I znów wybrałem się do Prawieku – miejsca akcji jednej z najbardziej znanych książek Olgi Tokarczuk. Używając powieściowego języka można powiedzieć nastąpił czas (ponownej) lektury. Znów dołączyłem do Michała, Genowefy, Misi, Kłoski – i znów miałem wrażenie, jakbym znalazł się w rodzimej wersji Macondo.
Dobrze pamiętam swój pierwszy zachwyt książką Olgi Tokarczuk Prawiek i inne czasy. Ta opowieść pochłonęła mnie od pierwszych stron. Kochałem wówczas realizm magiczny (zresztą ta miłość nie przeszła mi do dziś), a wchodząc do Prawieku, poczułem, że jestem w polskim Macondo. Ta powieść ze mną została. Gdy pod koniec zeszłego roku do niej wróciłem, zdałem sobie sprawę, że dobrze ją pamiętam. Jeszcze zanim zacząłem ponowną lekturę, przypomniałem sobie bohaterów i ich emocje, poszczególne sceny.
Prawiek to swoisty mikrokosmos. Choć stosunkowo łatwo umieścić go na mapie (gdzieś nieopodal Kielc), to jednak łatwiej przyjąć, że leży „w środku wszechświata”. Wchodzimy do Prawieku, gdy pierwsza z dwudziestowiecznych zawieruch – I wojna światowa – wstrząsa tym mikrokosmosem. Poznajemy kolejnych mieszkańców. Michała Niebieskiego, młynarza, który musi iść na wojnę. Jego żonę Genowefę wystawioną na pokusę zdrady. Kłoskę, wioskową kurwę (słowo z powieści), dziedzica Popielskiego, Topielca Pluszcza, Florentynkę odgrażającą się księżycowi i innych. Widzimy ich codzienność, radości, troski, lęki. Każdy tutaj ma swój czas – to słowo klucz, ono otwiera poszczególne rozdziały. Mamy czas Michała, czas Genowefy, czas Elego, czas Misi, czas Matki Boskiej Jeszkotlowskiej, ale też czas młynka Misi, czas Gry, czas lip czy czas Zmarłych.
Tak, lata płyną, ludzie rodzą się, budują sobie życie, podlegają prawom biologii i Historii, przeżywają chwile szczęścia i tragedie. Mają swój czas i odchodzą. Olga Tokarczuk opowiada o swoich bohaterach z wielką czułością. Ma się wrażenie zanurzenia w świecie magicznym i pięknym choć niepozbawionym brutalności. To powieść głęboka i przemyślana, pełna symboli i cudnych szczegółów. Chce się kolejnych historii słuchać. Zobaczcie, jak Tokarczuk pisze na przykład o młynku Misi – to swoisty artefakt:
„Młynek ma brzuch z białej porcelany, a w brzuchu otwór, w którym drewniana szufladka zbiera owoce pracy. Brzuch jest przykryty mosiężnym kapeluszem z rączką zakończoną kawałkiem drewna. Kapelusz ma zamykaną jamkę – do niej wsypuje się szeleszczące ziarnka kawy.
Młynek powstał w jakiejś manufakturze, a potem trafił do czyjegoś domu, gdzie codziennie przed południem mełł kawę. Trzymały go ręce, ciepłe i żywe. Przyciskały go do jakichś piersi, gdzie pod perkalem czy flanelą biło ludzkie serce. Potem wojna przeniosła go swoim impetem z bezpiecznej półki w kuchni w pudło z innymi przedmiotami, w sakwojaże i worki, w wagony pociągów, którymi ludzie w panicznej ucieczce przed gwałtowną śmiercią parli przed siebie. Młynek, jak każda rzecz, wchłaniał w siebie cały zamęt świata: obrazy ostrzeliwanych pociągów, leniwe strumyczki krwi, porzucone domy, których oknami bawił się co roku inny wiatr. Wchłaniał w siebie ciepło stygnących ludzkich ciał i rozpacz porzucania tego, co znane. Dotykały go ręce, i wszystkie one muskały go niezliczoną ilością emocji i myśli. Młynek je przyjmował, taką ma bowiem zdolność wszelka materia – zatrzymywać to, co ulotne i przemijalne.
Daleko na wschodzie znalazł go Michał i jako łup wojenny schował do wojskowego plecaka. Wieczorem na postoju wąchał jego szufladkę – pachniała bezpieczeństwem, kawą, domem.
Misia wychodziła z młynkiem na ławkę przed dom i obracała rączką. Wtedy młynek chodził lekko, jakby się z nią bawił. Misia przyglądała się z ławki światu, a młynek kręcił się i mełł pustą przestrzeń. Ale kiedyś Genowefa wsypała do niego garść czarnych ziarenek i kazała je zemleć. Wtedy rączka nie obracała się już tak gładko. Młynek zachłysnął się i powoli, systematycznie zaczął pracować i skrzypieć. Skończyła się zabawa. Było w pracy młynka tyle powagi, że nikt nie śmiałby go teraz zatrzymać. Cały stawał się mieleniem. A potem dołączył się do młynka, Misi i całego świata zapach świeżo zmielonej kawy.”
Prawiek… nie jest może pozbawiony wad. Mogłaby być to książka dużo dłuższa. Przeskoki czasowe robią się coraz większe, pojedyncze wątki się urywają, a niektóre postaci pozostają jedynie imionami (jakby wbrew własnemu istnieniu nie dostały swojego czasu). Zarazem odnoszę wrażenie, że to jedna z najlepszych książek Olgi Tokarczuk. I ze swej strony łatwo jej wybaczam mankamenty – za to, że mnie uwiodła jako nastolatka, za to, że uwiodła mnie i dziś. I za te wszystkie wzruszenia, teraźniejsze i całkiem dawne, a także – zapewne – przyszłe. Bo do Prawieku zamierzam jeszcze nieraz zajrzeć.
A wy? Odwiedziliście już Prawiek?
Źródło cytatów: Olga Tokarczuk, Prawiek i inne czasy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005.
Źródło grafiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Młynek_(urządzenie_domowe) i http://booklips.pl/newsy/olga-tokarczuk-laureatka-miedzynarodowej-nagrody-bookera/
Też wróciłam właśnie do Prawieku. Bo czytałam jeszcze na studiach. I przypomniałam sobie to, o czym zapomniałam. Po czterdziestce inaczej się czyta, inaczej rozumie. Zajrzałam do Prawieku i teraz odnalazłam swój czas i znane mi światy.
Nie moja bajka, wolę klasykę i starsze tytuły, choć i gdy nowość się trafi to chętnie czytam. Ważne by sięgać po to, co się ma ochotę przeczytać i chyba nie zwracać uwagi na to czy autor dostał jakąś nagrodę czy nie. Pzdr.
Ja akurat czytałem Tokarczuk całe lata przed Noblem – natomiast myślę, że otrzymanie nagrody może być dobrą motywacją dla czytelnika:) Nie oceniałbym tego.