Nadchodzi już wiosna – pora na kolejny konkurs na naszym blogu. Tym razem mamy dla was najnowszą książkę Danuty Awolusi, pisarki i lubianej przez was nauczycielki Pasji Pisania. Kto zdobędzie „Powrót matki”?
Przyszedł czas na kolejny konkurs. Ten marcowy jest związany z niedawną premierą książki Danuty Awolusi, pisarki, dziennikarki, copywriterki i nauczycielki Pasji Pisania: Powrót matki. Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Fala.
Mela, jedna z narratorek powieści, pracuje jako menadżerka w restauracji sushi. Ma męża i dwójkę dorastających dzieci, a także dwa psy. Wanda, jej matka, odsiaduje dwudziestoletni wyrok. W pierwszym rozdziale powieści wychodzi na wolność. To będzie duża zmiana dla Meli i jej najbliższych. Jak przywrócić więź między matką i córką? Czy można wybaczyć zabrane dzieciństwo? A zacząć nowe życie na wolności? Więcej o tej znakomitej książce pisałem w ostatniej „Lekturze na weekend”.
„Mamie zdarzało się już znikać na dwa, czasem trzy dni. Tym razem jednak nie ma jej już tydzień i zaczynam się bać. Całymi dniami czekam i nasłuchuję, prawie nie wychodzę z mieszkania. Może zaraz wróci? Lepiej być w domu, na wypadek, gdyby czegoś potrzebowała po powrocie.”
Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Stwórzcie opowiadanie, którego słowem-kluczem będzie „powrót”. Nie musi być ono w żaden sposób związane z konkursową powieścią. Objętość prac nie powinna przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Swoje teksty wklejcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Konkursy blogowe zwykle trwają dwa tygodnie, ale z uwagi na zbliżającą się Wielkanoc, dostaniecie więcej czasu. Na wasze prace czekamy do 2 kwietnia włącznie. Spośród nadesłanych tekstów Danuta Awolusi wybierze trzy najlepsze, a ich autorzy/autorki otrzymają Powrót matki.
Powodzenia! Czekamy na wasze prace!
Źródło cytatu: Danuta Awolusi, Powrót matki, Wydawnictwo Fala, Warszawa 2024.
Jestem wewnątrz siebie, ciało leży nieruchome. O wiele lepsze niż życie, jest zobaczenie siebie od środka.
Moje wielkie serce, czerwone od miłości i pokryte bliznami. Widzę, ile kochałam i jak kochałam: gorąco, prawdziwie, mściwie. Miłość bywa szorstka, czasem gówniana. Serce nie może pomieścić krwi z żył mojej miłości i bije coraz wolniej. Rusza się niepotrzebnie, nic nie pompuje, krew krzepnie nieruchoma. Stanęło! Piękne to moje serce, olbrzymie, tyle miłości!
Płuca mają mało powietrza. Zawsze było mi duszno od miłości, od wrzasku, porzucenia i poniżania. Nikotynowe gruzełki migocą w pęcherzykach. Powietrze musuje, ucieka z sykiem. Do brzucha nie zaglądam, bo się brzydzę.
W czaszce neurony drżą delikatnie, słychać, jakby ktoś w oddaleniu grał na skrzypcach, niektóre szamoczą się, sypiąc iskrami.
Jestem zła na mózg, ale nie mogę na niego nawrzeszczeć, już nie. Samiec rządzący w głowie kobiety!
Słyszę trzaski, jest czerwono, złoto i połyskliwie, pięknie jak w teatrze. Przedstawienie się kończy, zapada cisza. Muszę wrócić z siebie do prawdziwego życia.
Wyjdę przez oczy. Przeciskam się przez prawe. Oko jest ciasne, wyciskam z niego łzę, – powroty bywają bolesne – która staje się niebieskawym kryształem. Szare oczy zaciągają zasłony.
Jestem mgłą utkaną z siebie, pobłyskują na niej brylanty myśli wydartych kończącemu pracę mózgowi i emocji wyplutych przez zamierające serce. Mniej przydatne grzęzną w krzepnącej krwi.
Moje ciało sponiewierane życiem leży nieożywione. Przyroda nieożywiona. Powieki zatrzasnęły się po moim wyjściu. Włosy czernią się i srebrzą w nieładzie na poduszce. Niepotrzebne opakowanie marszczy się jak papierowa torba. Najwyższy czas. Czas powrotu do życia.
I mamy już pierwszą pracę! Kto następny?
Joanna ciągle wracała do domu rodzinnego. Zawsze podekscytowana, ale i zawsze niepewna. Coś ją ciągnęło. I odpychało. Wysiadając z pociągu, przyspieszyła kroku i z chęcią wsłuchiwała się w dynamiczne stukanie obcasów o chodnik.
Jednak stanąwszy przed drzwiami, które przecież otworzyła w młodości tak wiele razy, czuła opór. Jakąś rozlewającą się po całym ciele słabość i niemoc, i ciężar, i smutek, i chęć odwrotu. Oczami wyobraźni już widziała, jak wita się z rodzicami, tymi samymi, których kochała, ale też których mogła spotykać tylko raz na jakiś czas. Była w niej miłość, i niechęć, i wrogość, i myśl, że coś jest z nią nie tak, iż reaguje w taki sposób, i że w ogóle stąd odeszła. I że ich zawiodła.
Uniosła rękę w stronę klamki. Przeciągła cisza wypełniła umysł, zakłócająca gwar i uliczny szum, a nawet obraz przed oczami. Cisza miała wiele wymiarów. I żadnego ze znanych. Tłukła się jak tygrys w klatce. Nie istniały myśli i nie było wspomnień, i znane jej emocje odeszły, i w tym odejściu zawierał się jej aktualny stan.
Gdy dotknęła dłonią klamki, usłyszała głos.
Rozejrzała się.
Lecz puste chodniki przedmieścia zasiały zwątpienie. I ziarno, które wywołało niezrozumiały łzy. Oraz poczucie winy. Ale także złość.
Ten głos był dźwiękiem fantomowym. Istniał na zawsze, choć już dawno rozpłynął się w eterze minionych lat.
Męski głos nad jej głową.
Mówiący, bez przerwy. Krzyczący. I natarczywy. Budzący złość oraz nienawiść.
Ale bez tego głosu nie byłaby tym samym człowiekiem, który przecież tak wiele osiągnął. I który do dziś trzyma siebie w ryzach.
Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, tak dobrze znajomym.
Uśmiechnęła się.
I weszła.
„Powrót do życia”
Leżałem pod gwiazdami, ale nie mogłem sie rozejrzeć by zobaczyć co obok.
Jednak nie było mi zimno. Po chwili pojawiła się urocza dziewczyna.
– Chce ci się pić? – zapytała.
– Gdzie ja jestem? – wydukałem.
– Jesteś w szpitalu. Miałeś wypadek.
– To czemu widzę gwiazdy?
– Twój wypadek był trzy dekady temu. Byłeś zamrożony i dopiero kilka dni temu powróciłeś do życia. W dzisiejszych szpitalach na sufitach są ekrany i jest wyświetlane niebo.
Kiedy miałem wyjść ze szpitala zjawił się sympatyczny z wyglądu młodzieniec ubrany w kurtkę, na której plecach wyświetlały się reklamy.
– Jestem Felix i będę twoim opiekunem by ci pomóc w nowej dla ciebie rzeczywistości.
– Czemu się zgadzasz na te reklamy na twojej kurtce?
– Dobrze mi za to płacą. Ale chodźmy do twojego mieszkania.
Polecieliśmy zautomatyzowaną powietrzną taksówką. Zaprowadził mnie do klitki na 88 piętrze. Była ciasna ale bogato wyposażona. Pokazał mi wodne łóżko, które schowane było bez wody.
– Ten automat sporządzi dla ciebie dowolny posiłek, wystarczy powiedzieć – demonstrował mi wyposażenie kuchni
– wszystko oparte na inżynierii genetycznej, żadne zwierzę nie ucierpiało.
– A co z katastrofą klimatyczną?
– Genialny wynalazek pozwolił szybko zneutralizować nadmiar dwutlenku węgla
w atmosferze, ale i tak wyeliminowaliśmy jego tworzenie w każdej dziedzinie życia.
– Czy mógłbym polecieć na Ksieżyc?
– To dosyć tania wycieczka. Zamówisz ją w każdym biurze turystycznym.
Poznawałem nową rzeczywistość, która zdawała się prześcigać moje marzenia.
Margot Brock spojrzała na telefon i bez zbędnych wyjaśnień ściągnęła kołdrę ze śpiącego obok mężczyzny.
– Wstawaj, czas wracać do żony.
– Która godzina?
– Dochodzi szósta po południu.
– Co ja jej powiem? – Mężczyzna przeciągnął się na całą długość łóżka. Margot spojrzała na niego z rozbawieniem. Powrót na łono rodziny nigdy nie był prosty.
– Po pierwsze to nie mój problem, po drugie powiesz, że pracowałeś nad sprawą, ale wcześniej skończyłeś, bo przyszła nowa ekipa. Zbieraj się.
– Dostanę kolację?
– Nie. Zaraz muszę wychodzić. – Margot zniknęła za przeszkloną ścianą, która oddzielała sypialnię od łazienki. Mężczyzna jeszcze coś mówił, ale szum wody zagłuszył słowa. Odetchnęła z ulgą, kiedy po chwili usłyszała trzaśnięcie oznaczające, że Robert opuścił mieszkanie, nie chciała wpaść na niego przed pracą. Musiała się skoncentrować na nowym zadaniu, a obecność Roberta mogłaby ją rozkojarzyć. Wychodząc spod prysznica spojrzała w lustro i przeczesała palcami krótkie blond włosy. Na półce stało kilka flakonów perfum, wzięła ulubione Chance Chanel, dzisiaj chciała, aby towarzyszyło jej szczęście. Weszła do sypialni ścierając miękkim ręcznikiem krople wody, poszukała w szafie rzeczy, które przygotowała na dzisiejsze spotkanie w komisariacie. Białą koszulę nałożyła na mokre jeszcze ciało.
Przejrzała się w lustrze tuż przed wyjściem z domu.
Duże oczy, mały nosek, jak u dziecka – stwierdziła z niezadowoleniem. A przecież była prawie dorosła. Sylwetka też drobna, dziewczęca, pod bluzką widziała jedynie zalążek piersi. Już niedługo, westchnęła. Zakręciła się, patrząc jak zielona sukienka wiruje wokół szczupłych ud, podniosła z podłogi wiklinowy koszyk, po czym tanecznym krokiem ruszyła w stronę drzwi.
Przestąpiła próg domu i z werwą zabrała się do pracy. Z trudem upchnęła kłębiaste chmury do kąta, daleko za górami. Połaskotała słońce, by rozbłysło ciepłym światłem i przypięła do nieba biały obłoczek, dla towarzystwa. Wyjęła gruby pędzel i pomalowała trawę na soczysty kolor. Potem rzuciła czar kwietnych nasion między kępki, a do gałęzi drzew i krzewów przytwierdziła młode listki. Wygrzebała krokusy z ziemi i rozgięła delikatnie płatki. Roześmiała się milionem motyli. Chwyciła opuszkami wiatr i przeplotła między ciepłymi promieniami, nucąc przy tym na zachętę ptakom.
Gdy tak biegała, cała zziajana, poczuła na plecach chłodny wiatr. Wystraszona, odwróciła się gwałtownie. Tuż za nią stała kobieta w kapeluszu z lodu, rzucając mroczny cień. Oddychała głośno, ziejąc arktycznym powietrzem. Wtem zakaszlała i wytarła nos tak głośno, że świat zamarł. Schowała brudną chustkę do kieszeni dziurawego płaszcza, a z drugiej wydobyła garść szronu. Sypnęła nim groźnie i tupnęła butem.
Wiosna zatrzęsła się, a przez jej plecy przeszedł dreszcz. Skuliła się i zmarznięta pobiegła do domu. Jeszcze nie czas na nią, ale już niedługo, za chwilkę, przegoni tę mroźną wiedźmę.
Wrócił. Wierzył w swój powrót. Coś się w nim zmieniło. To nie była tylko obietnica dana samemu sobie. Dokonała się niemal fizyczna przemiana w mózgu, w ciele. Powietrze pachniało od miesiąca inaczej. Woda smakowała bardziej niż kiedykolwiek, chyba nie pamiętał, że tak mogła. Rano herbata z cytryną, kanapka z warzywami. I chwila dla myśli. Chwila z zamkniętymi oczami, w ciszy, bez bodźców. Potem pięćdziesiąt pompek, trzydzieści minut biegu po lesie. Prysznic.
Każdy dzień od czterech tygodni zaczynał od tego samego rytuału. Po nim wychodził do pracy. Zaczął nową. Całe życie stało się nowe. W biurze już po tygodniu zauważyli jego zaangażowanie i energię. Cieszyło go to, ale nie rozleniwiało, wręcz przeciwnie. Pragnął udowodnić, że stać go na więcej.
Po południu pożywny obiad i książka. Czytał coraz szybciej. Jak tak dalej pójdzie osiągnie poziom dziesięciu książek na miesiąc. Nigdy nie pochłaniał tylu lektur. Ciągle było mu mało.
Kiedyś chciał zmienić rzeczywistość, by odzyskać to co stracił – JĄ. I dlatego mu nie wychodziło. Teraz chciał odzyskać siebie. To na pierwszym miejscu, by sięgnąć po więcej. Musi sobie udowodnić kim jest i co może osiągnąć. Ona to dostrzeże i podejmie decyzję. Jej decyzja jest jej decyzją. On miał swoje. Pragnął, by kiedyś stały się zbieżne, ale teraz to niczego nie zmieniało.
Gdy zapadł zmrok znów wybiegł z domu. Tym razem ruszył na przełaj przez las, poza ścieżką. Biegł, ile miał sił w nogach, jakby ktoś gonił, jakby uciekał przed demonami. Czuł się jak wilk. Zatrzymał się dopiero, gdy nie miał czym oddychać. Uklęknął na polanie i zawył w stronę czarnego nieba. To był krzyk siły. Wolności.
Wrócił, postawił kolejną kreskę na kalendarzu. Trzydziesty drugi dzień domu bez alkoholu.
Mama wraca, mama wraca!
Słyszę jej kroki na schodach.
Z wielkiej radości przebiegłem trzy razy przez pokój. Na początku czwartej rundy spadłem z fotela i przewróciłem wazon.
Życie jest piękne jak mama wraca z pracy!
Co za dzień. Czekałem i czekałem.
Od niedawna mieszka z nami taki Koleś. Ciekawie jak długo jeszcze? Podarował w mamie coś co nazywa się „pierścionek zaręczynowy”. Teraz panoszy się w moim domu. Wczoraj zapytał mamy, czy na prawdę pudel musi siedzieć na sofie. Pokazałem mu zęby. Zmienił temat.
Dziś na śniadanie zrobił sobie cały talerz pyszności. Jak wyszedł z kuchni polizałem kiełbaskę. Nie jestem taki. Nie mu nie zjadłem. Nie zorientował się.
Cieszyłem się na poranny spacer, byłem przekonany, że pobiegam po parku. Koleś założył mi smycz i przeszedł ze mną dookoła bloku. Nawet kijka mi nie rzucił. Zdążyłem tylko raz podnieść nogę pod drzewem.
„Nie gniewaj się Hugo – powiedział – dziś musze wcześniej do pracy. Jutro narobimy” – po czym pogłaskał mnie po głowie (a po głowie akurat nie lubię wiec znów pokazałem mu zęby). W domu godziny się dłużyły. Leżałem to na brzuchu to na plecach. Później znów na brzuchu, z nosem przy szybie. Strasznie się zdeprawowałem jak zobaczyłem przez okno tego grubego kota z sąsiedztwa. Co za obrzydliwe stworzenie. Szczekałem i szczekałem. Zmęczony położyłem się pod drzwiami i dalej czekałem. Kontem oka zauważyłem, że z poduszki na fotelu wystaje coś białego. Nie mogłem się temu oprzeć. Teraz cały pokój jest w białych piórach. Mama się ucieszy jak wróci.
Przed kilkoma minutami bardzo mnie w brzuchu ścisnęło. Dzisiejszy spacer był dużo za krótki. Nie miałem wyboru. Zrobiłem Kolesiowi kupę do buta. Może się nauczy na przyszłość.
Teraz mama przekręca klucz w drzwiach. To jest najpiękniejszy moment w ciągu całego pieskiego dnia.
Ewa Wierzbowska zawsze będzie patrzyła na swoją córkę jak na małą dziewczynkę. Nawet wówczas gdy osiągnie pełnoletność, pójdzie na wymarzone studia i założy rodzinę. Spojrzała na Martynę matczynymi oczami pełnym troski, następnie na męża, po czym delikatnie westchnęła i zajęła się swoim talerzem obiadowym. Wyrywkowo zerkała na znikające małymi krokami składniki z talerza jej córki.
Sama wolała jednak nie podejmować żadnych tematów przy posiłkach. Ewa wraz z jej mężem Marcinem w takich momentach dawali jej wolną rękę. Martyna korzystając z tego przywileju, gdy położyła sztućce na godzinie piątej odezwała się pewnym głosem:
– Chce studiować prawo i być jak tata adwokatem.
– Świetnie – ucieszyła się Ewa kładąc dłoń na dłoni córki. Martyna powróciła do podejmowania poważnych decyzji to oznaka całkowitego wyzdrowienia. Pomyślała matka.
– W szpitalu miałam sporo czasu na poukładanie sobie wszystkiego w głowie. – ciągnęła poważnym głosem Martyna.
– Doceniamy to – odezwał się najbardziej wzięty adwokat w Starym Borze. – W przyszłości będziemy razem pracować. – dodał Marcin gładząc kruczoczarny wąs.
– W ten weekend wracam do pracy, ale przyszły mam wolny. – zrelacjonowała Ewa. – Może wyjedziemy gdzieś razem?
– Oj mamo, jednego dużego dzieciaka masz w domu. Idziesz do pracy i już na ciebie czeka cała sfora tych biednych bez rodziców dzieciaków. – odważyła się zaznaczyć Martyna. Wstała od stołu podpierając się wychudzonymi ramionami.
W przeciągu dwudziestoletniej praktyki pedagogicznej z pewnością pedagog Ewa mogła po części podzielić zdanie córki. Nie była to łatwa praca, ale kochała to co robiła i nie wyobrażała sobie tego, że mogłaby zajmować się czymś innym.
Dedal przypiął skrzydła do ramion i sprawdził mechanizmy wspomagające ruch. Sprzęt działał bez zarzutu. Mimo to wznoszenie wymagało sporo siły, lecz pokusa, by lecieć wyżej rosła szybciej niż opór niemłodego ciała. Niosła go nadzieja – powrót do Aten stał się możliwy!
Cieplejsze promienie słońca na karku przywołały przyziemne myśli: Zaraz Ikar się obudzi, trzeba go wyprawić do warsztatu. Dedal chował syna miękką ręką, bo tylko siebie mieli. Zmienił kierunek lotu, łagodnie ześlizgując się w dół, by wylądować z poczuciem niedosytu. Dopiero przegląd sprzętu przyprawił go o dreszcze. Rozgrzany wosk wyraźnie zmiękł, tylne lotki niemal odpadały. Mało brakowało, a lądowanie byłoby twardsze. Włosy stanęły mu dęba na myśl, co by się stało, gdyby uległ błaganiom Ikara i zabrał go na lot próbny. Nie ściągnąłby na dół tego postrzelonego chłopaka, który marzył o lataniu od kołyski.
Ekscytacja pomieszana ze zgryzotą naznaczała ich ostatnie godziny przed przyspieszoną podróżą. Na szukanie innego spoiwa niż wosk nie było czasu. Ktoś dziwadło widział o świcie i gdy słońce stanęło wysoko, pół Krety żyło plotką o harpiach na niebie. Trzeba uciekać! Jeszcze tylko kolejny raz wytłumaczył Ikarowi jak bezpiecznie szybować. Jeszcze wysłuchał, jak ten recytuje instrukcję, wpatrując się błyszczącymi oczami w rozłożone pod stopami skrzydła. Jeszcze nakarmił demona, który przywarł mu do piersi po rozmowie z synem. Zdążył odejść syty.
Ledwo się wznieśli, a Ikar już wyprzedził ojca i odlatywał w tempie, o którym Dedal mógł tylko pomarzyć. Kręcił bezradnie głową, wpatrzony w ginącą w jasności postać jedynego syna. Na szczęście blask pochodził od rozpartego majestatycznie na niebie księżyca w pełni.
– Tak, powrócisz tu – odpowiedział zażenowany.
“Prościej się nie da, kiedy oni to pojmą?” – pytał siebie.
– Czyli reinkarnacja? – dopytywał student w czarnym golfie.
Borys westchnął. Sam niedawno ukończył studia podyplomowe, miał częsty kontakt z młodszymi rocznikami (głównie przez pisanie im licencjatów), ale tak niskiego poziomu skupienia nie doświadczył nigdy.
– Zapytałeś wcześniej: “czyli według jego idei, wrócę tu?”. Zapoznaj się z definicją słowa “idea”. I zastanów się, czy jest tożsama z takimi pojęciami jak “teoria”, “hipoteza” czy “dogmat”.
Student w odpowiedzi coś mruknął i zaciągnął się e-papierosem.
Borys zacisnął usta. Rozejrzał się po sali. Z kilku miejsc wydobywał się dym, jakby Indianie dawali sobie znaki; wiele twarzy oświetlały telefony przecząc tamtej formie komunikacji.
“Może nie nadaję się do tego, a może nie dali mi szansy” – pomyślał Borys.
Wstał i zaczął ścierać tablicę. Zaczął od końca. Mocno dociśnięta gąbka wolno usuwała kolejno litery: “utorwop ogenzceiw”. Ostatni od końca wyraz zostawił; gąbkę wymienił na kredę i słowo “idea” wziął w kółko – jedno okrążenie, drugie, trzecie. Dociskał kredę tak, że biały proch zbierał się pod palcami. W końcu, kiedy paznokciami przejechał po tablicy, opuścił rękę. Chwilę patrzył na wyraz w grubym, białym okręgu.
Powoli odłożył kikut kredy przy gąbce.
Odwrócił się.
Miał swoją szansę: ich pełną uwagę.
– Idea wiecznego powrotu – zaczął – to postawa wobec życia. Nietzsche nie chce, abyśmy brali cokolwiek na wiarę; proponuje tylko, byśmy przeżywali życie w określony sposób. Można to streścić następująco: żyj tak, jakbyś miał przeżywać wiecznie to jedno jedyne życie – przeżyj je tak, abyś CHCIAŁ je powtórzyć. Do widzenia.
Nie wiem czy to spowodował nudny ośmiogodzinny lot, te trzynaście miniaturek Jacka Danielsa wypitych na pokładzie Boeinga (pechowa liczba, trzeba było walnąć jeszcze jedną), nieznośny upał, duszące olejki eteryczne z porozwieszanych niemal wszędzie płomienno-czerwonych kwiatów czy też dyskretna woń kadzidełka wymieszana ze smrodkiem dolatującym z zabytkowych rur w tym jakże zabytkowym pałacu. Faktem jest, że najbardziej na świecie to chciało mi się rzygać, ale pomimo tego, że kwiecisty paw nawet nie najgorzej by się komponował z ceglanymi kolumnami i różowymi ścianami hali audiencyjnej, to wypuszczenie tejże ptaszyny na wolność nie licowało jakoś z wizerunkiem dyrektora do spraw akwizycji prężnie rozwijającej się światowej firmy IT, która właśnie kupiła Baba Consulting wraz z trzystuosobowym dobrodziejstwem inwentarza.
Przyglądający mi się uważnie inwentarz wyglądał na zwyczajny tłumek zblazowanych wyrobników, którym wszystko jedno u kogo teraz pracują, byleby się wypłata zgadzała. Już się szykowałem mentalnie na kolejne godziny sztucznych uśmiechów, oficjalnego small talku o dupie Maryni i nudów, gdy wtem ktoś zduszonym głosem wykrzyknął „vah laut aaya” ,a zaszyta w moim Samsungu aplikacja AI dyskretnie wykrzyczała mi przez douszną słuchawkę, że znaczy to tyle co „on wrócił!”. Tej sztucznej inteligencji coś musiało się chyba totalnie popieprzyć, bo kolejne frazy tłumaczyła na:
– Radujcie się ludy! To trzysta siedemnaste wcielenie Wisznu Włochatego.
– On wrócił! On wrócił by na zawsze przegnać głód, wojnę i nienawiść.
Jedna ze śniadych dziewcząt znienacka przyklęknęła i ucałowała mnie w dłoń. Po czym cała sala padła na kolana. Czułem, że nie mogę zawieść oczekiwań miejscowych. Wyciągnąłem przed siebie ręce i powoli krocząc przez halę audiencyjną zacząłem dotykać ich głów i udzielać błogosławieństwa.
—
– Ajay! Ależ ci się udał ten prank! Czy wiesz, że „Wielmożny Biały Sahib” ma już ponad dwa miliony odsłon na YouTubie?
– Spoko Rajesh. Na razie z monetyzacji wpadło nam jakieś dziesięć tysięcy zielonych, ale to dopiero początek. Wieczorem kończę montaż filmu sprzed hotelu i wrzucam „Wielmożnego Sahiba 2” na fejsa, insta i na You Tube. Zobaczysz! To dopiero będzie viral!
Wszystko Ci wyjaśnię, słodki książę. Ten mężczyzna nie jest elfem, nie jest jednym z nas, to tylko człowiek.
Dawno temu, jeszcze przed exodusem, elfowie żyli pośród ludzi na tamtym świecie i byliśmy tak jak oni: cieleśni i śmiertelni, a jednak bardzo się dwie rasy od siebie różniły. Widzisz, ludzie porozumiewają się inaczej, używają słów, które wychodzą z ich ust. Podejrzewamy, że wydają dźwięki zupełnie jak zwierzęta w materialnych ekosystemach. Tak, wiem, to obrzydliwe! W ogóle nie umieją przekazywać swoich myśli, w każdym razie nie tak jak my. Tamto życie stało się dla nas zbyt niebezpieczne, zło i ciemność urosły w siłę tak, iż nasze ala’am gasło i marniało. Podjęliśmy decyzję o porzuceniu cielesnych powłok, przekroczyliśmy granicę raelmów i wznieśliśmy ala’am ku nieśmiertelności.
Nic z tego nie pamiętasz, ponieważ jesteś dzieckiem nowego świata, mój panie.
A zatem: człowiek jest mężem twojej ciotki; ich losy – pokręcone i zawiłe niczym barwy zorzy na niebie. Ale nasza księżniczka kochała go, Jedyny raczy wiedzieć za co! Tuż przed exodusem obdarzyła go swoim ala’am, także mógł udać się z nami. Niestety, nie przeżyła przejścia i jej dusza odeszła, a on, cóż, został wśród nas, obcy, z którym nie idzie się w żaden sposób skomunikować. I tak się teraz snuje między elfami: milczący, niezdolny przekazać swoich myśli i uczuć. Najczęściej spotkasz go w świątyni przy jej grobie. Modli się, a może przeklina swój los, kto to wie?
Wrócić? Ależ, słodki książę, on nie może. Nie ma już na tamtym świecie ciała, które przyjęłoby jego ala’am, ale nawet gdyby, któż z nas zgodziłby się go przeprowadzić i skazać na podobny los? O nie, wiedział, na co się zgadza; dla niego nie ma powrotu.
Jedziemy sobie nieśpiesznie. Raczej stoimy, niż jedziemy. Słyszę głosy zniecierpliwienia, dochodzące z przodu, ale ja nie narzekam. Jest siedemnasta, piątek, komu by się śpieszyło do domu? Ciepło, trzydzieści stopni w cieniu, dwa razy tyle w nieklimatyzowanym tramwaju…
Mam praktycznie cały tył wagonu dla siebie. Dzielę go jedynie z dżentelmenem w wyraźnym kryzysie bezdomności. Nie da się ukryć, że ów dżentelmen to powód, dla którego mam praktycznie cały tył wagonu dla siebie. Oraz, że wsiadając do tramwaju, nie od razu poczułam, dlaczego pozostali pasażerowie trzymają się z dala, a gdy usiadłam, nie chciałam się zrywać, by nie zranić jego uczuć.
Więc tak sobie jedziemy, pan żul i ja i zaznaczam, że absolutnie nie używam słowa „żul” w znaczeniu pejoratywnym, po prostu nie przedstawiliśmy się sobie. Zbiorkomowy savoir-vivre odradza taką poufałość.
Poza tym, że wydziela aromat toi-toia na festynie, pan żul jest wzorowym współpasażerem. Rano jedna pani próbowała przeprowadzić ze mną wywiad-rzekę. To, że pachniała bzem, nie uczyniło tego doświadczenia przyjemniejszym. Doceniam towarzysza podróży, który nie oczekuje ode mnie udziału w konwersacji, jaką toczy pod nosem ze sobą lub swoimi demonami.
Plus, dzięki niemu kontroler minął nas na jednym wdechu, a przyznaję, jadę na gapę.
Uśmiecham się zatem z wdzięcznością a pan odpowiada mi grymasem, przysłaniając nieśmiało dłonią usta. Może wstydzi się zaniedbanego uzębienia.
– Uwaga, wraca! – odzywa się zza pokrytych brudem palców.
Ech, myślałam, że mi się upiecze. Ale gdy podnoszę wzrok, widzę pana kanara (tego słowa używam w jak najpejoratywniejszym znaczeniu) na drugim końcu pojazdu.
– Kebab wraca – doprecyzowuje ostrzeżenie pan żul.
Szacun. Mocny tekst.
W oddali słychać było dźwięk stukotu kół po kamienistej ścieżce, a na horyzoncie unosiła się chmura kurzu, oznaczająca zbliżający się koniec długiej podróży. Ludzie z pobliskiej wioski wyszli na spotkanie, wyczekując z niecierpliwością tego wydarzenia. Był to dzień, na który wszyscy czekali od dawna – dzień, który zapowiadał powrót ich ukochanej księżniczki.Kiedy wreszcie pojawił się wierzchowiec wędrujący przez pyłowy krajobraz, wszyscy zamarli w oczekiwaniu. A z głębi płótna kurzu wyłoniła się postać kobieca w białej szacie, emanująca godnością i siłą. To była księżniczka Elara, która po wielu latach tułaczki i poszukiwań powracała do swego królestwa, by objąć tron po zmarłym ojcu.Ale to nie tylko powrót księżniczki do domu, lecz także powrót nadziei i pokoju dla całego królestwa. Jej obecność przyniosła nową energię i wiarę w lepszą przyszłość. Ludzie witali ją z otwartymi ramionami, a na ich twarzach malowała się radość i ulga. Księżniczka Elara była symbolem jedności i siły, który zjednoczył ich w trudnych czasach.Za murami zamku rozbrzmiewały okrzyki radości, a w oczach mieszkańców zabłysnęły iskry nadziei. Powrót księżniczki oznaczał koniec ciemności i początek nowej ery dla królestwa. A wraz z nią nadszedł czas nadziei, miłości i pokoju, który przetrwał przez wieki.
Ryszard płonął. Przemierzał ulice Łodzi i drżał z radości. Spotkał się z nią po latach, a emocje ożyły jakby nie pokryła ich warstwa czasu i odległość pomiędzy nimi. Wystarczyła jedna rozmowa i niedomówienia nabrały sensu, kształty domysłów zaczęły rzucać ciekawe cienie, pauzy zyskały rytm.
Ryszard poczuł się znów młodym Ryśkiem. Mrowiło go całe, siedemdziesięcio już letnie, ciało. Chciał żyć, ruszyć w podróż, słuchać wiatru i stawiać na mchu bose stopy. Znowu znalazł się w lesie-przedzierał się przez chaszcze, strącał deszcz z gałezi i jadł owoce czeremchy prosto z krzaka. Wyjął z kieszeni scyzoryk i starannie oddzielił kurkę od podłoża. Pieprznikowy las-wymyslił nazwę dla zagajnika. Mapę, którą trzymał w ręku zrobili razem i sami wyznaczali na niej swoje szlaki. Z klejnotem w sercu puszczy, bo jezioro, które znaleźli w dolinie srebrzyło się jak moneta w Sezamie. -Takie tu mamy skarby-powiedziała.
A potem znikła z ich wspólnej przestrzeni na wiele lat. Nie odbierała połączeń, ignorowała go na fejsbuku, nie odpowiadała na listy.
Długo bolała go dusza. Bolały stopy przywykłe do leśnych duktów kiedy krok po kroku uczył się chodzić po ulicach. Z czasem przywykł, tylko do dzisiaj nie wiedział, że trwał w letargu. Przebudzony Ryś miał ochotę pobiec przed siebie raźnym truchtem. Ryszard zatrzymał się na przystanku. Wnuczek czekał.
Chłopak znalazł się obok nie wiadomo kiedy. Pojawił się jak zły omen. Razem z płynem, który spływał po jego ubraniu, w głowie Ryszarda zjawiła się myśl, że dzieje się coś niedobrego. Otrzeźwiał tylko po to, żeby uwierzyć w niemożliwe. Ogień i ciepło, które pojawiły się zaraz potem zajęły się jego ciałem, zanim sam zdążył zająć się tą-jakże palącą-sprawą. Języki ognia, zagłuszając krzyki mężczyzny, mówiły do niego okropne rzeczy. Bolało. Po raz kolejny tego dnia Ryszard płonął.
***Powyższy tekst jest fikcją, ale takie rzeczy dzieją się naprawdę. I prawdziwie bolą.
„Godzina piąta minut trzydzieści, kiedy pobudka zagrałaaaa…”
Pijackie zawodzenie budzi go z letargu. Za oknem widzi jesienne słońce chylące się do horyzontu i przesłonięte pasami chmur. Dołącza do śpiewu głosem, już na trzeźwo dalekim od doskonałości, teraz, po blisko trzech godzinach picia, bezładnie meandrującym po dostępnych mu rejestrach:
„Grupa rezerwy szła do cywilaaaa…”
Głowa opada mu na piersi, ciało – na drewniane siedzisko wagonu. Umysł zawiesza się w niebycie. Kiedy przytomnieje jest zimno i ciemno, a on pół leży, pół siedzi na peronowej ławce.
– Gdzie ja, kurwa, jestem? Młody! – wydziera się na cały peron, zapominając w jakiej jest sytuacji. Nie ma już młodych, dziadków czy innych wicków. Nie ma też kumpli, z którymi w południe ostatni raz przekraczał bramę jednostki.
– Czego się drzesz, gówniarzu? – Do rzeczywistości przywraca go facet z długim młotkiem w ręku i w kolejarskiej czapce, twórczo uformowanej na ptasiej głowie. – Nie jesteś na poligonie, wracasz do cywilizacji, zachowuj się.
„Co mi tu jakiś kolejarzyna…”, myśli.
– Te! Facet! – bełkoce, usiłując się podźwignąć.
Nogi mu się plączą, przydeptuje rogi chusty, niedbale zarzuconej na ramiona. Jeden z pomponów, które w poczuciu estetyki rezerwistów dodają chustom wyjątkowego uroku, zakleszczył się między szczebelkami.
– I co się wijesz jak glizda na mrozie? – zapytał kolejarz, stając nad nim z papierosem w kąciku ust.
– Kurwa, pancerny hamulcowy… – westchnął jeszcze arogancko. Po chwili poprosił: – Pomóż mi.
Kolejarz wyciągnął w jego stronę młotek. Rezerwista chwycił obuch i wydźwignął się na tyle, że usiadł wreszcie stabilnie na ławce.
– Masz fajkę? – zapytał.
Jaś i Małgosia wracały do domu przez trzy dni i trzy noce. Kiedy wreszcie dotarły do swej wioski, zastały swego ojca pracującego w ogrodzie.
– Tato, tato, wróciliśmy! – krzyknęła radośnie Małgosia. – Nie uwierzysz, co nam się przytrafiło w wielkim lesie!
– Dzieci? – rzekł wyraźnie skonfundowany ojciec. – Och, cieszę się, że jesteście całe i zdrowe… Chodźcie do domu, wszystko mi zrelacjonujecie.
– A gdzie macocha? Proszę, powiedz, że się z nią rozstałeś – powiedział Jaś płaczliwym głosem.
– Macocha… Sama odeszła. Nie musicie się jej już bać.
Cała trójka weszła więc do chatki. Ojciec zaczął przyrządzać strawę w kuchni, a dzieci na powrót mogły się cieszyć ukochanym domem. Coś jednak było nie tak. Pokój dziecięcy został zamieniony w garderobę pełną wyświechtanych ubrań i spiczastych kapeluszy. Ciasteczka stojące w drewnianej misie na stole smakowały dokładnie tak, jak te w chacie czarownicy. Ale to jeszcze nic! Małgosia spostrzegła, że z nogawki taty przy każdym jego ruchu wysypują się drobne okruszki…
– Dzieci, pomóżcie mi rozpalić w piecu – w pewnym momencie zawołał ojciec. Jaś już prawie się zerwał z krzesła, jednak siostra mocno przytrzymała go za rękę.
– Jasiek, no co ty, zwariowałeś? Nie widzisz, że coś tu nie gra?
– Że niby co?
– Złą czarownicą była nasza macocha! – odpowiedziała Małgosia półgłosem. – Ojciec musiał być z nią w zmowie. Musimy się stąd jak najszybciej ulotnić!
Wtem, ojciec chwycił dzieci za kołnierze i zaczął ciągnąć w stronę w pieca. Małgosia jednak sięgnęła po misę z ciasteczkami i z całej siły zdzieliła nią ojca po głowie. Ten wówczas rozsypał się na tysiące piernikowych okruchów.
– Cieszę się, że wróciłaś.
Siedzieli naprzeciwko siebie już od dłuższego czasu w milczeniu. Przerwał je, a właściwie TO zdanie je przerwało. Powroty nie są łatwe, a szczególnie te po burzy. To jak narodziny czegoś nowego.
Patrzyła na niego lekko zawstydzona. Unikała wzroku, ciało w napięciu kurczyło się w fotelu. Oczy zaszkliły się.
– Nie można cały czas uciekać. Zraniłeś mnie to fakt. Ja jednak ciebie również. Do tej pory świat kręcił się wokół mnie. Odwet uznawałam za słuszny. I może to nie byłoby nic złego, gdyby nie ostateczność. – zawiesiła głos, wbijając wzrok w podłogę wyłożoną wiklinowym dywanikiem.
– Ostateczność? – nie do końca zrozumiał, jakby zaskoczony takim słowem.
– Tak, ostateczność. Bo wiesz, gdy tylko zaczynałam cierpieć, zwijałam majdan i tyle mnie widzieli. To był koniec. Koniec miłości, przyjaźni, zaufania, bycia razem, wspólnych kaw. Rozumiesz? To tak jakby pociąg odjechał… Bez odwrotu. Wystarczyło coś, co dla ciebie może nawet nie jest zauważalne. Ale dla mnie to był koniec świata. Oczekiwałam wszystkiego, odrobina nie wystarczała. Wiesz.. takie wszystko albo nic! I nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie mi tego dać! Zajęło mi to wiele lat, by zrozumieć, że to chora donkiszoteria!
Zatrzymała oddech, tak jakby zużyła go już zbyt wiele. Nogi podwinęła pod siebie, jakby dotykanie ziemi było zbyt bolesne.
– Ja już tak nie chcę. To cholernie męczy. Chcę tu być z tobą, móc czerpać z tego naszego małego świata. – dodała już znacznie ciszej.
– Tym bardziej cieszę się, że wróciłaś. W twoim pokoju nic nie ruszałem. Zmieniłem jedynie pościel na świeżą. Zrobić ci herbatę? – zapytał jakby nigdy nic.
– Tak, poproszę tato. – łagodnie podniosła oczy.
To był udany powrót.
Wyniki konkursu poznamy jutro!