Jerome K. Jerome – słynny angielski pisarz i dramaturg – zasłynął zwłaszcza wydaną w 1889 roku satyryczną powieścią „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”. Perypetie tytułowych bohaterów, którzy wybierają się w podróż Tamizą, bawią do dziś. Zobaczcie, co się stało, gdy jeden z bohaterów zgubił się w labiryncie.
Czy znacie Trzech panów w łódce (nie licząc psa) Jerome’a Klapki Jerome’a? Choć tytuł nie był mi obcy, samą powieść poznałem dopiero niedawno i zakochałem się w niej od pierwszych stron. Szybko awansowała na półkę z uniwersalnymi książkowymi poprawiaczami humoru. Fabuła jest prosta – trzej przyjaciele, narrator Jerome, Harris oraz Jerzy postanawiają wybrać się na wycieczkę łodzią po Tamizie. Powieść przedstawia nie tylko ich perypetie na łodzi, ale też pomniejsze zabawne opowieści z ich udziałem. W jednej z nich Harris wybiera się do labiryntu Hampton Court. Zobaczcie, co z tego wynikło:
„Harris zapytał mnie, czy byłem kiedy w labiryncie Hampton Court. On sam wszedł tam raz, by kogoś oprowadzić. Przestudiował plan labiryntu – rzecz to była najprostsza pod słońcem, po prostu dziecinna igraszka niewarta dwóch pensów, jakie pobierano za wejście do środka. Doszedł do wniosku, że plan sporządzono tylko w celu nabierania gości, bo jego wartość równała się zeru i było to zwyczajne zawracanie głowy. Osobą, którą Harris zabrał do labiryntu, był jego kuzyn z prowincji.
– Wdepniemy tam na chwilkę – mówił Harris do krewniaka – byś mógł mówić, że byłeś w hamptońskim labiryncie, ale nic tam nie ma. Trzeba mieć źle w głowie, żeby to nazywać labiryntem. Cała sztuka w tym, żeby stale skręcać w pierwszy chodnik na prawo. Zrobimy sobie mały spacer w kółko, po dziesięciu minutach wyjdziemy i zjemy drugie śniadanie.
W chwilę po wejściu do środka Harris z kuzynem spotkali parę osób, które im powiedziały, że są tutaj od trzech kwadransów i że labirynt dał się im już we znaki. Harris odparł, że jeśli chcą, to mogą wszyscy iść za nim. Właśnie bowiem wybiera się na spacerek, zrobi kółko i wraca. Zbłąkana gromadka przyjęła z wdzięcznością zaproszenie Harrisa i ustawiła się za nim. Wyruszyli razem.
Po drodze zbierali zwiedzających, którzy szukali wyjścia, i pomału zgromadzili za sobą wszystkich ludzi z labiryntu. Ci, którzy porzucili już nadzieję, że dostaną się do środka lub że wyjdą kiedyś i zobaczą swój dom rodzinny i przyjaciół, nabierali otuchy na widok Harrisa i jego świty, przyłączali się do orszaku i błogosławili swemu przywódcy. (…). Jakaś kobiecina z dzieckiem na ręku, która błądziła tu od samego rana, uczepiła się ramienia Harrisa, drżąc na myśl, że mogłaby go stracić z oczu.
Harris wciąż skręcał w prawo, drogi jednak jakoś nie ubywało. Kuzyn zauważył, że labirynt jest, zdaje się, bardzo duży.
– Ba! – jeden z największych w Europie – odparł Harris.
– Chyba tak – kuzyn na to – bośmy zrobili już dobre dwie mile.
Harrisowi też zaczęło to się wydawać podejrzane, ale nic nie mówił. Gdy jednak zobaczyli na ziemi pół ciastka, a kuzyn przysiągł, że widział je przed siedmioma minutami, Harris bąknął: „Och, niemożliwe”, na to kobiecina z dzieckiem na ręku powiedziała: „Całkiem możliwe”, bo sama wzięła dziecku kawałek ciastka i rzuciła na ziemię tuż przed spotkaniem Harrisa. Dodała też, że wolałaby nigdy go nie spotkać i że uważa go za zwykłego oszusta. Harris strasznie się rozgniewał, rozłożył plan i objaśnił im, na czym polega jego system.
– Plan bardzo by się przydał – zauważył ktoś z tłumu – gdybyś pan wiedział, gdzie jesteśmy teraz.
Harris tego nie wiedział, odparł więc, że najlepiej będzie jeśli wrócą do wyjścia i zaczną na nowo. Myśl, żeby zacząć na nowo nie wzbudziła wielkiego entuzjazmu, natomiast wszyscy się ochoczo zgodzili, że trzeba wrócić do wejścia. Zrobili więc w tył zwrot i znów poszli za Harrisem, w odwrotnym kierunku. Po dziesięciu minutach znaleźli się w samym środku labiryntu.
Harris zrazu miał ochotę wmówić im, że o to właśnie chodziło. Ale tłum przyjął groźną postawę, przewodnik położył więc to na karb ślepego trafu.
W każdym razie miejsce, w którym się znaleźli, można było przyjąć za punkt wyjścia. Wiedzieli nareszcie, gdzie są. Jeszcze raz przestudiowali plan, wszystko wydało im się jasne jak słońce. Po raz trzeci ruszyli w drogę. W trzy minuty później znów byli w samym środku labiryntu.
Potem już absolutnie nigdzie nie mogli się dostać. W którąkolwiek stronę się zapuścili, zawsze wracali do punktu wyjścia. Kursowali już tak regularnie, że niektórzy zatrzymali się tam i czekali, aż reszta odbędzie spacerek w koło i wróci do nich. Po jakimś czasie Harris znów wyciągnął swój plan, ale na sam jego widok tłum zaczął się gorączkować. Powiedziano mu, że może tego papieru użyć na papiloty i zrobić sobie baranka na głowie. Harris mówił potem, że niestety, odniósł wówczas nieodparte wrażenie, iż stał się niepopularny”.
Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak zakończyła się ta niefortunna wyprawa, zapraszam do lektury Trzech panów w łódce (nie licząc psa).
Mam nadzieję, że nieźle się uśmialiście przy lekturze tego fragmentu. Pisanie humorystycznych scenek nie jest wcale proste. Macie ochotę się z tym zmierzyć? Zapraszamy na kurs Pasja Pisania II. Najbliższe warsztaty ruszają już 4 marca:
http://www.pasjapisania.pl/kurs-pasja-pisania-ii-2.html
Czekamy na was!
Źródło cytatów: Jerome K. Jerome, Trzech panów w łódce (nie licząc psa), tłum. Kazimierz Piotrowski, Wydawnictwo CiS, Warszawa 2007.
Źródło grafiki: https://secretldn.com/hampton-court-palace-maze/ i https://en.wikipedia.org/wiki/Hampton_Court_Maze
Jak zwykle,świetny tekst. Uśmiałam się,a było mi to dzisiaj bardzo potrzebne 😊
Ależ mnie ten tekst rozbawił! Siedzę i śmieję się do siebie 😀
Książkę koniecznie MUSZĘ przeczytać.
Dzięki, za podzielenie się lekturą, o której wcześniej nie słyszałam.
🙂 Polecam, cudny angielski humor:)