„Prawdziwa historia” – powieść Delphine de Vigan, na podstawie której Roman Polański nakręcił film – to wciągający thriller o nieoczywistych relacjach. Jest to jednak też powieść o pisaniu. Dwie pisarki – Delphine oraz L. toczą spory o kształt literatury. Zajmuje je m.in. kwestia prawdy w pisaniu.
Główną bohaterką Prawdziwej historii Delphine de Vigan jest pisarka przeżywająca kryzys twórczy. Jednak wszystko się zmienia, gdy w jej życiu pojawia się tajemnicza L. Te dwie kobiety świetnie się rozumieją, ale do konfliktów często dochodzi na gruncie literatury. L. jest oburzona, gdy Delphine mówi jej o chęci napisania powieści opartej na zupełnie fikcyjnych wydarzeniach, by „nie musieć się w ogóle rozliczać z rzeczywistością”. Zobaczcie, jak argumentuje swój punkt widzenia:
„- Ludzie mają to gdzieś. Dostali swoją porcję bajek i postaci, nałykali się już dość perypetii, zwrotów akcji. Ludzie mają dosyć gładkich intryg, zręcznych sloganów i zakończeń. Ludzie mają dosyć piaskowych dziadków i chciwców, którzy sypią opowieściami jak z rękawa, byleby tylko sprzedać im książkę, samochód albo jogurt. Opowieściami produkowanymi całymi tonami i odmieniającymi się w nieskończoność. Możesz mi wierzyć, czytelnicy oczekują od literatury czegoś więcej i mają świętą rację: oczekują Prawdy, autentyzmu, chcą, żeby im opowiadać o życiu, rozumiesz? Literatura nie powinna przekraczać pewnych granic.
Zastanawiałam się przez chwilę, po czym odrzekłam:
– Czy fakt, że życie, o którym opowiada się w książkach, jest prawdziwe albo fałszywe, ma aż tak wielkie znaczenie?
– Owszem, ma znaczenie. Ważne, żeby to było prawdziwe.
– Ale kto twierdzi, że to wie? Ludzie, jak utrzymujesz, być może czują tylko potrzebę, żeby to właściwie brzmiało. Jak nuta w muzyce. Zresztą może właśnie w tym tkwi tajemnica pisarstwa: albo coś jest właściwe, albo nie jest. Moim zdaniem ludzie wiedzą, że nic, co piszemy, nie jest nam zupełnie obce. Wiedzą, że zawsze istnieje jakaś nić, jakiś motyw, jakaś luka, które łączą nas z tekstem. Godzą się jednak, żebyśmy przekształcali, skracali, przestawiali, przerabiali. I żebyśmy zmyślali.
Dokładnie tak uważałam. Albo chciałam w to wierzyć. Miałam podstawy, by wiedzieć, jak bardzo ludzie albo przynajmniej niektórzy czytelnicy kochają Prawdę, starają się ją oddzielić od fabuły, ścigają ją w każdej kolejnej książce. (…)
Chciałam jednak wierzyć w coś innego: spotkanie z książką – intymne, głębokie, emocjonalne, estetyczne spotkanie z książką – odbywa się gdzie indziej”.
Czy zgadzacie się z poglądami Delphine na pisanie, na kwestię prawdy w literaturze? A może bliżej wam do poglądów L.?
Niezależnie od tego, czy chcecie pisać fikcję, czy książki oparte w całości na prawdziwych wydarzeniach, udzielimy wam wsparcia. Na kursach Pasji Pisania dostaniecie mnóstwo wiedzy merytorycznej, będziecie mieli także możliwość twórczego wykazania się. Wybierzcie kurs dla siebie:
http://www.pasjapisania.pl/harmonogram-kursow.html
Zapraszamy!
Źródło cytatów: Delphine de Vigan, Prawdziwa historia, tłum. Joanna Kluza, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2016.
Źródło grafiki: http://kultura.gazeta.pl/kultura/56,114438,22877990,prawdziwa-historia-polanski-powraca-z-najnowszym-filmem.html
Prawda, jak zwykle, leży pośrodku. A dokładnie rzecz biorąc, w tym, że nie da się tworzyć literatury NIEzawierającej prawdy o życiu i o ludziach. Nawet najbardziej fantastyczne, najbardziej wydumane opowieści mają tę prawdę w sobie, jeśli nie „na wierzchu”, to gdzieś w głębszych warstwach. Nawet postacie, których nikt nigdy nie widział i nie zobaczy (wyjąwszy ekranizacje literatury z zastosowaniem efektów specjalnych), są w pewnym sensie nami. Niekoniecznie samym autorem lub kimś z jego otoczenia, ale na przykład kimś, kogo przelotnie spotkał albo o kim czytał w tekstach nieliterackich (ileż to pomysłów na thrillery i kryminały wzięło się z gazetowych rubryk kryminalnych albo i akt policyjnych, ile powieści historycznych powstało w oparciu o kroniki, listy i inne archiwalia!). Czasem cały fantastyczny świat, wymyślony przez autora jedynie na potrzeby powieści, jest tak żywym, tak prawdziwym odzwierciedleniem naszego świata i nas samych, że gotowiśmy zapomnieć o jego nieistnieniu.
Zajrzyjmy do kanonu fantastyki. Oto „Władca Pierścieni”, opowieść tocząca się w całkowicie bajecznej krainie, zaludnionej elfami, krasnoludami, hobbitami i tak dalej. Jakież to przełożenie na nasze życie, można by powiedzieć, jakiej prawdy nas uczy ta walka z upiorami i orkami? A na przykład takiej, że ktoś mały i nic nieznaczący, mający liczne słabości charakteru, może je wszystkie zwalczyć, dokonując czegoś wielkiego. A czyż nie prosto z życia są wątki bohaterów pobocznych – dziewczyny niefortunnie zakochanej w mężczyźnie, który już oddał serce komu innemu, ojca gardzącego pozornie słabszym młodszym synem i tego syna, który gotów zginąć, żeby tylko pokazać ojcu, że dorósł do jego wymagań?
Weźmy fantastykę współczesną, „Harry’ego Pottera”, który zawładnął sercami dzieciaków i niejednego z nich przyciągnął do czytania. Nie przez to tylko, że główny bohater tak zgrabnie macha różdżką, ale też, że jest tak bardzo prawdziwy i w swoim sieroctwie, i w skłonności do wpadania w kłopoty. Nie on jeden zresztą, bo niewiele tam postaci zupełnie wyssanych z palca; jeśli z nich zdejmiemy te czarodziejskie szaty, zobaczymy wszystko, co widzimy wokół siebie: przyjaźń, lojalność, wspaniałomyślność w stosunku do wroga, bezwzględną nienawiść, chciwość, zawiść, ale i rzeczy mniejszego kalibru: łakomstwo, ciekawskość, naiwną dziecinność pierwszych miłości, długo by jeszcze wyliczać…
Mój ukochany bohater, Drizzt Do’Urden z jednej ze sag R.A. Salvatore’a, to – że zacytuję swoje zdanie z zamieszczonej w Biblionetce czytatki – precyzyjne studium istoty wyobcowanej, cierpiącej z powodu otaczającej ją ksenofobii. „Ludzki” Drizzt, w zależności od tego, w jakim kraju i w jakim środowisku by się znalazł, mógłby być dzieckiem slumsów, Żydem, Cyganem czy komunistą – zawsze postrzegano by go jako „złego z natury”, oceniano po rodowodzie albo powierzchowności i odpychano, nie próbując nawet go wysłuchać i zrozumieć. Całe jego życie to udowadnianie, że nie jest taki, że nawet te odwieczne bariery są do przekroczenia.
Sięgnijmy do mniej poważnej, przynajmniej „na oko” fantastyki.
„Gwiezdne Wojny”? Pomiędzy turbonapędami, mieczami świetlnymi i podnoszeniem pojazdów kosmicznych bez użycia narzędzi kryje się na przykład opowieść o ambitnym młodzieńcu, uwiedzionym zbrodniczą ideologią trochę za pomocą szantażu, a trochę – kłamstw i pochlebstw. Znamy to przecież z historii…
„Świat Dysku”? Pośród wszystkich niesamowitych przygód i wyssanych z palca stworów ktoś nagle rzuca mimochodem:
„Nagrodą za trud jest większy trud. Jeśli ktoś kopie najlepsze rowy, dają mu większą łopatę” albo ” W wannie historii prawdę trudniej jest utrzymać niż mydło, i o wiele trudniej znaleźć. . .”, albo „(…) zgodnie z klasyką bogowie grają losami ludzi, więc zapewne nie ma powodu, żeby nie grali w piłkę. My gramy i nami grają, a najlepsze, na co możemy liczyć, to robić to w dobrym stylu.”
No to może jeszcze mniej poważnie, dużym drukiem, z ilustracjami w sam raz dla młodszych dzieci? „Nigdy nie jest się zupełnie wolnym, jeśli się kogoś za bardzo podziwia”; „Czy to nie przyjemne mieć kogoś, kto tęskni i chodzi, i czeka, i czeka?”. Muminki przecież nie istnieją, ale są w każdym z nas. W jednym – mama Muminka, dbająca o to, żeby w domu zawsze było dość konfitur i upychająca w torebce wszystko, co tylko może się przydać. W innym – tatuś Muminka, uwielbiający zaszyć się gdzieś w kącie, zapomnieć o prozaicznych obowiązkach i pisać, co mu w duszy gra. Albo sam – Muminek, cieszący się wszystkim, co piękne i miłe, ogromnie ciekawy świata, choć trochę za mało odważny, żeby smakować ten świat na własną rękę, podziwiający niezależność Włóczykija i umiejący wiernie czekać. Albo Filifionka, bardzo nie lubiąca burzenia ustalonego porządku i odstępstw od własnych zasad. Paszczak, któremu zbieranie i katalogowanie różnych rzeczy potrafi przesłonić resztę świata. Buka, zimna, chmurna i nieprzystępna… a może tylko smutna? Zgryźliwy Piżmowiec, którego złości wszystko i wszyscy wokół. Pies Ink, który chciałby być większy i ważniejszy niż jest, ale nie potrafi…
„Nawet najbardziej fantastyczne, najbardziej wydumane opowieści mają tę prawdę w sobie, jeśli nie „na wierzchu”, to gdzieś w głębszych warstwach. ”
Zgadzam się z Tobą w stu procentach! Świetne przykłady dobrałaś (ach, te Muminki!). A nawet nie trzeba tego kostiumu fantastyki, żebyśmy uwierzyli w daną historię i bohaterów zaludniających powieść. Ale na fantastyce przenikanie się fikcji i „naszej” rzeczywistości widać najlepiej.
Cholipciuś, Dot, a ja nie wiem? Przykłady podałaś w punkt! Zaprzeczyć im niepodobna, lecz wszystko schodzi na psy (nie obrażając naszych ukochanych towarzyszy). Kiedy wertuję książki, bardziej ich opisy to skłaniam się ku historiom prawdziwym, przeżytym. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi – jakiś skrót jest we współczesnych powieściach, a może chodzi o język, może o wyobraźnię skojarzoną z empatią.
A może o rodzaj powieści? Myślę, że im lepsza literatura, tym lepiej się broni – niezależnie od tego, czy oparta na faktach czy nie:)
Ja, gdybym miała wybierać między prawdą nagą i przebraną, miałabym duży problem. Bo prawda naga jest bardziej naoczna, co widać zwłaszcza w tekstach zupełnie autentycznych – dziennikach, listach, wspomnieniach, literaturze faktu. Choć i w nich nie zawsze oczywista. Bo na przykład taka Sylvia Plath – kiedy czytamy jej listy do matki, to wyłania się z nich obraz dziewczyny/kobiety pełnej życia i z tego życia zadowolonej; z dziennika już niekoniecznie. A dopiero „Szklany klosz”, który jest fikcją, pewne fakty przetwarzającą, inne odtwarzającą bez istotnych zmian, daje pełen obraz pierwszego aktu dramatu, jakim była jej choroba dwubiegunowa…
Ale oczywiście, nie podpowiadałabym nikomu, aby prawdy o życiu szukać wyłącznie przez fantastykę. Bo jeśli przyjmiemy ten Stendhalowski obraz literatury jako zwierciadła przechadzającego się po gościńcu, to musimy być świadomi, że tych zwierciadeł jest wiele: czyste i przymglone, proste tafle i owale w ozdobnych ramach, dające wierne odbicie, powiększające, pomniejszające i zniekształcające, jak z gabinetu luster w wesołym miasteczku. I gdybyśmy patrzyli tylko w jeden ich rodzaj, to całej rzeczywistości nie dojrzymy…
Uwielbiam tę Stendalowską metaforę!
Tak, Sylvia Plath, to znowu wspaniały przykład, w dodatku który znam. Różne obrazy odbija to stendhalowskie zwierciadło przechadzające się po gościńcu. Jaka piękna metafora (nie znałam jej)! Istota przetworzenia, przekształcenia zaklęta jest w lustrze, a nie w przebierankach osoby, czy gościńca.