Lektura na weekend – Lekarzu, (nie) lecz się sam

Wydawałoby się, że Marek ma wszystko – stabilną sytuację życiową, pracę, która choć wymagająca zapewnia pewien prestiż, wieloletnią partnerkę, oddanego przyjaciela – mimo to jest coraz bardziej sfrustrowany. Czy nagła ucieczka na prowincję pozwoli mu odnaleźć prawdziwe szczęście?

Prolog pierwszej powieści Michała Posmykiewicza, absolwenta kursów Pasji Pisania, może być nieco mylący. Zbieg z okoliczności zaczyna się iście hitchcockowskim trzęsieniem ziemi. Widzimy głównego bohatera – zbliżającego się do pięćdziesiątki szanowanego lekarza – na skraju załamania nerwowego. Czy możliwe, że zwariował?

Wbrew pozorom ta książka to nie thriller. Pierwsze rozdziały sugerują raczej wciągającą powieść obyczajową. Cofamy się nieco w czasie i obserwujemy zwyczajną codzienność bohatera. Marek Kowalczyk jest coraz bardziej sfrustrowany – ale właściwie dlaczego? Nie ma problemów finansowych, od wielu lat dzieli życie z partnerką Kamilą, jest właścicielem (wespół z przyjacielem Rafałem) dwóch popularnych poradni medycznych. Mimo wszystko nie jest szczęśliwy: praca niesie ze sobą kolejne wymagania i drażni, zamiast przynosić satysfakcję. Miłość między nim a Kamilą dawno się wypaliła (ich związek trwa, lecz „wyzuty z ciepła, czułości, spojony rutyną i przyzwyczajeniem”), została im już tylko wzajemna niechęć, podbijana przez niemal patologiczną zazdrość bohatera. Marek traci serce do większości dotyczących go spraw. Chciałby wielkiej zmiany, ale brakuje mu na nie czasu, siły, odwagi, a nawet pomysłu. Staje się zgorzkniały, pełen jadu, ale i całkiem uzasadnionego poczucia winy. Funkcjonuje na krawędzi wybuchu.

Wszystko się komplikuje, gdy Rafał nagle dostaje śmiertelnego zawału, a Kamila odchodzi. Umiera również jedna z pacjentek Marka – staruszka pani Barbara, która namawiała go do podjęcia zmian, zanim będzie na nie za późno. Marek staje się coraz bardziej zagubiony i przytłoczony, nadmiarem obowiązków, a także samotnością. Na domiar zaczyna wątpić w swoje zdrowe zmysły, gdy słyszy głosy zmarłych. Podejmuje radykalny krok – zostawia poradnie pod cudzą opieką, opuszcza mieszkanie i wyjeżdża na prowincję. O dziwo, nie jest sam – towarzyszą mu specyficzni opiekunowie… Marek zdumiewająco szybko, niemal z żarliwością neofity, aklimatyzuje się w nowym miejscu i wśród lokalnej społeczności (zostaje nawet symbolicznie przechrzczony – staje się „Szamanem”). Wierzy, że znalazł remedium na wszystkie swoje problemy. Tylko czy to nie jest zwodnicze, nawet jeśli Marka przyjęto tu jak swego?

„Pasował do tego miejsca, do tego życia. Wreszcie nikogo nie zawodził i nie musiał się starać. Polubił nowych znajomych. Niczego od niego nie chcieli. Czuł się tu dobrze, ale czy znajdzie tu coś, co można będzie nazwać szczęściem? Czasem zastanawiał się, czy jego mózg nie jest skalibrowany na bycie nieszczęśliwym. Gdziekolwiek by był, cokolwiek by robił, nie miało to znaczenia. Oderwał się od spraw, których nie lubił, które odbierały mu siły, ale nadal nie mógł pozbyć się wrażenia, że kogoś zdradził, zawiódł. Po co tak myślał?”

Wkrótce przekona się, że nie wystarczy uciec, aby sobie pomóc. Zwykle podczas rejterady swoje błędy i krzywdy zabiera się ze sobą do walizki. Demony przeszłości się odezwą, a wtedy budowany na nowo świat zadrży w posadach. Mimo wszystko Marek wciąż próbuje się mierzyć z życiem – za mądrą radą pewnej przychylnej mu duszy: „To nie jest proste, ale uciekanie niczego nie rozwiązuje. Chyba sam to już rozumiesz. Trzeba się mierzyć z życiem, codziennie stawać do pojedynku (…). Chcesz spędzić resztę życia na uciekaniu z miejsca na miejsce? Przeżywać rozstania, rozczarowania?”. Czy Marek jeszcze będzie szczęśliwy?

Literatura popularna przyzwyczaiła nas do tego, że to zwykle bohaterka – często porzucona przez partnera, rozczarowana, przeżywająca żałobę – zostawia swoje życie, aby szukać nowego miejsca nad rozmaitymi rozlewiskami i na nowo odnajduje szczęście. Michał Posmykiewicz ciekawie gra z tym motywem. U niego to mężczyzna w kryzysie decyduje się na ucieczkę.  Poznaje nowych ludzi, angażuje się w życie lokalnej społeczności (zogniskowane w barze „U Leszka”). Działa – czy chodzi o zadbanie o ogródek, który do niego nie należy, czy zasugerowanie właściwego leku przewlekle chorej kobiecie. I jest szczęśliwy, wydaje się, że na dobre zamknął dawny rozdział: „Tylko czy tamto życie było rzeczywiście prawdziwe? Czy prawdziwe życie nie jest tam, gdzie człowiek czuje się dobrze, szczęśliwy, akceptowany takim jakim jest?”. Jednak miejsce, które wybrał, nie jest rajem, lecz dlatego, że pewne nieprzepracowane problemy ów mężczyzna zabrał ze sobą. Przykładowo: kiedy nawiąże nową obiecującą relację, dojdzie do głosu nie całkiem uzasadniona zazdrość – zupełnie jak w związku z Kamilą. Jest poniekąd rozczarowany samym sobą: „Chciałem coś zmienić. Stać się kimś innym. Kimś, kogo bym lubił” – skarży się, godny współczucia. Marek musi się nauczyć, że ucieczka może i stanowi łatwe wyjście, ale nie jest lekiem na całe zło. Trzeba postawić inną diagnozę, dobrać właściwsze medykamenty. Niemniej tym razem lekarz nie uleczy się sam – do tego potrzeba drugiego człowieka (i niekoniecznie chodzi tu o relację romantyczną).

Zbieg z okoliczności nie jest lekkim, nieco banalnym czytadłem. W tej historii tkwi wielkie bogactwo, prawdziwa głębia. To, co w prologu wydawało się mrożącym krew w żyłach thrillerem, okazuje się powieścią obyczajową dotykającą aktualnych spraw i dylematów, z którymi aktualnie musi się mierzyć wiele osób. Realistyczność powieści zostaje przełamana dopiero pod koniec pierwszej części, gdy nieoczekiwanie pojawiają się… nie, tego nie zdradzę. Co ważne, każda z postaci wydaje się prawdziwa i złożona, niezależnie od swojej wagi w powieści – czy chodzi o Kamilę, z jednej strony niezależną kobietę, z drugiej ofiarę toksycznego związku, czy o uroczego prostolinijnego Zyzika, amatora piwa, czy o rejestratorkę toczącą cichą wojnę z przełożonym, o rozwydrzonego syna miejscowego krezusa, czy wreszcie o mądrego księdza ze słabością do czekoladek. Łatwo w nich uwierzyć. Jednocześnie wszyscy pozostają bardzo swojscy –  chce się ich polubić. Samego Marka trudno od początku darzyć sympatią, choć ukazuje się zarówno jako mizoginistyczny zazdrośnik jak i jako empatyczny lekarz. Szybko można się zorientować, że za tą całą złością kryje się zagubienie, lęk, rozpaczliwe wołanie o pomoc, o którą Marek, pozujący na silnego, twardego mężczyznę, boi się poprosić. Dopiero w nowych warunkach zrozumie swoje winy: „Dlaczego ktoś miałby mu współczuć? Nie był w tej historii pozytywnym bohaterem”.

Zbiega z okoliczności można również czytać jako pomysłową przeróbkę Opowieści wigilijnej Charlesa Dickensa. Co prawda, nie ma tu świątecznej aury i wigilijnej przemiany, ale jest za to Scrooge – nie skąpy, ale niekiedy podły (nie do końca ze swojej winy). Zamiast kantoru prowadzi poradnię medyczną. Podobnie jak swój odpowiednik traci ukochaną, a także przyjaciela-wspólnika. Za to zamiast Boba Cratchita i jego biednej, ale szczęśliwej rodziny poznamy sympatycznych bywalców baru „U Leszka” (znajdzie się tu nawet Mały Tim w osobie pozostającego na wózku inwalidzkim Witka). Nawiązań, błyskotliwych inspiracji jest tu więcej.

Zbieg z okoliczności Michała Posmykiewicza to powieść dobrze skonstruowana, błyskotliwa, napisana z pomysłem i szacunkiem, tak dla literatury, jak i czytelnika. Można ją czytać na wielu poziomach. Mimo całego ładunku dramatyzmu pozostaje w gruncie rzeczy bardzo ciepłą historią o tym, że nigdy nie jest za późno, aby naprawić błędy. Tylko trzeba dać szansę – czasem sobie samemu.

Źródło cytatów: Michał Posmykiewicz, Zbieg z okoliczności, Moc Media, Warszawa 2024.

Dodaj komentarz