Ponoć chińskie przysłowie mówi: „Kiedy przeczytam nową książkę, to tak jakbym znalazł nowego przyjaciela, a gdy przeczytam książkę, którą już czytałem – to tak jakbym spotkał się ze starym przyjacielem”. Lubicie powroty do ukochanych książek? Ja tak. Ostatnio takim pretekstem do powrotu było dla mnie stare tłumaczenie pewnej powieści.
Czasami książki znajdują nas same. Kilka tygodni temu robiłem zakupy w jednym z internetowych antykwariatów. Zależało mi na konkretnej książce, ale przeglądałem ofertę, szukając ulubionych autorów. Nie wiedzieć czemu, wpisałem w wyszukiwarkę nazwisko Królowej Kryminałów – wszak niemal wszystkie powieści Agathy Christie mam na półce. Zdumiałem się, gdy w ofercie zobaczyłem książkę pod tytułem Sześć pudełek zapałek.
W pierwszej chwili pomyślałem, że ktoś musiał się pomylić – a jednak przypomniało mi się, że w jednej z moich ukochanych książek Agathy Christie, Niedzieli na wsi, pojawił się motyw sześciu pudełek zapałek. Był to nomen omen punkt zapalny powieści. Od momentu, w którym pewna aktorka wkroczyła do domu swoich sąsiadów, prosząc o zapałki, nagromadzone emocje wybuchły, co musiało doprowadzić do tragedii.
Przeprowadziłem szybki research – wyszło na jaw, że Sześć pudełek zapałek to pierwsze polskie wydanie Niedzieli na wsi. Ukazało się w rok po premierze powieści – w 1947 roku nakładem Wydawnictwa Awir Katowice w tłumaczeniu Tadeusza Świeściaka. Ktoś zamieścił skan ostatniej strony. Kiedy zobaczyłem, że finalne zdanie, które znam jako „Wybacz mi, John (…) ale nic na to nie poradzę”, w wydaniu powojennym pobrzmiewa rozkoszną patyną: „Janku, przebacz mi, przebacz mi, że nie mogę czynić inaczej”, nie zastanawiałem się dłużej i wsunąłem Sześć pudełek zapałek do wirtualnego koszyka.
Cieszyłem się na kolejne spotkanie z bohaterami tej powieści, którą czytałem już tyle razy. Chęć poznania dawnego tłumaczenia okazała się dobrym pretekstem – miałem wrażenie, jakbym spłatał komuś psikusa. Kilka dni później trzymałem w dłoniach książkę – choć lata się na niej odbiły – papier pożółkł, grzbiet został naderwany – była w zdumiewająco dobrym stanie. Wzruszająca wydała mi się tasiemka dołączona do tego egzemplarza – dziś już rzadko spotykam książki wyposażone w ten atrybut.
Trochę o treści – The Hollow – bo taki jest oryginalny tytuł to część cyklu o Herculesie Poirot, genialnym belgijskim detektywie. W tej powieści pojawia się on stosunkowo późno. Najpierw poznajemy innych bohaterów – roztrzepaną Lucy Angkatell z tytułowego Hollow, która zaprosiła na weekend niekoniecznie dobranych gości, Midge Hardcastle, jej kuzynkę, która utrzymuje się z poniżającej pracy w butiku. Wreszcie na scenę wkracza też John Christow, wybitny lekarz, poświęcający się dla pracy i krzywdzący kobiety swojego życia: żonę Gerdę Christow – kobietę uznaną za tępą i żałosną – oraz kochankę Henriettę Savernake, wybitną rzeźbiarkę, oddającą znaczną część serca sztuce. Wszyscy oni spotkają się podczas weekendu na wsi. Tymczasem w Hollow pojawi się ukochana doktora z przeszłości, jego niedoszła małżonka – obiecująca aktorka Veronica Cray – a napięcie sięgnie zenitu. Być może z opisu brzmi to jak tandetny romans, ale mamy do czynienia z pełnokrwistą powieścią psychologiczną – o miłości, poświęceniu, niespełnieniu, o żałobie. Chyba w żadnej książce Agatha Christie nie osiągnęła takiej wirtuozerii w kreowaniu postaci.
A do tego dojdzie wątek kryminalny – jak to u Christie zazwyczaj bywa. Zaproszony na obiad Hercules Poirot stanie się świadkiem osobliwej sceny, którą początkowo weźmie za niesmaczny żart. Zastanie nad basenem jakby upozowaną grupkę – umierającego mężczyznę, kobietę stojącą nad nim z rewolwerem, kilka zszokowanych osób przyglądających się temu. Kto pociągnął za spust?
Oczywiście, wiem, kto to zrobił. Dowiedziałem się już wtedy, gdy czytałem Niedzielę na wsi jako nastolatek. Wtedy nie dostrzegłem niczego innego – zależało mi tylko na znalezieniu odpowiedzi na pytanie fabularne nieodzowne dla kryminału. Dopiero dużo później, gdy już nie byłem nastolatkiem i wróciłem do tej powieści, znając rozwiązanie zagadki, dostrzegłem złożoność ukazanych relacji międzyludzkich, swoisty fatalizm krążący nad bohaterami. Zakochałem się również w inteligentnej rzeźbiarce (obok – zdjęcie Henrietty Savernake, w którą wcieliła się Megan Dodds), której sposób postrzegania świata był mi tak bliski (zresztą ona imponowała również samemu Poirotowi). Moje uwielbienie dla książki podbiła świetna ekranizacja – jeden z odcinków serialu „Poirot” z niezrównanym Davidem Suchetem w roli tytułowej (drugą, francuską ekranizację – Alibi – lepiej pominę milczeniem).
Tak, chciałem wrócić do tej historii. A myśl, że porównam dawne tłumaczenie z tym współczesnym (Jolanty Bartosik z 1997 roku) nadawała perspektywie lektury dodatkowego smaczku. Jakże się zdumiałem, kiedy już w pierwszym zdaniu nowego tłumaczenia odkryłem błąd! Lucy Angkatell w oryginale budzi się w piątek o 6:13 rano („at 6:13 a.m.”). Lucy z tłumaczenia Świeściaka budzi się o „szóstej minut trzynaście”, a tymczasem ta sama Lucy śpi o kwadrans dłużej w tłumaczeniu Bartosik („Był piątek, godzina szósta trzydzieści rano”). A to był dopiero początek lekturowych przygód.
To było fascynujące – śledzić różnice w tłumaczeniach. Analizować szczegóły, które straciły się w przekładzie (w obu przypadkach brakowało pojedynczych zdań). Widzieć, gdzie lepiej poradził sobie tłumacz, a gdzie – pół wieku później – tłumaczka. Już w pierwszym rozdziale zastanawiają niektóre pomyłki w dawnym przekładzie. Lucy mówi do Midge „ty jesteś taka wrażliwa i przy tym praktyczna”, podczas gdy w oryginale mamy: „You are always so sensible and practical”. Resztę pomyłek translatorskich zmilczę, nie jestem specjalistą (pomyłki zresztą nie ustrzegła się nawet sama autorka, w pewnym momencie przemianowując pannę Beryl Collier na Beryl Collins). Bardziej zaciekawiły mnie niuanse, wynikłe z czasów, w których powstawał pierwszy przekład. Specyficzna pisownia (bohaterowie grają w „bridgea”, Poirot myśli o namiętności „anglików” do siedzenia poza domem i o zbrodni bez „wybiegów i komplikacyj”), słowa które już dziś wyszły z użycia (Christow zarzuca Henrietcie, że jest „kłamczynią”. Poirot oglądając pelerynkę stwierdza, że „Czuło się mieszaninę bogactwa i samoreklamy”. Bardzo interesujące, że w starym przekładzie funkcjonuje „weekend”, w nowym zastąpiony przez „sobotę i niedzielę”). Tadeusz Świeściak nie przełożył też wulgaryzmu (Henrietta mówi o Veronice Cray: „Ona zaś była i jest »a bitch of the firstwater«” [dosłownie: suką pierwszej wody]. Z kolei Jolanta Bartosik przetłumaczyła wulgarne określenie, ale bez wodnego „dodatku”). A kwestia imion? W Sześciu pudełkach zapałek Hercules Poirot został oryginalnym, nieodmieniającym się Hercule Poirot, tymczasem doktor (czy raczej – za pierwszym przekładem – „doktór”) stracił imię John na rzecz „Janka”. Siostra Gerdy Christow – Elza – w toku powieści zmienia się w Elsie.
Ukoronowaniem tego wszystkiego są znaczące zmiany, pewnie wpisane w docelowego czytelnika. W oryginale doktor Christow tłumaczy się przed żoną (na zdj. obok) z późnego powrotu ze spotkania z dawną ukochaną: „I had to go in with the woman and have a drink”. W pierwszym przekładzie to brzmi tak: „Weronika zaprosiła mnie na kieliszek wódki…”, a w tym z lat dziewięćdziesiątych: „Zmusiła mnie, żebym wszedł do środka i wypił z nią lampkę wina”. Z kolei w pracowni rzeźbiarskiej Henrietty Savernake w Niedzieli na wsi znajduje się „głowa z brązu, z wystającymi kośćmi policzkowymi, przedstawiająca chyba żołnierza Armii Czerwonej”. Ta sama głowa w tłumaczeniu z 1947 roku ma na sobie hełm cynowy i jest podobna „do głowy zwycięskiego żołnierza Armii Radzieckiej”. W oryginale co prawda jest mowa o hełmie, za to nie wiadomo nic o tym, aby ów „Red Army soldier” był zwycięski…
I taka to była długa przeprawa przez tę samą opowieść, a jednak trochę inną, przez meandry językowe i kulturowe. Jednak doświadczyłem tych samych wzruszeń – i to jest najważniejsze. No i poczucie spłatania psikusa… nie wiadomo komu! Wiem, że do Niedzieli na wsi jeszcze będę wracał. Do Sześciu pudełek zapałek pewnie też.
Chciałem się z wami podzielić tą literacką przygodą.
A czy wy lubicie wracać do książek? Poznawać ich różne tłumaczenia? A może w innym przekładzie to dla was zbyt różne historie, choć opatrzone często tym samym tytułem?
Źródło cytatów: Agatha Christie, Niedziela na wsi, przeł. Jolanta Bartosik, Prószyński i S-ka, Warszawa 1997, Taż: Sześć pudełek zapałek, przeł. Tadeusz Świeściak, Wydawnictwo Awir Sp. z o.o., Katowice 1947.
Cytaty z oryginału: https://archive.org/stream/agathachristie/Agatha%20Christie/English/Agatha%20Christie%20-%20The%20Hollow._djvu.txt [dostęp on-line 04.07.2019].
Źródło grafiki: http://sweetsundaymornings.blogspot.com/2009/06/agatha-christies-poirot-hollow-2004.html i https://www.imdb.com/title/tt0393602/mediaindex oraz https://www.telez.fr/guide-tv/hercule-poirot-205/492163038-hercule-poirot-205/
Swojego czasu byłem zdumiony o ile lepsza jest „Dune” Franka Herberta od obydwu polskich tłumaczeń. Specyficzne brzmienie arystokratycznego angielskiego jest zwyczajnie nie do przetłumaczenia.
Do innych książek również wracam regularnie. Trochę jak inżynier Mamoń: „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu.”
Świetny przykład z tym „Rejsem”:)
Książka rodzi się dwa razy – pierwszy raz, gdy wyobraźnia pisarza zmienia się w zapisane słowa, drugi raz, gdy zapisane słowa budzą wyobraźnię czytelnika. A gdy dochodzi do tego potrzeba tłumaczenia z innego języka, pojawia się mistrz drugiego planu: tłumacz. I ten ostatni dysponuje wielką mocą, dzięki której tłumacząc książkę, może złożyć u stóp czytelnika skarb, który pokochają pokolenia lub zwyczajnie spieprzyć sprawę. Najbardziej sztandarowy przykład, to chyba Kubuś Puchatek vs Fredzia Ph-Phi. Czasem nie chodzi o dosłowne tłumaczenie, lecz o sztukę zachowania magii słowa i magii historii, które są według mnie ważniejsze – nawet za cenę drobnych przeinaczeń tłumaczonego tekstu. Dosłowność tłumaczenia bywa pułapką, w która łatwo wpaść i zgubić w niej to „coś”, co czyni książkę wyjątkową.
Sama kiedyś doświadczyłam historii podobnej do opisywanej przez Michała, gdzie pomiędzy miłością do książki, a niechęcią wobec niej, granicę wyznaczyło inne tłumaczenie tekstu. Lolita Nabokova była książką, z którą nie rozstawał się jeden z moich kolegów. Czytał, rozsmakowywał się w słowach, przeżywał losy bohaterów, wciąż o nich opowiadał. Ja też tak chciałam. Kupiłam Lolitę w pobliskiej księgarni i …. nic. Męczyłam się, ledwo brnęłam przez kolejne strony. – Co cię tak zachwyca? – pytałam kolegę. – Posłuchaj tego – odpowiadał i czytał mi fragmenty. I miałam wrażenie, że to zupełnie inna książka. Zdania płynęły, emocje rosły, język był równie ważnym bohaterem historii jak Lo i Humbert. I w końcu odkryłam dlaczego ta sama historia raz porywała, a kiedy indziej nużyła. Mieliśmy inne tłumaczenia – kolega miał swoją Lolitę w przekładzie Roberta Stillera, a ja nawet nie pamiętam w czyim.
Powroty do ukochanych książek wiele razy pozwoliły mi odkryć je na nowo. Porównanie ze spotkaniem ze starym przyjacielem to trafna analogia. A biorąc pod uwagę, że przyjaciół lubimy, czasem na swój sposób kochamy, nie chcemy zmieniali się w istoty zupełnie nam obce.
„Książka rodzi się dwa razy – pierwszy raz, gdy wyobraźnia pisarza zmienia się w zapisane słowa, drugi raz, gdy zapisane słowa budzą wyobraźnię czytelnika.”
Pięknie to ujęłaś, Beata.
Rzeczywiście, „Kubuś Puchatek” to sztandarowy przykład. Czy dałoby się tak samo pokochać „Fredzię Phi-Phi”? Próbowałem to czytać, ale nie zdzierżyłem.
Odkrywanie książek na nowo to piękna sprawa – nie wyobrażam sobie swego literackiego trwania bez powrotów.
Czytanie znanej i lubianej – tak bardzo, że chce się do niej wracać – książki w innym przekładzie jest trochę jak spotkanie po latach starego dobrego znajomego, z którym nas los rozdzielił. Pamiętamy młodzieńca o bujnych włosach i gibkiej sylwetce – widzimy korpulentnego i łysawego pana w więcej niż średnim wieku. To by nas nie zraziło, bo przecież nie wygląd o człowieku świadczy – ale zaczynamy rozmawiać i mamy wrażenie, że rozmawiamy z kimś obcym. Zamiast ulubionego dawniej poety cytuje antypatycznego dla nas polityka; nie słucha już zespołu, który dla nas jest legendą młodości; nie pija piwa z miejscowego browaru, tylko jakąś drogą i paskudną whisky. On czy nie on?
Z lekturą książki powtórnie przekładanej niby nie jest dokładnie tak samo, bo przecież zostają zachowane te same postacie bohaterów, te same miejsca itd. – ale wrażenie jest to samo – braku, którego nie potrafi zapełnić wprowadzenie zmian uzasadnionych filologicznie, lecz wręcz bolesnych.
Tak więc dla powtórnych przekładów powieści – moje zdecydowane NIE. Chyba, że pierwszy przekład jest tak zły, że książka nikomu nie zapada w serce, nie staje się ulubioną lekturą setek czytelników. Ale za takie zwykle nikt się powtórnie nie zabiera, przeważnie popadają w niepamięć, a kto nie zna języka oryginału, nawet się nie dowie, że swoje złe wrażenia zawdzięcza nie autorowi, lecz tłumaczowi.
Troszkę inaczej jest z poezją – nawet w języku oryginału możemy ten sam wiersz interpretować rozmaicie, tak więc i nowy tłumacz może z tego samego tekstu wydobyć coś nowego. Chociaż w przypadku wyjątkowo znanego czy wyjątkowo ważnego dla nas wiersza/ sztuki wierszem też nam może być trudno go zobaczyć po raz drugi w innej szacie. Barańczaka bezgranicznie wielbię, i nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobał taki oto poetycki przerywnik w najpopularniejszym dramacie świata:
„Niech się zraniony jeleń słania,
Stado już w bór odbiega;
Bo jest czas snu i czas czuwania,
Na tym ten świat polega”
ale „Hamlet” zawsze będzie dla mnie jednak „Hamletem” Paszkowskiego:
„Niech ryczy z bólu ranny łoś,
Zwierz zdrów przebiega knieje,
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś.
To są zwyczajne dzieje”.
„Tak więc dla powtórnych przekładów powieści – moje zdecydowane NIE. ” – naprawdę aż tak zdecydowanie? Ja też się przywiązuję do tłumaczeń, natomiast nie zamykałbym furtki kolejnym. Mam zawsze problem z „Panią Bovary”. Bo w nowym tłumaczeniu Engelkinga ta historia brzmi niemal tak samo dobrze jak w znanym wcześniej i ukochanym tłumaczeniu Micińskiej.
Tak, zdecydowanie. Jeżeli pozycja przekładana z obcego języka robi na mnie takie wrażenie, że chcę ją czytać powtórnie, to znaczy, że potrzebuję tej książki w takim kształcie, w jakim została zrobiona przez tego konkretnego tłumacza. Jeśli ktoś zechce tłumaczyć „Władcę Pierścieni” po raz trzeci i piąty, niechże sobie tłumaczy, ale nie dla mnie – dla mnie istnieje tylko przekład Skibniewskiej, na inne nie dam się namówić. Może i nowy przekład „Mistrza i Małgorzaty” jest lepszy niż ten pierwszy, ale to z tamtego umiem na pamięć całe kawałki i innego nie chcę.