(Nie)Zapomniane miejsca

Jeśli zapytam cię o niezapomniane miejsce, co odpowiesz? Co ożyje w twojej pamięci? Jakie widoki, smaki, zapachy obudzisz? Gdzie zechcesz mnie zabrać? Jakimi wspomnieniami się podzielić?

„Pamiętam, że” to bardzo interesująca literacka zabawa. Otwiera nas na wspomnienia, pozwala dotrzeć do dawnych marzeń, miejsc, osób, stworzeń – ogólnie: wrażeń – a potem przekuć w ten sposób „odzyskaną” przeszłość na literaturę. Wystarczy zacząć od „pamiętam, że” – a słowa popłyną same!

Zobaczcie, co pamięta Dot. Widzicie te miejsca oczami wyobraźni?

„Pamiętam, że do piekarni szło się koło fary (wcześniej trzeba było przejść przez szosę, ale w tamtych latach, kiedy do wsi autobus zajeżdżał dwa razy dziennie, półciężarówka z dostawą do „gieesu” dwa razy w tygodniu, a prywatny samochód jeszcze rzadziej, było to czystą formalnością), potem lewą stroną rynku, mijając po drodze sklep żelazny, gospodę i sklepik z różnościami, do którego zachodziło się nader często, a to po olejki i sodę oczyszczoną do ciasta, a to po naftę do lampy czy lep na muchy; doszedłszy do rogu, należało skręcić w lewo i zaraz pierwszą uliczką w prawo. Za drewnianą bramą krył się niziutki parterowy budyneczek, zbyt mały, by pomieścić w sobie i samą piekarnię, i lokal sklepowy, więc od rozgrzanych pieców i krzątających się między nimi czeladników w białych płóciennych portkach i mokrych od potu podkoszulkach oddzielała klientów tylko niska lada. Gorące bochny, zrzucane na nią z drewnianych łopat, od razu znajdowały miejsca w koszach i torbach oczekujących. Potem dumni posiadacze rowerów przewieszali swój bagaż przez kierownicę, naciskali na pedały i w mgnieniu oka znikali w którejś z sąsiednich uliczek, a reszcie nabywców dany był ten luksus powolnego spaceru, podczas którego z torby (a właściwie z przyciętego do odpowiedniej wielkości worka po mące, którego doszyto rączki z grubego postronka) buchał kuszący zapach świeżo upieczonego chleba. Jakaż to była walka ze sobą! Skubnąć, nie skubnąć? Lśniąco brązowa, chrupiąca i jednocześnie giętka skórka i kryjący się pod nią gąbczasty, parujący, słonawo-słodkawy miąższ urastały w małej świadomości do rangi niewyobrażalnych delicji; gdyby mnie wówczas ktoś kiedyś zapytał: „marcepan czy piętka?”, z pewnością wybrałabym piętkę, zrobiłabym to zresztą i dziś, gdybym mogła znów przejść tamtą drogą, stanąć przed ladą i zgarnąć do torby tamten chleb… Piekarnię zamknięto jeszcze za życia dziadków; wtedy zaczęliśmy chodzić do tej drugiej, po prawej stronie rynku, gdzie prócz zwykłego żytniego chleba można było kupić pszenne bułki, chałki, rogale, z czasem nawet i graham. Tam piece kryły się na tyłach, a w schludnym lokalu od frontu upieczony zawczasu towar czekał na klientów na półkach i w koszach ustawionych na ladzie. Żadnego żaru, żadnego potu, za ladą żona lub córka właściciela w banalnym sklepowym fartuszku. Smaczne było, jasne, że smaczne, tylko magia ognia gdzieś uleciała…
Pamiętam, że do biblioteki można było iść na co najmniej dwa sposoby: albo chodnikiem po drugiej stronie szosy, wzdłuż ogródka tych, co mieszkali w dużym drewnianym domu na rogu – mój Boże, jakżeż oni się nazywali? – i potem w lewo, albo sekretną ścieżką między płotami, wiodącą na podwórko remizy, przez które należało się przekraść w miarę szybko, by nie zostać obsztorcowanym przez strażaków za zakłócanie bojowej gotowości, potem przemknąć pod murem remizy i już się wychodziło vis-à-vis drewnianego baraczku, mieszczącego zapasy pokarmu równie istotnego dla duszy, jak chleb dla ciała. Zawiadywała tymi zapasami starsza pani, wyglądająca jak stereotyp bibliotekarki: niska, szczupła, z gładko uczesanymi szpakowatymi włosami, w okrągłych okularach w solidnej oprawie, ubrana w prostą wełnianą suknię z kołnierzykiem albo w spódnicę za kolana, koszulową bluzkę i dziergany pulowerek. Nie była może tak serdeczna i wylewna, jak niektóre panie z miejskiej biblioteki, w której później kontynuowałam swoje książkowe łowy, miała natomiast niesamowity dar, jakiś siódmy zmysł umożliwiający jej rozeznanie potrzeb czytelnika po zamienieniu z nim ledwie paru zdań. Pamiętała wszystkich swoich klientów – i tych regularnie co tydzień czy dwa wypożyczających po jednej sztuce, i takich, którzy brali coś dwa czy trzy razy w roku i przetrzymywali „do upadłego”, i sezonowych, którzy zachodzili tylko w zimie, w okresie spokoju od prac polowych, albo podczas dwóch miesięcy szkolnych wakacji. Książki wolałam zawsze wybierać sama, buszując między regałami, wyciągając jedną po drugiej i przeglądając w otwartych na chybił trafił miejscach, ale jeśli panna B. podsunęła mi jakiś tytuł, nie musiałam zaglądać do środka; czułam, że będzie dobry i nigdy nie doznawałam zawodu. Nie pamiętam, czy ostatnią wypożyczoną książkę oddałam sama, czy zrobili to już po moim wyjeździe dziadkowie. Ale pamiętam moment, gdy podczas jednego z coraz rzadszych i coraz krótszych spacerów po wsi odkryłam, że w budyneczku, teraz obłożonym cegłą i otynkowanym, ktoś mieszka. Bibliotekę przeniesiono do nowego lokalu, uliczkę dalej, i już ktoś inny dbał o dostarczanie mieszkańcom gminy duchowej strawy…
Coraz mniej jest ludzi, którzy pamiętają, jakimi książkami czarowała czytelników panna B. i jak nazywał się ów twórca najsmaczniejszego na świecie chleba (czego i ja nie mogłam sobie przez dłuższy czas przypomnieć; oświecenia doznałam dopiero na cmentarzu, natrafiwszy na przechowywane w jakichś zakamarkach pamięci nazwisko całkiem niedaleko od nagrobka bibliotekarki).
Ja jeszcze pamiętam, że…
Ale jeśli zapomnę?”

Wspaniały tekst, prawda? Został pierwotnie opublikowany tutaj. A jakie są wasze niezapomniane miejsca?

Jeśli chcecie poznać więcej literackich zabaw, dzięki którym mogą powstać takie teksty jak powyższy, serdecznie zapraszam was na jesienną odsłonę Kursu Inspiracje. Ruszamy 26 września. Trwają już zapisy:

http://www.pasjapisania.pl/kurs-inspiracje.html

Czekam na was!

One Reply to “(Nie)Zapomniane miejsca”

  1. Chomik buszujacy w zbożu says: Odpowiedz

    Wspaniały!
    Czytam teraz cykl powieściowy o moim mieście i bardzo drażni mnie, że książki nie są pisane z miłością i nie są tak wspaniale jak zamierzone „Pamiętam, że…”. Jedna – marna trójczyna, tylko za temat, druga (uf) trochę lepsza, przynajmniej bohaterowie i z grubsza wydarzenia się kleją. Okazuje się, że jako czytelnik przywiązuję wagę do realizmu, kiedy było mięso to powinno i być dostępne w książce, kiedy osiedla nie było jeszcze to i w książce go być nie powinno. Badam swoją pamięć i nawet kupiłam inną książkę, aby sprawdzić. Jeszcze podsunę cykl starszemu pokoleniu, aby się upewnić, tu jednak nie wiem, czy dadzą radę przebrnąć.

Dodaj komentarz