach zawartych w tej przestrzeni, są jej własnością, jej tajemnicą, którą może, ale nie musi się dzielić.
Nie to, co te cholerne czarne punkty informujące kierowców o kumulacji śmiertelnych wypadków. Kaśka ich nie lubi za kradzież ludzkich historii, bezduszne odarcie właścicieli z intymności wspomnień i sprowadzenie tychże do zwykłej kropki.
Zamiast przy tych znakach zwalniać, przyspiesza więc, by minąć tę jawną oznakę braku szacunku.
Z tego co zauważyła, nie jest jedyna.
Siedział na balkonie, gapiąc się w nicość. Wyławiał punkty na niebie i śledził, jak żłobią korytarze w chmurach. Mieszkali blisko Okęcia, czasem całe niebo było poorane kreskami.
Ewa martwiła się o niego, czuł to. Lęk wyzierał z jej oczu. Nawet gdy zmuszała kąciki ust do uśmiechu, lęk zostawał. Przynosiła mu talerz z kanapkami: salami i plaster pomidora nakrapiany punkcikami pieprzu. Kiedyś je uwielbiał, teraz nie odróżniał smaku sera od wędliny. W pasku od spodni zrobił dodatkową dziurkę. Może Ewa nie zauważy, jak zapada się w sobie? Zresztą zawsze był drobny, w jego zawodzie to atut.
Dawniej każdy dzień zaczynał z planem. Kreślił kilka punktów i je realizował. Nic wielkiego, a dawało poczucie sprawczości i panowania nad czasem. Odkąd zwolnili go ze służby: „Janek, daj spokój, pozwól sobie na odpoczynek, nalatałeś się, stary!” – znalazł się w martwym punkcie i za cholerę nie mógł z niego wyjść.
Siedział na balkonie, wąskim jak kokpit boeinga i łowił punkty na niebie. Nadal pamiętał rozkład swoich lotów. Ewa usiadła obok niemal bezszelestnie. Milczała. Był jej za to wdzięczny. Mogła go zalać żółcią pretensji, może powinna? Tyle jej naobiecywał. Gdzie to nie pojadą, czego nie zrobią. Na emeryturze mieli dopiero pożyć!
Trzymała na kolanach notes, coś szkicowała. Podsunęła mu. Cztery skrzyżowane kreski, dwie w pionie, dwie poziome. Nie zrozumiał. Narysowała kropkę w środku. Duży, grafitowy punkt.
– Teraz ty – wetknęła mu długopis, chwilę czekała, po czym skierowała jego dłoń na sąsiednie pole i zakreśliła krzyżyk. No tak, uśmiechnął się: kółko i krzyżyk. Zawsze umiała go rozśmieszyć. I już wiedział: znajdą punkt wyjścia. Jeszcze się nażyją. To cholerstwo da się leczyć!
Galernicy wrażliwości i zaprawieni w żegludze po odmiennych stanach świadomości bosmani. Bywalcy salonów, wszyscy ołbińscy święci oraz awangarda smakoszy polskich. Partyjni i bezpartyjni. Kościółkowi i ateusze. Radośni i smutni. Starzy i młodzi. Robotnicy, studenci, docenci, a nawet jeden profesor.
Wszyscy oni w którymś momencie życia spotykali się pod Punktem. Punkt to miejsce magiczne, w którym jak w tyglu mieszały się ze sobą warstwy społeczne, światopoglądy i filozofie życiowe. Niczym gigantyczny magnes przyciągał nas w swoją orbitę, po to by – jak już tam będziesz – bezpardonowo uwięzić cię na parę godzin, chociażbyś się zarzekał, że tym razem tylko zrobisz co trzeba i szybko wrócisz.
Tajemna moc punktu odmieniła życie niejednego z nas. Ba! Punkt był kwintesencją życia. Tylko w Punkcie robociarz jak równy mógł podyskutować z adiunktem filozofii na temat względności pojęć, nieliniowości świata, determinizmie losów ludzkich, a nawet o paradoksie butelki (niby cała, a przecież tylko połówka). To tu odbywano wielogodzinne dysputy o aktualnościach politycznych, wymieniano ploteczki i udzielano wskazówek na temat najważniejszych życiowo tematów. W powietrzu czuć było buzującą inteligencję. Nie taką sztuczną jak jest teraz, ale taka prawdziwą wyrywającą się z trzewi ludzkiego jestestwa.
Gdy nastał bezduszny kapitalizm Punkt znienacka zniknął. Wessała go czarna dziura ekonomicznej nieopłacalności. I ani czerwoni ani czarni nie pochylili się nad losem zagubionych w świecie sierot po Punkcie.
– No, ale co ty możesz z tego zrozumieć, ty bezrozumna maszyno? – zapytałem retorycznie i wrzuciłem ostatnia butelkę po Książęcym do otworu automatu w przedsionku osiedlowego Kauflandu.
„Martwy punkt”
Kiedy telefon Anny nie odpowiadał kolejny dzień Krzysztof poczuł ukłucie w sercu,był zaniepokojony tą sytuacją,ponieważ Anna zapowiedziała iż wpadnie porozmawiać i wypić wspólną kawę. Obiecała jednak ,że zadzwoni. Telefon jednak milczał,a Anna nie odezwała się ,i ze wspólnego spotkania wyszły nici. Miała odezwać się wczoraj – była to środa popołudniu .Jednak słuch o niej zaginął.
Następnego dnia Krzysztof po odwiedzeniu domu Anny , i sprawdzeniu co się z nią dzieje postanowił zgłosić się na policję by złożyć zeznania mające pomóc policjantom w odnalezieniu Anny. Jak było mu wiadomo z tego co mówiła Anna wynikało że miała się z kimś spotkać w tak zwanym „Martwym punkcie” , w miejscu w którym często dochodziło do śmiertelnych wypadków,i zaginięć. Anna pracowała w policji , miała spotkać się z informatorem by zasięgnąć informacji o pewnej sprawie wyznał Krzysztof odpowiadając na pytanie policjanta. Poznaliśmy się nie tak dawno mówił dalej Krzysztof,nie powiem Anka mi się podobała ,liczyłem na fajną znajomość. Ufała mi na tyle,że nie bała mi się wyznać czym się zajmuje. Jak mi wiadomo na miejsce spotkania miała pojechać sama- choć proponowałem swoje towarzystwo, odmówiła. Może ktoś ją widział, musicie pojechać na miejsce żeby to sprawdzić. Martwię się o Ankę wyznał Krzysztof dopiero nie dawno przyjęła się do tej pieprzonej roboty. Mieliśmy plany -życie być może ze sobą. A tu jak ręką uciął wszystko legło w gruzach w jednej chwili. Pojechała na umówione spotkanie, i zniknęła. Jestem załamany. Od trzech dni nie zmrużyłem oka powiedział Krzychu kończąc zeznania.
Anka pochodziła ze śląska ,jej zaginięcie postawiło całą tutejszą policję na nogi. W piątkowy poranek od samego świtu na komendzie ruch. Policja zaczęła działać. Jednak jej przełożony nie miał złudzeń iż o szczęśliwy finał będzie trudno. Jednak nie zwlekał ani chwili.
PUNKT WSPÓLNY
Promienie ganiały się po szkle i rozbłyskiwały na polerowanych elementach jadalni. Te, którym nie udało się wskoczyć przez okno, łechtały różę pnącą się po pergoli, na której przysiadł rudzik. Blask i zapach letniego poranka niósł ze sobą energię nowego dnia.
Drzwi rozwarły się uderzając o ścianę.
– Tobie wszystko przeszkadza! – burkną nastolatek a jego oczy cisnęły wiązkę wulgaryzmów.
Zgrzyt przesuwanego po podłodze krzesła uciszył zaloty rudzika.
– Unieś krzesło!
– Dżizas, tato! – burknął.
– Porysujesz! – Ojciec prawie krzyknął. – Wiesz ile czasu z dziadkiem robiliśmy tę podłogę?
– Tia – bąknął młody – dziadek mówił, że sam to wszystko zrobił, bo ty na ryby pojechałeś.
Ojciec spuścił wzrok i szeptem odpowiedział:
– To chodziło o podłogę na górze.
Metal uderzył o metal przerywając kłótnię. W jednej chwili przymknęli oczy i łowili kuchenne aromaty.
– Boczek – Ojciec puścił bańkę ze śliny.
– Jajka i szczypiorek – mlasnął młody.
Najpierw objął ich zapach nieco przypalonych jajek, tłuszczu oraz świeżego chleba, po chwili w drzwiach stanął staruszek niosący bochenek oraz patelnię z jajecznicą. Młody wyjął z kredensu talerze i sztućce, ojciec ustawił na stole podstawkę. Podzielili się płynnym złotem, urwali po kawałku ciepłego pieczywa, lecz zanim zaczęli rozkoszować się smakiem senior zapytał:
– O czym gadaliście?
– Bo on…- Ojciec urwał bo zaciągnął się parą znad talerza.
– Dziadku on…- Młody również urwał i zaczął żuć ciepłą skórkę.
Dziadek uśmiechnął się.
– Nic nie jest ważne gdy jesteśmy razem.
Promienie słoneczne ponownie zaczęły skakać po szkle a rudzik przysiadł na gałązce i na nowo rozpoczął pieśń, która tworząc jedność z aromatem róży, złotem promieni i zapachem jajecznicy, owionęła całą okolicę.
Okna salonu były otwarte szeroko ku wiosennemu po południu. Z nieba kapał drobny deszcz, a porywisty wiatr szarpał długimi zasłonami, chcąc wyrwać je ze środka na zewnątrz. Między białymi i puszystymi obłokami, a błękitnym niebem, co jakiś czas przedzierały się słoneczne promienie.
Siedziała wygodnie na dużym, wiklinowym fotelu trzymając nogi na stole, a w ręku odpalonego papierosa. Gęsty dym, który wypuszczała głęboko z płuc unosił się nad jej głową wijąc niczym leniwy obłok. Mijały godziny, a na tarasie pokaźnego, drewnianego domu zmieniał się jedynie kąt padania światła. Powoli robiło się ciemno i zaczęło padać mocniej, gdy nagle ciszę przerwał dźwięk kluczy uderzających o blat w salonie.
– Kochanie, wróciłam! – rozległ się znajomy głos. Po chwili w drzwiach stanęła jej matka.
– Co ty wyprawiasz? Wyrzuć to natychmiast! – krzyknęła – co pomyślą sobie o nas sąsiedzi?! – dodała, a jej głos rozszedł się po całym podwórku.
Liliana odwróciła się lekko za siebie.
– No właśnie, co powiedzą sąsiedzi. – odburknęła chłodno. -To jedyne, co cię obchodzi. Skandal, prawda? Nie mam już piętnastu lat i przestań robić aferę jakby świat miał się zawalić.
Wstała i dogaszając papierosa w pustej puszce po coca-coli, zaczęła zmierzać w kierunku drzwi wyjściowych.
– Gdzie się wybierasz o tej porze?! – idąc za nią krok w krok, zapytała jeszcze głośniej.
– Tam gdzie nikt, nie będzie mnie oceniał za zapalenie cholernego papierosa. – odpowiedziała Liliana i trzaskając jej drzwiami przed nosem, wyszła z domu.
Matka zawsze trafiała w czuły punkt. Nigdy nie zapytała mnie jak się czuję, co u mnie, jak minął mi dzień. – pomyślała Lialiana, czując się przy tym bardzo rozżalona. Brak zrozumienia od najbliższej jej osoby bardzo bolało. Bolało tak, że wolała uciec i zamknąć się przed światem niż kolejny raz stawić mu bezskutecznie czoła.
Ręce na kierownicy drgały w sposób kompletnie niekontrolowany. Wiedział, że w tym stanie nie powinien prowadzić samochodu.
– Jeden punkt! Jeden zasrany punkt!
Wrzaski nie pomagały. Nic nie pomagało. Ten jeden punkt był jak prztyczek wymierzony w kostkę domina. Pozostałe klocki już zaczynał drżeć, czekając na ich kolej. Niezdany egzamin poprawkowy oznaczał zawalony semestr. Zawalony semestr groził wyrzuceniem ze studiów. Gwarantował niemal utratę miejsca w akademiku. Wynajem mieszkania nie wchodził w grę – w domu rodzinnym się nie przelewało. I jak on powie o tym rodzicom? Jak spojrzy w oczy Kasi? Już widział jej sarnie oczy, przesłonięte rzęsami, zza których wylewało się rozczarowanie. Czy nadal będziemy my? Czy jednak ona i ja…?
Na tę myśl łzy napłynęły mu do oczu. Świat rozmył się na moment, przez co żółty krzyż na czarnym tle przemknął obok, niedostrzeżony. Obie liczby pozostały nieme: dwudziestu jeden zabitych, stu trzydziestu rannych.
Rozpacz wezbrała, a krew zadudniła w tętnicach, zagłuszając dźwięk opon przemykających po nierównościach na jezdniach. Co oznaczał ten dźwięk zrozumiał zbyt późno…
Na razie czarne myśli przesłaniały wszystko. Jego świat się walił przez jeden, jedyny punkt. Jak niewiele trzeba, by piękny sen przemienił się w koszmar? I jeszcze teraz – czemu ta droga umyka tak gwałtownie? Czemu mknie w bok, jak szalona? Czemu drżące dłonie na kierownicy nie są w stanie utrzymać auta na drodze? Wrzasnął…
Po chwili ucichło wszystko. I krzyk, i dudnienie w tętnicach. Tylko liczby umieszczone pod oznaczeniem czarnego punktu przemówiły wyraźnie. Dwudziestu dwóch zabitych, stu trzydziestu rannych.