Przyszła pora na majowy konkurs! Tym razem możecie wygrać najnowszą powieść Liane Moriarty „Niedaleko pada jabłko”. Co takiego wydarzyło się w rodzinie Delaneyów? Dlaczego Joy zniknęła?
Maj już powoli ma się ku końcowi – pora zatem prędko ogłosić majowy konkurs! Tym razem do wygrania najnowsza powieść Liane Moriarty, znanej australijskiej pisarki. Trzy egzemplarze Niedaleko pada jabłko ufundowało Wydawnictwo Znak Literanova.
Rodzina Delaneyów może uchodzić za idealną. Joy i Stan mają powody do zadowolenia. Wychowali czwórkę dzieci, prowadzili liczącą się w Australii szkołę tenisową. Są w wieku emerytalnym, a jednak wciąż się kochają, są sobie bliscy. Dlaczego więc nagle Joy znika? I czy to możliwe, aby Stan ją zamordował? Okazuje się, że Delaneyowie skrywali wiele frustracji i sekretów. Więcej o Niedaleko pada jabłko pisałem w ostatniej „Lekturze na weekend”.
„Dorosłe dzieci nie powinny usłyszeć prawdy o małżeństwie rodziców. Nie chcą znać prawdy, nawet jeśli im się wydaje, że jest inaczej.”
Niedaleko pada jabłko to w dużej mierze powieść o małżeństwie, rozmaitych uczuciach, jakie łączą dwie osoby, które spędzają ze sobą życie. Niech właśnie „małżeństwo” będzie słowem-kluczem w tym konkursie. Jak potraktujecie temat? Czy przedstawicie dramatyczną historię obyczajową, coś komediowego, groteskowego, a może kryminalnego? Zobaczcie, gdzie tym razem zawiedzie was wena.
Opowiadania (lub ich fragmenty) wklejcie w formie komentarzy do niniejszego wpisu. Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na nie do 5 czerwca włącznie.
A zatem do pisania! Powodzenia!
Źródło cytatu: Liane Moriarty, Niedaleko pada jabłko, tłum. Aleksandra Kamińska, Wydawnictwo Znak Literanova, Kraków 2022.
– Robert, ależ ten długowłosy blondynek jest piękny.
– Tak Julio. On w tym białym jak spodniej bieliźnie jest naprawdę seksy.
– To go zagadaj, może zje z nami obiad?
Robert podniósł się z leżaka i podszedł do chłopaka u brzegu o androgenicznej twarzy, jedynie w obcisłych bokserkach uwydatniających jego przednie i tylne wypukłości.
– Cześć, jestem Robert – rzucił na wstępie.
– A ja Marcel – usłyszał w odpowiedzi.
– Jestem tu z żoną i chcielibyśmy zaprosić cię na obiad. Znalazłbyś dla nas czas?
– Naprawdę? – zdziwił się Marcel – Czemu zawdzięczam taki przywilej?
– Nudzi się nam i potrzebujemy kogoś młodego, żeby nas ożywił przy obiedzie.
– No dobrze – Marcel uśmiechnął się z lekka kpiąco – To kiedy i gdzie mam się stawić?
– Restauracja „Astoria”. Ta na wieży widokowej. Bądź o siedemnastej pod wieżą. Wiesz gdzie to jest?
– Oczywiście! To najdroższa restauracja w tej mieścinie. Wydacie fortunę.
– Nie bój się. Stać nas na to – Robert wydął wargi w szerokim uśmiechu.
Jednak to oni czekali na niego na ławce.
– Spóźnia się. Pewnie stchórzył – niepokoiła się Julia.
I w tym momencie pojawił się Marcel. Był w ciemnych przylegających do twarzy okularach. Obuty w białe Pumy z wystającymi z nich gołymi aż do pół goleni nogami, na których miał opięte leginsy koloru różowego. Długi biały t-shirt opadał mu luźno do pół uda.
– Zobacz, co ma na koszulce! – Julia była zaskoczona.
– Ciekawe czy to jego sprzęt? – skomentował zdjęcie brzucha młodego chłopaka, na którym rozpostarł się w całej okazałości wzwiedziony penis świeżo po widocznym wytrysku z pozbawionego napletka sinego żołędzia.
– Już bym chciała, żeby wszedł we mnie.
– Najpierw ja wszedłbym w jego jędrną dupcię, a po tobie spuściłbym się mu na buźkę.
I mamy pierwszą pracę! Kto następny?
Myślałem, że mnie ocenzurujesz, a przynajmniej ostrzeżesz wrażliwych przed tą hard corową zawartością 😉
Hardcore po calaku. 😉
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zoladz;595.html
(i już mnie nie lubią 😉 )
Czyli powinno być „sinej żołędzi.”?
Andy,
Strona nie pozwala mi napisać odpowiedzi pod Twoim wpisem, więc umieszczam ją tutaj. Niestety – jakby to głupio nie brzmiało – „sinej żołędzi”. Co nie zmienia faktu, że 95% ludzi nasałoby tak jak Ty. Pewnie z czasem forma „tego żołędzia” w kontekście anatomicznym stanie się uzusem i wtedy forma „tej żołedzi” będzie archaizmem.
Promienie wschodzącego słońca przedzierały się przez storczyki na oknie przyjemnie nastrajając na nowy dzień. Takie poranki przynosiły łagodne nastawienie do życia i jakąś niewypowiedzianą nadzieję na coś nowego. Coś nieoczekiwanego, co mogłoby odmienić nudny los starego człowieka, o którym zapracowane dzieci i wnuki przypominają sobie na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc. Maria za każdym razem, gdy budziły ją nuty chopinowskiego Nokturna f-moll op. 55 nr 1 chwaliła w myśli, że to najlepsza pobudka, jaką ustawiła parę tygodni temu. Znajome dźwięki, które sprawiały radość i niosły spokój, mogły mieć zdolność przypomnienia życia sprzed wypadku. Czuła to podświadomie i trzymała się tej myśli kurczowo.
Kwiecień rozkręcał się na dobre, a to najwyższy czas zająć się roślinami w ogrodzie. Zaplanowała pielenie i, jeśli zdąży, jeszcze dziś posadzi rzodkiewkę i pietruszkę. Ciekawe, czy wcześniej miała warzywa? Wcześniej, czyli przed wypadkiem. Gdyby nie była taka roztargniona i nie robiła wszystkiego naraz pewno zdążyłaby złapać się poręczy, gdy gumowy klapek podwinął się złośliwie. Niestety, głowa w koszyku i obie ręce szukające kluczy od samochodu zabrały możliwość ratunku. Spadła ze schodów, a wraz z utratą przytomności zniknęła pamięć. Maria rok temu musiała zacząć od nowa, co z pomocą bliskich nie zawsze bywało proste. Czasem nie mieli cierpliwości do starszej kobiety, czasem ona nie mogła znieść ich troskliwości. Na szczęście miała swoje rośliny, stary kasztan przed domem, pod którym lubiła siadać na drewnianej ławce. Wydawało jej się, że przed wypadkiem też tu siadała, przynajmniej takie uczucie ogarniało ją za każdym razem, gdy robiła to obecnie. Może to już wspomnienie? Pamiętamy obrazy wypełnione zapachami, dźwiękami, uczuciami. Czyż nie wspomnieniami się je nazywa? Ale dość rozmyślań, warzywnik sam się nie zrobi, a słońce wiosną potrafi być kapryśne. Napiją się z Edziem kawy, zjedzą śniadanie i mąż zaszyje się w gabinecie. Spokojnie będzie mogła zająć się pieleniem.
– Marysiu popracuję w gabinecie, będziesz czegoś potrzebować ode mnie?
– Nie Edziu, poradzę sobie. Jakbyś tylko przeniósł mi skrzynkę spod schodów, jest dość ciężka – odparła Maria, po czym wyszła przed dom nie domykając drzwi wejściowych.
– Marysiuuu, gdzie pod schodami? – Edward znajdował rzeczy dopiero wtedy, gdy wskazało się je palcem.
– Na wierzchu, może przykryte kocem w zieloną kratę – zawołała z głębi ogrodu.
– Jest, widzę. Już ci niosę – odkrzyknął mąż.
Maria upajając się śpiewem ptaków kończyła pierwszą grządkę. Słońce wydawało się coraz mocniejsze, będzie musiała pójść zaraz po jakieś nakrycie głowy. „Kapelusz czy chustka?” zastanawiała się przedłużając chwilę przerwy od pracy. Wtem motyczka stanęła dęba trafiając prawdopodobnie na kamień. „Saperkę mam w samochodzie” rzuciła prawie na głos i wzięła ze skrzynki siekierę, by rozłupać przeszkodę. Zdziwiona, że to wcale nie kamień lecz jakaś deska, zaczęła kopać głębiej. Odgarniając co chwilę ziemię z twardej powierzchni, która wydawała się coraz większa, przyspieszyła. „Co u licha?” powiedziała znowu do siebie. Serce biło w niespokojnym rytmie, który odzwierciedlał tempo pracy kobiety. Przeszkodą okazała się zbutwiała płyta pilśniowa, która chyba była fragmentem czegoś większego. Pudełko? Nie, raczej wąskie i długie pudliszcze. Zamknięte było na zwykły, sparciały wilgocią i upływem czasu haczyk, który bez namysłu z trudnością otworzyła i zamarła. „O Boże?! Edward! Edward! Boże…” – ile tchu w piersi wrzasnęła Maria i jednocześnie próbując wstać z kolan coraz trudniej łapała oddech.
– Boże najdroższy, niemożliwe! To mi się śni. To sen! Edwaaard! – nie przestając wołać wreszcie wstała i potykając się pobiegła w stronę domu. Z impetem wpadając na drzwi krzyknęła:
– Wołam cię z ogrodu, a ty nawet nie drgniesz?! – poważnie nie mogła złapać powietrza.
– Marysiu nie słyszałem – mąż poderwał się z fotela – co się stało, usiądź. Cała zdyszana jesteś. Mówiłem, żeby z tym pieleniem poczekać na długi weekend, córki by nam pomogły – uspokajał, gdy żona nie mogła wypowiedzieć słowa.
– Nie mogę… nie mogę złapać powietrza. Trup… W naszym ogrodzie jest zakopany trup! Chodź szybko! – wycedziła resztką sił.
– Marysiu co ty mówisz?!
Wsparta na ramieniu Edwarda poprowadziła do pierwszej grządki, którą prawie skończyła. Jeszcze przed chwilą tylko pieliła, słuchała śpiewu ptaków i była starszą panią, która od roku zmaga się z amnezją po wypadku. A teraz? Co teraz?
Przy takich wrzaskach nie dało się uniknąć sąsiedzkiego zainteresowania. Zawsze szykowna i bardzo ciekawska pani Surałowa już badawczo zaglądała przez płot. Zauważyła od strony kasztana rozkopaną dziurę, a za moment nadchodzących Marię i Edwarda.
– O kur… Skąd? Dlaczego? Co tu się stało… – wycedził Edward. Nie mógł opanować drżenia. Gdy z wysiłkiem odchylił płytę, jego oczom ukazał się szkielet. Fragmenty damskiej garderoby wskazywały, że był to szkielet kobiety. Smród stęchlizny wydobywał się coraz mocniej.
– O Jezusie, ktoś zabił, potem zakopał ciało w naszym ogrodzie? Musimy… musimy wezwać policję – powiedział Edward na tyle głośno, aby usłyszała go zbliżająca się pani Surałowa.
W tym samym czasie w głowie Marii jakby otworzyła się zamknięta do tej pory szuflada. Wysypały się z niej dziwne obrazy, niezrozumiałe dźwięki szamotaniny i wołania o pomoc. To nie Maria wołała, lecz rozkładająca się w jej ogrodzie kobieta. Starsza kobieta… Ale był tam ktoś jeszcze… zaraz zaraz, to… Edward. Wymachuje rękami, coś tłumaczy? Nie, krzyczy. Nagle obraz się urywa.
– Marysiu? Marysiu co się dzieje? Słyszysz mnie? Pogotowie! Niech pani dzwoni po pogotowie! Prędzej! – rzucił Edward do osłupiałej Surałowej. Posłusznie chwyciła za telefon i wystukała 112.
Kolejne obrazy oderwały Marię od ogrodu. Ukazał się dom Ewy, mamy Edwarda. Córki jedzą kolację, z salonu dochodzą podniesione głosy. Teściowa wykrzykuje… mówi o Marii. „Przypominam sobie… Boże, przypominam sobie awanturę, moje krzyki… Ja tam byłam!”, przyszło intensywnie wspomnienie, które raptownie przerwał potrząsający żoną Edward.
– Marysiu odezwij się! Jesteś przytomna, dlaczego milczysz?
Maria wiedziała, że musi wrócić do domu teściowej, przypomnieć sobie, co się tam stało. Nagle widok znaleziska w ogrodzie oblał ją przerażeniem… Trup miał sukienkę matki Edwarda. Wspomnienie tamtego dnia stanęło przed oczami.
– To wszystko przez nią! Zabrała mi ciebie, nastawia wnuczki! – grzmiała teściowa.
– Nieprawda mamo, po co zmyślasz?! To moja żona, zrozum w końcu, że się kochamy, a ja nie wybrałem między tobą a nią. Założyłem rodzinę i nie odszedłem od ciebie. Nigdy nie powiedziała nic złego o tobie, nie nastawia dziewczynek a wręcz zachęca, by chciały jeździć do babci – tłumaczył bardzo zdenerwowany Edward.
– Złośliwie na wszystko odpowiada, dogaduje mi – nie dawała za wygraną teściowa.
– Ma własne zdanie i to ci przeszkadza? Mamo po prostu przyznaj, że nie potrafisz jej zaakceptować. Ona ciebie szanuje, gdybyś słyszała jak nieraz z uznaniem mówiła o tobie – bronił Edward – kiedyś…
– Jeszcze będziesz żałował, że mnie nie słuchałeś. – Spadło coś ciężkiego. – Maria? – jęknęła Ewa.
„Byłam tam… byłam w tej przeklętej kłótni. Byliśmy tam razem” przypomniała sobie Maria. Syreny policyjne nagle przerwały wspomnienie i nie zdążyła zobaczyć, co stało się dalej.
– Kończę Zosiu, właśnie podjechał radiowóz. Chyba dwa… muszę kończyć. Tak, będziemy cię potrzebować córeczko. – Maria wychwyciła strzępy rozmowy męża.
– Edziu?
– Marysiu, dzięki Bogu odezwałaś się – Edward chwycił w ramiona żonę.
– Edziu, to twoja matka. W naszym ogrodzie… to ona rozumiesz?
– Ciii, wszystko będzie dobrze. Daj mi mówić. Ty nie pamiętasz, słyszysz?! Daj mi rozmawiać z policją.
– Dzień dobry. Aspirant Daniel Nowacki i młodszy aspirant Lena Zagórska – rozglądając się po rozkopanym ogrodzie rzucił policjant – wygląda na to, że musimy zadać kilka pytań.
Porządnie zdyszana przekroczyła z ulgą upragniony próg mieszkania. Popchnęła łokciem drzwi, godząc się na ich nieuniknione i gwałtowne uderzenie o drewnianą futrynę, które hałaśliwą falą rozeszło się aż do parteru kamienicy. „Trudno, jakoś to zniosą”. Zirytowana i umęczona ciężarem czarnej torby ze służbowym laptopem i obolała z powodu cisnących stopy lakierowanych czółenek rzuciła obydwa atrybuty swojego zawodu pod zawaloną domowymi rupieciami szafkę w przedpokoju. „Później to ogarnę”.
– O matko! Dlaczego nie mamy tu windy. Stopy mi zaraz odpadną – rzuciła do męża rozpartego na kanapie. Jego dzień był chyba łatwiejszy. Zresztą, z nim nigdy nie wiadomo.
– Jak poszło? Pewnie jak zwykle sukces? – A jednak. Dziś pan domu w humorze.
– Jasne. Jedli mi z ręki – uśmiechnęła się, wiedząc, że to nieprawda, i że on to wie tak samo dobrze. Doceniała jednak za każdym razem to, że nie pozwalał jej tracić wiary w siebie, choćby było bardzo ciężko. Kto, jeśli nie on?
– Nalałem właśnie wody do wanny. Wskakujesz?
Po minucie była już naga i zanurzona po brodę pod grubą warstwą piany.
Przykucnął obok, zdjął wilgotny kosmyk farbowanych włosów z jej czoła i wyciągnął rękę, by nałożyć na kościstą dłoń płyn do kąpieli.
– I co teraz? Będziesz mnie mył? – zażartowała, wdychając z rozkoszą rozgrzane wilgotne powietrze i kręcąc kółka stopami w prawie wrzącej wodzie. Taką właśnie lubiła. Podobno to niezdrowo, ale jakże miło. – Nie wygłupiaj się. Jestem jeszcze całkiem sprawna. Nie musisz mnie myć – zaoponowała.
– E tam. Nie znasz się na miłości – odpowiedział cicho, kreśląc namydloną dłonią czułe ósemki na ciele małżonki.
– No polej jeszcze, nie bądź taką ździrą. Przecież wiesz jak ja tego potrzebuję. No mi nie dasz? Bo co? Bo dla innego trzymasz? Z kim ty się tam zadajesz? Komu dajesz? Jak ci przytrzasnę mackę, to zrozumiesz kto jest twoim mężem.
– Ale ja już nie mam. Dałam ci już wszystko co na dzisiaj zebrałam. Przecież wiesz, że ja dla ciebie wszystko. Nikogo innego nie mam. Proszę, nie miażdż mi macki.
Co wieczorne krzyki niosły się po okolicy, ale nikt już nie reagował. Nikt nie rozumiał tego związku. Od początku wszyscy się dziwili, oburzali, tłumaczyli, że to bez sensu, ale ona była taka zapatrzona. Nie miało to dla niej znaczenia, że on ciągle taki pusty, wszystko na wierzchu i że dzięki niej nabierał znaczenia. Jak pięknie wtedy uwodził, zachwycał się głębią jej barwy, tym jak cudownie go napełniała. I, że była muzą.
Ale to dawno było. Choć od początku widziała, że jak tylko go napełniła, to on uwodząc, był już nieobecny. Był oddany jemu, bo to on czynił go potrzebnym. Ale jej też był wierny na swój sposób, zawsze do niej wracał, jak tylko stawał się pusty. I to ją uwodziło. To że jak mówił, że o niej nie zapomni, to zawsze o niej pamiętał, że zawsze miał dla niej nowe, najpiękniejsze strofy i jak nikt inny nimi czarował. Wiele koleżanek jej zazdrościło tych słów, a ona nimi omotana nie widziała jak on wsysał ją coraz bardziej, odsuwając od innych. I nie spostrzegła kiedy została ona, on i jego przyjaciel. Nie miała już dokąd pójść. Odizolowana od świata, wciągnięta w wir uczuć wznoszących do raju uwielbienia, bo po chwili być strąconą do piekła samotności, przestała być widoczna dla innych. I tak została w tym dziwnym małżeństwie. Kałamarnica, kałamarz i pióro.
ON urodził się Nikim; niewolnikiem wszechwiedzącej matki w gumiakach, skłóconej z sąsiadami o gram ziemi i katoliczki na pokaz. Uciekł. Skrył się w wojsku, potem został funkcjonariuszem MO.
Ona: utkana z fantazji, tańczyła z życiem, śpiewała z motylami, z ptakami witała dzień.
Codziennie przynosił kwiaty, owoce. Śmiała się, świat stał przed nią otworem. Marzyła o psychologii.
To mama wybrała sobie zięcia. Intrygę odkryła po fakcie. Umówili się, że przyjdzie za dwa tygodnie. Mama przygotuje ją, opowie jaki był nieszczęśliwy w pierwszym małżeństwie, a przecież taki wartościowy człowiek! Wynajęła mu pokój.
Połączyło ich dziecko, dzieliło dziewięć lat. Nie chciała ślubu!
Mama postanowiła, że w rękach uszyje jej ślubną suknię. To zły znak, gdy narzeczony, przy kieliszku, na żywym manekinie śledzi codzienne postępy „teściowej”.
Przymierzanie było gehenną. Powstrzymywała łzy, by nie sprawić mamie przykrości. Pocieszał ją. Starał się, toteż drugi raz założył swój ślubny garnitur.
W drodze do USC wszystko w niej krzyczało: UCIEKAJ! Powiedz: NIE!
Zaobrączkował ją jak hodowca rasowego gołębia. Cyrograf w USC podpisała patrząc na ich córeczkę: trzymał ją na ręku i błyszczał. Ukradkiem sprawdzał, jakie robi wrażenie.
Małżeństwo zostało zawarte. Okraszone kwiatami i jej rozpaczą. Rozpromieniał ją uśmiech córeczki.
Któregoś dnia napisała przepiękny list. Spytała, czy mógłby być jej przyjacielem. W odpowiedzi ujrzała milion gwiazd i osunęła się po ścianie. Zdemolował wszystko. Był mężem! Mężem! A ona chce przyjaciela?!
Po rozwodzie opuścił Polskę. Ukarał ją brakiem alimentów na dzieci i długami.
W trudnej chwili życia odkryła, że jej obrączka to tylko tombak.
O weselu Figara cały Parcisław dudnił już od miesiąca.
Figaro,
• nieustraszony pogromca psiarni,
• król Śnieżnych Patroli,
• alfons nad alfonsami,
• dealer nad dealerami,
• krynica ulicznej mądrości,
• pocieszyciel grypsujących,
• wspomożenie wdów po żołnierzach wiernych,
• kapusiów pognębienie,
• srogi pan i władca wszystkiego co na zachodnim brzegu Parcisławki,
• sędzia sprawiedliwy który za lojalność nagradza, a za rozprucie na psiarni karze
zachędożył tak sakramencko dobrze, że zupełnie głowę do interesu stracił, w rachunkach się mylił, ciągle tylko o Dzikiej Zuzie gadał i tak zgłupiał, że nawet Łysego Bola za kradzież dwóch kilo śniegu nie rozwalił tylko go na prowincję zesłał.
Zawezwana w trybie pilnym Rada Rodzin Parcisławskich z siwiejącym nestorem Hrabią na czele ustaliła, że na Figarowe szaleństwo pomóc może tylko szybki z Zuzanną ożenek, bo nic tak miłości i innych głupot nie leczy jak usankcjonowana sakramentem nuda monogamii. Miesiąc, dwa i skruszony żonkoś do kurewek i biznesu powróci, a na Zachodnim Parcisławiu znów ład, porządek i dobrobyt zapanują.
Sam biskup Parcisławski państwu młodym błogosławieństwa udzielił, co rusz w pas się Hrabi kłaniając i za sowity datek wychwalając. Zaraz po zaślubinach nastąpiły huczne uroczystości, a obecność całego ludu i religia przepychu nadawały im blasku. Najlepszy kolumbijski śnieg rozsypywano koszami, rozlewano hektolitry Hennessy oraz innych wonności i zioło palono najdroższe, w którym był pot ludzki, ból i krew, i które rodzi ludzki tłum, tak jak jedna żywiczna kropla wonnej hery rodzi się z masy zwiezionych makowin. I wszyscy bratali się ze sobą i po ramionach poklepywali, bo oto jawił im się na horyzoncie wiek nowy – wiek pobłażania i dobrobytu.
A Figaro miał już w swej łożnicy brankę wymarzoną, zwiewną jak zefir poranny i dziką jak górski wodospad . On – mężczyzna, wódz, wojownik i zwycięzca, otrzymał nagrodę najwyższą za życie na ulicy. Ale widząc ją nagą tuż przed sobą, samotny w okropnej pustce wiedział już jak niecnie z niego zadrwiono. I przypomniał sobie słowa księgi czytanej przed laty..
„Pomyliłem się, nie tego łupu chciałem, pomyliłem się i źle pobiegłem. Uciekała tak szybko, zatrzymałem ją, żeby pochwycić… Ale gdy chwyciłem, znikła… I zrozumiałem, gdzie był błąd. Biegłem w pogoni za biegiem, szalony jak ktoś, kto zamknął pod kluczem dzban wody, bo kochał szmer fontanny…”
A wtedy ona przewróciła go na łoże, bezwstydnie dosiadła niczym dzikiego mustanga i rytmicznie ruszając biodrami szeptała mu coś do ucha. I rankiem w całym Figarowym pałacu rozległy się płacze i całe miasto zastygło w niemej trwodze, albowiem Figaro zebrał w nocy setkę zbrojnych, wyruszył na wschód i wraz z Zuzanną przekroczyli most na Parcisławce, paląc magazyny Hrabiego i zabijając pijanych miodem weselnym wojów jego, gdyż szukali żądzy swej zaspokojenia.
—
Przyznaje się bez bicia do zainspirowania „Twierdzą” (z lekką nutą „Lady Makbet” 😉 ). Michale, poradź czy tak dosłowny cytat z cudzego utworu literackiego jest dopuszczalny.
Pisarczyku, oczywiście, można cytować inne teksty – tylko trzeba zrobić przypis:)
To proszę potraktuj mój tekst pod kreską jako przypis, że kawąłek w cudzysłowiu pochodzi z „Twierdzy” autorstwa Antoine de Saint Exupéry. 😉
Toz ci piekna historia do kaduka!
Czekając na sen, który nie nadchodził, Adam rozmyślał o reklamach środków na potencję próbując przypomnieć sobie moment, kiedy z pozycji biernego widza przeszedł do grona aktywnych użytkowników. Będzie dobre kilka miesięcy. Bez nich byłoby ciężko udawać przed Agnieszką, że mu się chce. Chociaż fakt, chciało się coraz mniej. Żona leżała obok mając na wyciągnięcie ręki kołyskę. Synka dziś znów trzeba było długo utulać, zanim wreszcie przestał płakać. Maluszek wniósł do jego życia tyle emocji i wzruszeń, o istnieniu których zdążył już zapomnieć. A jednocześnie jego niemowlęce potrzeby do granic wypełniły ich cały wolny czas. Ten czas, który kiedyś przeznaczali na wycieczki rowerowe, wieczory filmowe czy poranne harce w łóżku przeciągające się nieraz do południa. Po ciąży szybko wróciła do swojej dawnej sylwetki, jej ciało wciąż było nienagannie gładkie i sprężyste. Szkoda tylko, że teraz oblekała je w wyciągnięte dresy i bawełniane koszulki, zamiast obcisłych sukienek. Ale prawda, że z aksamitnej bluzki z dekoltem trudniej zmywać niestrawione resztki kaszki. I te powtarzające się każdego dnia rozważania – co ugotować, w co ubrać, z czym do lekarza. Był tym znużony, ale słuchał cierpliwie i przytakiwał, bo wiedział, że taka jest jego rola, choć myślami był gdzie indziej.
Stukot przejeżdżającego tramwaju wyrwał dziecko z płytkiego snu. Na pierwsze odgłosy kwilenia Agnieszka poderwała się. Z synkiem na rękach przysiadła na łóżku opierając plecy o poduszkę. Adam spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek. Smuga światła rzucona przez latarnię rozjaśniła jej oblicze. Uderzyła go gorąca fala zachwytu. Przed sobą miał malowidło madonny z dzieciątkiem. Zmęczona twarz Agnieszki emanowała miłością i dobrocią. Cały ogrom przywiązania, troski, słodyczy i uwielbienia do małej istoty zamknęły się w tym jednym obrazku. Jeszcze nigdy nie widział swojej żony w ten sposób pięknej, bosko pięknej. Gdy po pewnym czasie odłożyła dziecko do kołyski nie pozwolił jej spać. Przysunął głowę na jej poduszkę, objął, a ręka odnalazła zgrabną pierś. Jęknęła.
Meski punkt widzenia 🙂
Najbardziej lubiła poranki, gdy świat wokół niej miał w sobie przestrzeń, której nie zdążyła jeszcze wypełnić intensywna obecność pozostałych domowników. Wstawała codziennie o piątej i każdą minutę traktowała z namaszczeniem, jak najcenniejszy skarb. Latem przesiadywała w ogrodzie, słuchała śpiewu kosów i obserwowała subtelne zmiany światła. Zimą zakopywała się w fotelu pod kocem i wyobrażała sobie, że jest małym zwierzęciem, czekającym na wiosnę. Czasem czytała lub ćwiczyła jogę. Przede wszystkim chłonęła ciszę.
O siódmej rozdzwaniały się budziki, trzaskały drzwi, szumiała woda w rurach i zaczynały się pytania:
– Zrobiłaś kanapki?
– Co na śniadanie?
– Gdzie są czyste skarpetki?
– Uprasowałaś mi koszulę?
Już nie była sobą, stawała się zadaniem do wykonania, funkcją, logistyką. Czystym działaniem. Oczekiwania nakręcały ją, jak mechaniczną zabawkę.
Wczoraj poprosiła męża:
– Kupisz coś na kolację?
– Jasne, tylko napisz, co i gdzie! – Pocałował ją przelotnie, chyba chciał w policzek, ale trafił koło ucha. Jakby nie dostrzegał, gdzie się znajdowała. Na pewno nie zauważył zmęczenia na jej twarzy.
Dlatego ten poranek był inny. Zrobiła sobie makijaż, ubrała się w nowe dżinsy i lekki sweter. Na stole w kuchni, gdzie powinno znaleźć się śniadanie dla całej rodziny, zostawiła list. Z szafy wyjęła spakowany poprzedniego dnia plecak. Gdy zamknęła za sobą drzwi, przez chwilę stała w miejscu. Mogła jeszcze zawrócić, nikt by się nie dowiedział o jej planie. Zrobiła pierwszy krok, potem następny. Z każdym kolejnym szło jej się coraz łatwiej.
Słońce kaskadami zalewało górską ścieżkę, ogrzewając świerki, podnosząc zapach igieł i żywicy. Wycieczkowicze nurzali się w tych cudach jak w słodkim kisielu, w parach lub w grupkach, a powietrze wibrowało od ich śmiechów.
Odwróciłam wzrok, kierując go na zmorę mojej egzystencji: grubą pętlę na nadgarstku. Ślizgnął się wzdłuż sznura z tajemniczym „M” ku pętli mojego dozorcy więziennego. Chłopa, Starego i jak ich tam jeszcze nazywałyśmy wśród innych nieszczęsnych, dzielących mój los.
Zatrzymałam spojrzenie na wysokości jego piersi. Jakby przeszył mnie prąd.
– To mój sweter – syknęłam.
Zdziwił się.
– Męski.
– Ale mój! Oddawaj!
Ani drgnął, prychnął tylko.
– Akurat go założysz jedną ręką.
Jeszcze drwi z mojego nieszczęścia! Celowo szarpnęłam za linę. Zachwiał się. Zacisnął zęby.
Odwróciłam się. Wesołe dziewczęta skakały po ścieżce jak pasikoniki, chłopaki wygłupiali się, rzucając patyki. Ktoś uśmiechnął się i zawołał mnie gestem.
Zrobiłam krok. Lina się napięła.
– Chcę tam iść – warknęłam.
– Nie możemy.
– Chcę! – Pociągnęłam. – Odsuń się.
– Nie mogę! Nie widzisz, że nie mogę, jędzo jedna?!
Stracił cierpliwość. I ja też. Pozbędę się tej liny i tego „M”! Będę się śmiała i fruwała pomiędzy grupkami, wdychając woń świerków. Będę…
Ziemia zadrżała, a ja straciłam wątek. Świat się przechylił, pod sobą zobaczyłam przepaść.
Lina się napięła. Szarpnęło mną do przodu. Wpadłam na solidny, ciepły kształt i przylgnęłam mocno, roztrzęsiona.
Wycieczkowicze rozproszyli się. Śmiech zamarł. Nie czułam już nawet świerków. Wcisnęłam nos w pierś „Chłopa”, czując jak smarki plamią ten och jakże ważny sweter. Para silnych ramion otoczyła mnie i przycisnęła mocniej.
– Trzymam cię, moja maleńka. Trzymam cię.
Co jest z tym limitem? Za każdym razem, jak mam pomysł, to albo ledwie dociągam do 1000 znaków, albo z trudem się mieszczę w 2000 i trzeba ciąć XD
Ograniczenia są dla cieniaków a limity są po to, żeby je przekraczać. „Zabrania się zabraniać” i te klimaty. 😉 Tekst zajebisty i jeśl był jeszcze lepszy, a go skrzywdziłaś skracaniem, to masz niewybaczalny grzech literacki. Vikram Chandra się nie przejmował, ze jego „Święte Gry” maja ponad 1000 stron i kilku wydawców odwaliło go za samą objętość.
Nie mogłabym się bardziej zgodzić. Kiedyś nawet napisałam coś podobnego w odpowiedzi na zarzut nietrzymania się limitów 😀 No, ale wtedy nie ma szans na książkę.
Dzięki za miłe słowa. Grzech odpokutuję przy najbliższej okazji 😉
Jestem ciekawa czy Michale mając do wyboru bardzo dobry tekst, ale przekraczający limit znaków wybierasz ten lepszy czy ten, który się mieści w przepisach? Ten z literówkami, ale ciekawy czy ten poprawnie napisany, ale mniej porywający? Jeśli są teksty spełniające wszystkie kryteria to nie ma dylematu. Może przekraczanie liczby umownych znaków wcale nie będzie tu grzechem? Dobry tekst obroni się sam, a ci którzy używają licznika do słabszych tekstów i tak nic tym nie zyskają ? Czy dobry tekst oberwie gdy próbuje się go wtłoczyć w 1700? Ciekawe.
Zawsze powtarzam, że literatura to nie apteka – dopuszczam teksty niewiele dłuższe niż te 1700 znaków (tak, powiedzmy >60-80). To jest też kwestia bycia fair wobec tych osób, które trzymają się limitów i czasem muszą przyciąć własny tekst.
Na podium trafiają tylko trzy prace – ale to nie oznacza, że te dłuższe są słabe. To samo dotyczy prac w limitach. Czasem o niezakwalifikowaniu na podium decyduje na przykład błąd.
Zerknęła na zegar. Dochodziła pierwsza. Zapaliła światło i stanęła naprzeciw męża. Nie odezwała się ani słowem. Patrzyła na niego, jak na kogoś obcego. Nigdy nie była tak bliska wykrzyczenia mu w twarz, że jeśli chce, to może na dobre przeprowadzić się do mamusi. Zamiast tego stwierdziła:
– Wróciłeś.
Nie odpowiedział. Powoli chował buty do szafki.
– Masz kanapki na stole. – Odwróciła się na pięcie.
– Nie spytasz, dlaczego jestem tak późno? – Jego głos był cichy i spokojny.
Ten spokój zatrzymał Agatę wpół kroku.
– Dlaczego tak późno wróciłeś, do cholery? I dlaczego nawet się nie odezwałeś ? – spytała, zwróciwszy się gwałtownie w jego stronę.
– Mama umiera. Była dziś u lekarza. Ma przerzuty do płuc i węzłów chłonnych. Zostały jej dwa, może trzy miesiące.
Agata natychmiast przylgnęła do niego. W jednej sekundzie wyparowała z niej cała złość i rozgoryczenie. W jednej sekundzie stali się znów jednością.
Leżeli potem długo w łóżku, Daniel trzymał ją w objęciach i płakał bezgłośnie. Gładziła plecy męża, starała się wlać w niego otuchę, ukoić rozedrgane emocje. Próbowała wyobrazić sobie jego bezsilność i żal, żeby wykrzesać z siebie czułość. Dla niego. Tylko dla niego. Gdy w końcu zasnął u jej boku, nie czuła nic. Miała w sercu chłodną pustkę. Zastanawiała się, czy jest złym człowiekiem, skoro nie potrafi ubolewać nad nieszczęściem matki swojego męża, babci swoich dzieci. Współczuła Danielowi, tak jak współczuje się straty najbliższej na świecie osobie. Wiedziała, że będzie mu towarzyszyć i wspierać go w nadchodzących momentach. Los Hanny Kurc był jej najzupełniej obojętny.
Od terapeutki usłyszałem: chcemy czy nie, powielamy wzorce wyniesione z domu. Dlaczego powielamy już nie usłyszałem albo nie zapamiętałem, bo było to sprzeczne z moim doświadczeniem. Jedyną przechowaną przeze mnie relacją, była niechęć między matką a babką. Babka nie umiała sobie poradzić, z tym, że jej syneczka, cudem uratowanego z syberyjskich zim i buranów Stefcia, wzięła sobie, ot tak, młoda miastowa, która niczego w domu porządnie zrobić nie umiała. Skarżyła się swojej wiernej przyjaciółce: Niczego nie robią sobie z moich starań i żądań, a i wnuki skrzywdzili dając im imiona bez świętych patronów.
A oni ją coraz bardziej izolowali od siebie, oddali jej dwa pokoiki na pięterku, zaś parter uczynili strefą sobie wyłączną. Ich przeżycia sprawiły, że bardzo się różnili. Dla niego, ekstrawertyka, najważniejsi byli ludzie i koszula, bo bliższa ciału, zaś ona, introwertyczka, była ciekawa świata, książek, filmu. Zgromadzili pokaźną bibliotekę ale ojciec rzadko sięgał po książkę beletrystyczną. Jednak kiedy w powietrzu pojawiły się, słabe jeszcze, fale telewizyjne, to kupił pierwszy w dzielnicy telewizor. I do kina chodzili w każdą środę. Kochali się, chociaż nie przypominam sobie żadnego czułego gestu między nimi, nie pamiętam, żeby się przytulali czy całowali, żeby padło między nimi miłosne wyznanie. Mieli swoje dwa światy i wspólną przestrzeń, w której przez ostatnie jego lata on rozwiązywał krzyżówki, a ona zwiedzała Internet.
Może więc mam swój wzorzec z dzieciństwa? Może dlatego, kiedy pytasz dlaczego wybieram ciebie, nie kochankę, mówię o przywiązaniu, o tym, że nasze wspólne życie ma dla mnie wartość, której nic nie przebije. Może właśnie to dla mnie znaczy – kocham cię.
Trzydzieści metrów
Krzyś wręczył dziewczynie kartkę papieru. Uśmiechnął się i spuścił oczy.
— To dla mnie?
— Czytaj.
Znów wędrujemy ciepłym krajem
Malachitową łąką morza.
— Podoba ci się?
Ptaki powrotne umierają
Wśród pomarańczy na rozdrożach
— Piękne… To dla mnie? — Dziewczyna drżała, jak poruszona wiatrem umajona łąka.
— Czytaj…
Na fioletowo-szarych łąkach
Niebo rozpina płynność arkad
Miłość żarzyła oczy. Rozchylone usta przybliżyły się do siebie…
Pejzaż w powieki miękko wsiąka,
Zakrzepła sól na nagich wargach.
Kompania esesmanów z Sonderkommando Warschau wyskoczyła z kilkunastu Opli i wpadła do kamienicy.
A wieczorami w prądach zatok
noc liże morze słodką grzywą.
Aryjskie oczy jarzyły się nienawiścią pod wypolerowanymi daszkami czapek z trupimi czaszkami i skrzyżowanymi piszczelami.
Jak miękkie gruszki brzmieje lato
wiatrem sparzone jak pokrzywą.
Esesmani wbiegli na klatkę schodową dudniąc podkutymi buciorami na lastrykowych schodach.
Przed fontannami perłowymi
noc winogrona gwiazd rozdaje.
Kolby karabinów zaczęły rozłupywać drzwi.
Znów wędrujemy ciepłą ziemią,
znów wędrujemy ciepłym krajem.
— Krzysiu, jaki ten świat jest cudowny…
Krzysiu ujął jej rękę i rzucili się z okna, trzydzieści metrów w dół.
Koniec
K.K.B. „Wciąż wędrujemy”
To małżeństwo nie było udane.
Ona wciąż miała pretensje do niego o swój rozwój osobisty.
– Nie pomagasz, nie zachęcasz. Choć nie przeszkadzasz, to też się nie angażujesz.
On uważał, że ona go krytykuje.
– Nawet, gdy masz rację, nie musisz o tym mówić, bo naruszasz święty spokój między nami.
Inni mieli podobne zdanie o ich małżeństwie. Matka jej mówiła:
– Dobrze, że śmiejecie się z własnych żartów, ale czy nie jesteście na to za starzy?
Przybierali więc pozę uosobionej liryczności i melancholii, a wówczas matka jego komentowała:
– Za mało między wami humoru. Jesteście smutni.
Ojciec jej widział w niej dorosłą kobietę i cieszył się, że jest tak samodzielna. Ojciec jego zachęcał go do postawienia się przed byciem pantoflarzem. Ona czuła, że on wskazuje jej miejsce, a on, że ona się przed nim broni ze wszystkim, ale pozwala.
Jej przyjaciółka chciała spotkać się z jego przyjacielem, a on z nią, ale patrząc na tak niedobranych małżonków odstąpili od tego. Przyjaciółka popierała ją, a przyjaciel jego, mimo że ona po cichu podziwiała opanowanie i pracowitość jej męża, a on uważał, że żona okazuje mężowi nieoczywiste wsparcie, przez które mąż sam budował swoją wartość.
Małżonkowie wychodzili z domu i chcieli trzymać się za ręce, ale i świat był przeciwko im: latem ręce się pociły, a zimą woleli je schować w kieszeni. Stali obok siebie i marzyli o tym, by się dotknąć, myśląc, jak bardzo ich małżeństwo jest nieudolne. Nie oni sami, udani ludzie, ale to, co stworzyli, przestylizowali z pierwszej relacji, do której doprowadził niefortunny przypadek, zgubna w skutkach decyzja o dalszym pozostawaniu w związku, kalekie poczucie więzi.
Wszyscy mówili od początku: to małżeństwo nie mogło się udać. Poczuli ulgę, bo mieli rację. Na samiutkim końcu ich sumienie wywiało się spomiędzy relacji jej i jego, żony i męża, zostawiając ich samych sobie, z poczuciem wyjątkowego niedobrania.
Małżeństwo na odległość
Covidowe – obostrzenia utrudniały podróże. Aby mogli z sobą spędzić 48 godzin musieli przebrnąć przez „górę” formalności oraz testy, robione w ostatniej chwili przed rozpoczęciem podróży. Co tydzień dokonywali „cudów” by móc być razem.
– Basta, musimy coś z tym zrobić. Weźmy ślub, to chociaż 72 godziny będziemy mieli dla siebie. – Stefan stwierdził stanowczo.
– No, nie, od szesnastu lat szczęśliwie jesteśmy razem i nigdy nie planowaliśmy ślubu. Ta opcja nie wchodzi w rachubę. Po co nam ten teatr przed ludźmi i Bogiem. – Ela zdumiona jego słowami nie wyraziła entuzjazmu.
– Słuchaj, właśnie to idealny moment. Żadnych gości, żadnej imprezy. Nic. Tylko my, świadkowie i urzędnik. No i żadnych strojów specjalnych ani obrączek. Tak jak sobie życzyłaś.
– Ojej, ale czy rodzice nam wybaczą? Przecież oni też nie będę obecni, że o rodzinie nie wspomnę.
– Muszą. Wyślemy im wszystkim zdjęcie z urzędu jak podpisujemy dokument.
– Nasz związek akceptują od dawna, zrozumieli też, że nie ma na widoku ślubu.
– Załatwimy to szybko, szybciej niż normalnie i nie będziemy tracić czasu na te cholerne pandemiczne przeszkody.
Oboje byli zadowoleni z tego pomysłu. Wszystko odbyło się tak właśnie, a to znaczy zupełnie nietypowo. Rodzice „przełknęli tę żabę”, lecz inni nie okazali się wyrozumiali. „Jak można zrobić taki unik?”, „A to sknery, wykorzystali pandemię i zaoszczędzili” „Obrazili nas, myśmy ich zaprosili”…
Otrzymali niewiele życzeń, ledwie kilka, bo nie wszyscy uznali tę „nową drogę życia”, tak dziwnie rozpoczętą.
– Czy obrączka wiąże? Czy biały welon zobowiązuje? Moja babcia zawsze mówiła mi że nie to jest gwarancją związku. – Ela nie przekonała wszystkich swoimi poglądami.
Ożeniłem się! Już dawno. W sumie to nie pamiętam tego momentu dokładnie. W mej pamięci pozostaje jednak wrażenie, że ciemność została zastąpiona przenikającą moje ciało i umysł jasnością. Bałem się tej światłości. Jak cholera! Mam tak do teraz.
Pierwsza randka dała początek całkiem nowemu sensowi, w którym stopniowo tabula rasa traciła termin przydatności. Dzięki swojej drugiej połówce poznawałem świat i przyzwyczaiłem się igrać z ogniem i władać językiem jako narzędziem zbrodni mojego morderczego umysłu.
Bez wysiłku przeszliśmy do tych duchowych i cielesnych namiętności.
Dotarliśmy do teraz mimo, iż po drodze przygniatało nas wiele beznadziejnych spraw łącznie z tym codziennym rytuałem wyrywania kartki z kalendarza. Jakby coś pchało nas ku nieznajomemu kresowi.
Tak to jest w tym naszym związku. Raz na wozie raz pod wozem. Taki egzystencjalny romantyzm rozłożony na kontinuum pocałunków głębokich, ustami lubieżnymi, podstępnymi a kończący się na niedosycie z tymi delikatnymi, wstydliwymi muśnięciami. Inne pary też tak mają? Mogę tylko snuć domysły. Przecież nie jestem w ich skórze a oni w mojej też nie. Nie czuję ich miłości. Tej od trzewi. Rozlanej na cały organizm jak woda, która dostaje się pod ciśnieniem w otwarte szczeliny.
Huśtawka naszych nastrojów każdego poranka pozwala na kontynuację historii tego życiowego ślubnego kobierca wraz z niedoskonałościami realiów współczesnej rzeczywistości. Warto. Mimo powtarzających się tych kryzysów w małżeństwie trwającym całe moje życie.
-Mówię ci, Janka, ci Zielińscy, to było takie dobre małżeństwo – zaczęła Hela, po czym siorbnęła z filiżanki łyk gorącej herbaty i kontynuowała: – W każdą niedzielę chodzili do kościoła, on dobrze zarabiał, ona nie musiała pracować, gotowała mu i zajmowała się domem. Jedyni porządni sąsiedzi. Nie to, co ci artyści spod czwórki, śpią do południa, wieczorami biorą te narkotyki, ubierają się, jak w cyrku – pokręciła głową z dezaprobatą.
– Albo ci z trzeciego piętra – wtrąciła Janka – wiesz,że jeszcze nie ochrzcili tego dziecka? Wychowują,jak zwierzaka. Niby mili, mówią dzień dobry,ale w kościele ich nie widzę.
– Świat stanął na głowie – skwitowała smutno Hela.
– No,ale powiedz wreszcie,co wiesz. – Janka wróciła do tematu Zielińskich.
Hela się ożywiła: – Podobno znaleźli go zadźganego w kuchni. Zabiła go nożem, takim do mięsa, pięć razy podobno go pchnęła. A potem sama się powiesiła na kablu od żelazka.
-Może to nie ona, może ktoś ich zabił? – powątpiewała Janka.
-Tak mi mówiła Grażynka, więc na pewno tak było. Ona zawsze wszystko wie najlepiej.
-No,ale powiedz, co tej Zielińskiej do łba strzeliło?
-Słyszałam,że ją zdradzał. – wyszeptała tajemniczo Hela.
-Też mi coś wielkiego, każdego chłopa nosi po babach. A z naszymi jak było? Tak samo i nikt z tego nie robił afery. – żachnęła się Janka.
-Grażynka słyszała kiedyś, jak Zielińska żaliła się tej z trzeciego piętra, że mąż jej nie pozwala iść na studia i do pracy.
-Dzieciaki by miała, to by jej takie głupie pomysły nie przychodziły do głowy – stwierdziła Janka i dodała: – Tamta pewnie ją nastawiła przeciwko chłopu i masz! Trzeba omijać tych bezbożników szerokim łukiem.
-Ech,Janka – westchnęła Hela – takie to było dobre małżeństwo.
Słowa rozlały się, jak mleko i zrobiły bałagan niepasujący do ekskluzywnego wnętrza biura.
– Nic nie powiesz? – zapytałam.
Mama zastygła w prezesowskiej pozie. Sztywnej i wypielęgnowanej. Niczym nie przypominała dawnej siebie. Tej najmłodszej z dwunastki Boryckich. Tej, która najszybciej wypełniała koszyk dojrzałymi porzeczkami i truskawkami. Tej, w której tata zakochał się od pierwszego wejrzenia.
– Flaki wypruwaliśmy sobie z ojcem, żebyś miała lepiej od nas! – Postukała paznokciami o blat mahoniowego biurka. Paznokcie i blat były długie, wypolerowane i drogie. Zawsze najlepsze. ,,Zbynio, musimy być lepsi od innych”, powtarzała, jak pacierz. A tata przytakiwał, aż do końca swoich dni.
– Moje małżeństwo się sypie – powiedziałam.
– I myślisz, że jak wyjedziecie na koniec świata, to je pozbierasz do kupy?
Szczerze w to wierzyłam. Mirek też. Coś było między nami nie tak, oboje o tym wiedzieliśmy, a mimo to zdecydowaliśmy się ratować ostatnie krople tego, co zostało z naszej szalonej miłości.
,,Stuk”, ,,Stuk”… Paznokcie, blat. Jak tata żył, mama była inna. Z jej twarzy mogłam czytać, jak z mapy. Teraz jej lwia zmarszka była nieruchoma, podobnie reszta twarzy. Botoks skutecznie zablokował mimikę i tylko ,,stuk”, ,,stuk” było sygnałem, że idziemy na wojnę, bo mama chce więcej i po swojemu.
– Zbynio, zobaczysz, jeszcze będziemy bogaci i szczęśliwi – mówiła, kiedy byłam mała.
-Marylko, ale ja już jestem bogaty i szczęśliwy. Nikt inny nie ma takich skarbów, jak ja. Grzechem było by mieć więcej!
Wtedy tata brał mnie na ręce, a mamę obsypywał pocałunkami. Ona odganiała go, jak natrętną muchę. Pamiętam jej dłonie. Miała krótkie paznokcie i zabarwioną skórę od truskawek, bo kiedyś jadłam owoce z naszego ogrodu, polane świeżą śmietaną. A teraz mleko się rozlało.
Przyjemnie się czyta Twoje opowiadania, tekst jest płynny, bez zbędnych powtórzeń, opisy idealnie wplecione w sytuację. Chciałabym tak pisać 🙂 Pozdrawiam!
Ależ mi miło! Bardzo dziękuję:) Polecam kurs u Michała, to on mnie tak ładnie nauczył pisać 😉
Tez sie lacze w podziwie, wszystkie detale maja swoje miejsce w historii.
Cudne i smutne. Piękne opowiadanie!
Kolacja. Imadło jego szczęki nieruchomieje. Brzęk sztućców zamiera w ciężką ciszę.
Strzęp rdzawej skórki na widelcu celuje we mnie, jak zalążek furii.
– Co to ma być?! Nie potrafisz obrać pomidora?!
Strach rozkręca w mojej głowie mroczny wir. Chwytam się blatu.
– Zemdlejesz?
Chciałabym. Na zawsze.
Płacz w pokoju na górze wstrząsa mną, jak impuls defibrylatora. Zrywam się, ścigana rykiem:
– Ona znów się drze?!
– Pewnie zgłodniała.
Wkraczam w ciepło, półmrok, zapach niemowlęcia. Sięgam do łóżeczka.
Tulę Kasię, zachłannie chwytającą moją pierś. Zapadam w czułość. Karmię także siebie – słowami, w które chciałabym wierzyć:
– Będzie dobrze.
Ufny, bezzębny uśmiech prześwietla kłamstwo, jak promień słońca – brudną szybę.
– Długo tam jeszcze?! – Wrzask z dołu rozdziera miękką chwilę.
Dygoczę. Przygarniam Kasię i spieszę na schody. Potknięcie skutkuje piekielnym zjazdem na stopie. Balansuję między rwącym bólem a trwogą o istotkę, której dałam życie.
Dokonuję cudu: kładę ją bezpiecznie na dywanie. Obie wybuchamy płaczem.
On klnie, trzaska drzwiami, znika.
Uspokajam Kasię.
Zdeformowana stopa puchnie i rwie, bliska eksplozji. Może złamana? Przykładam lód, łykam dwie pyralginy. Lepiej.
Z płytkiego snu wytrąca mnie jego ciężar i odór whisky.
– Nie dziś – proszę.
Twarda dłoń ląduje na moich ustach, druga zdziera dół mojej piżamy. Zaciskam zęby.
Ostatni raz.
Oczekuję chrapania. Na czworakach wypełzam z sypialni.
Bezszelestnie zamykam drzwi.
Kasia posapuje przez sen, gdy moszczę ją w nosidełku.
Biorę klucz do jego auta, opuszczam dom. Kuśtykam – jak w transie, coraz prędzej. Moje serce szaleje, prawie wolne.
Dopadam mercedesa.
– Dokąd? – dosięga mnie, jak kula w tył głowy
Marek mówił głośno i wyraźnie.
Ksiądz zwrócił się do Ireny po niemiecku, kazał jej powtarzać. Oniemiała.
– Nein, nein! – wrzasnęła i zaczęła tupać. Przytrzymywała się ramienia narzeczonego, żeby się nie przewrócić.
W Marka wstąpiła furia. – Mogłaś powiedzieć godzinę temu! – głos odbijał się od sklepienia.
Haczykowate nosy i wyraziste twarze ojców kościoła z ambony w Stefan Kirche nie były dotąd świadkami takiego przedstawienia. Obróciły wzrok na ołtarz – przysięgał kościelny przy piwie.
Ksiądz bliski omdlenia zdjął z ich rąk stułę. Marek pociągnął Irenę do zakrystii, gdzie odbywał się dalszy ciąg. Wrzeszczeli obydwoje.
– Miałam wychodzić za mąż po polsku, obiecałeś księdza znającego polski!
Młody wikary skurczył się pod spojrzeniem Marka, który we fraku wyglądał jak przerośnięty pingwin. Panna niemłoda była w jedwabnej, granatowej sukience i niebieskich butach wyszywanych perełkami. Kręcone włosy ufarbowała na czarno.
Sytuacja się wyklarowała, miała składać przysięgę po polsku.
– Ja. – Tak było umówione.
Właściwy ksiądz zaspał i wysłano niemieckojęzycznego zastępcę, który ogłupiały i wystraszony czekał na rozwój wypadków.
Wrócili zgodnie przed ołtarz i ceremonia dobiegła do szczęśliwego końca. Po niemiecku – ku żalowi Ireny. Czuła, jakby wcale nie wyszła za mąż. Najwyżej zaraz wrócę – pocieszała się.
Nazajutrz wybuchła awantura o okruszki na materacu. Irena uwielbiała jeść w łóżku i czytać. To były najlepsze chwile dnia. Potem przychodził Marek i robił raban. Kiedy czerstwy okruch bułki wbił mu się w pośladek, wybuchnął – czy to tak trudno, zjeść przy stole jak człowiek? Łóżko jest do czego innego!
– Do czego? – zainteresowała się.
– Do spania! – wrzasnął i odwrócił się tyłem.
W dotyku okazał się aksamitny i prowokacyjnie nie delikatny. O takich jak on mówi się, że jest mięsisty. Przemilczy czy brutalnie zaznaczy nadmiar kilogramów? Będzie przypominała ponętny flakon wina, którego talia zwiastuje smakowity i wypełniony rozkoszą brzuch czy raczej pełne oburzenia gniazdo dzikich os, huśtających się rubasznie pośród gałązek czereśni?
– Proszę przymierzyć- przerwał jej rozmyślania, które prowadziła nad wieszakiem przepełnionym szlachetnym szmaragdem i granatowym niebem usianym gwiazdami.
– Nie są w moim rozmiarze- odpowiedziała młodemu sprzedawcy z uśmiechem skrywającym żal.
– Materiał wszystkich sukienek jest elastyczny- rzucił wesoło.
– I tuszujący niedoskonałości?- zapytała, unosząc brwi wyżej niż poczucie własnej wartości. Posłała mu lekceważące spojrzenie.
– Co taki młodziak może wiedzieć o kobiecych problemach? – pomyślała. Ciekawe gdzie znaleźli tak beznadziejnie nie doświadczonego sprzedawcę? Przecież to są sukienki do tanga pełnego namiętności. Organizatorzy festiwalu zaangażowali amatora, który zapewne zapycha dziury w swoim budżecie godząc się na wielogodzinny maraton pośród łachów skrojonych na laski w rozmiarze do trzydzieści osiem. Co on może wiedzieć o samotności skrywanej pod burgundzką czerwienią?
– Weronika to moja żona. Szycie jest całym jej życiem, o wiele bardziej niż taniec- odparł jakby zgadując jej myśli. Proszę dotykać, oglądać, wybierać, a ja na chwilkę wyskoczę zatańczyć, jeśli pani pozwoli? Jego głos był pełen spokoju i determinacji.
– Będę tu tylko do 22.00, potem wracam do Białegostoku nocnym pociągiem. Jutro muszę być w mojej normalnej pracy – zaśmiał się ciepło.
– Informatyk?- zapytała z przekorą.
– Jestem psychologiem.
„Siała baba mak, nie wiedziała jak. Sypała ziarna gdzie popadnie, bez ładu i składu. Za babą krok w krok postępowały wrony, kracząc przy każdym znalezionym ziarnku. Obserwujący je z daleka dziad tylko śmiał się w kułak. Taka to z nich była para: gdy baba warzyła krupnik, dziad dosypywał ukradkiem soli, aż pysk wykręcało. Gdy raz baba uszyła poduszkę, dziad ścieg spruł i całe pierze z poduszki wyleciało.”
– Mamo, ale ja nie chcę takiej bajki, gdzie się ciągle kłócą!
– Posłuchaj, co było dalej.
„Pewnego dnia podczas orki dziad zahaczył o coś pługiem. Patrzy, a to gliniany garniec, a w nim złote monety. Zaświeciły mu się oczy do skarbu. Uśmiechając się pod wąsem, brał w ubrudzone paluchy jeden po drugim zaśniedziałe dukaty i przecierał je delikatnie. Gdy tak upajał się swoim szczęściem, nagle skrzywił się, jakby go coś ugryzło. Dźwignął z wysiłkiem znalezisko, chroniąc je w ramionach. Inny pognałby w podskokach do domu, a on tylko przestępował z nogi na nogę, mamrocząc coś sam do siebie. Po namyśle ruszył nad rzekę, by z mostu rzucić garniec w rwącą toń.”
– O nie, mamo, tylko nie to! Pozbyć się takiego skarbu?!
– Mnie też się to nie mieści w głowie.
„W połowie drogi przyszedł mu jednak do głowy lepszy pomysł. Jak gdyby nigdy nic wrócił do przerwanej orki. Krocząc za pługiem, rzucał od czasu do czasu po dukacie, by ziemia dobrze je przykryła. Wróciwszy do domu po skończonej robocie, wszystko opowiedział babie, śledząc bacznie jej reakcję. Jakiż ona podniosła wrzask! Aż się po wsi niosło.
Do dziś baba chodzi po polu i w każdą skibę zagląda, ale jeszcze żadnego złotego krążka nie znalazła. Dziad może wiedziałby gdzie i jak ich szukać, ale tego na pewno babie nie powie.”