Niedawno Wydawnictwo Marginesy opublikowało ciekawą pozycję poświęconą pisarzom
– „Pod podszewką. Prawdziwy wizerunek pisarza”. W wywiadach polscy pisarze ujawniają zawartość swych szaf, ale nie tylko… Przygotowaliśmy dla was konkurs związany z tą książką.
Dzięki wywiadom, na które składa się książka Pod podszewką. Prawdziwy wizerunek pisarza możecie zajrzeć do szaf współczesnych polskich pisarzy – ale nie tylko do szaf. Zaproszeni do projektu pisarze mówią także o swoim podejściu do życia, tajemnicach warsztatu i wizerunku. Lektura Pod podszewką to obietnica kilkunastu ciekawych spotkań na płaszczyźnie literatury!
Tymczasem nadszedł kolejny rok, więc przygotowaliśmy dla was nowy konkurs. Do wygrania egzemplarze Pod podszewką ufundowane przez Wydawnictwo Marginesy.
„Ubranie stwarza własną i niepowtarzalną przestrzeń. Jest w tym zawarty akt twórczy” – powiedziała w wywiadzie Olga Tokarczuk. Ubranie niewątpliwie jest inspirujące. Stwórzcie krótkie opowiadanie, w którego centrum znajdzie się część garderoby. To może być wspomnienie albo całkiem fikcyjna historia. Coś dramatycznego lub coś komediowego. Liczymy na waszą kreatywność! Prace nie powinny przekraczać 1600 znaków ze spacjami.
Swoje teksty wklejajcie, proszę, w komentarzach do 20 stycznia włącznie. Jury Pasji Pisania wybierze najlepsze teksty, a laureaci otrzymają Pod podszewką. Prawdziwy wizerunek pisarza.
Czekamy na wasze teksty! Powodzenia!
Źródło cytatu: Sylwia Stano, Zofia Karaszewska, Pod podszewką. Prawdziwy wizerunek pisarza, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018.
Ewa zsikała się podczas śniadania. Starając się nie patrzeć jak cuchnąca ciecz wsiąka w jej pidżamę, zaniosłam ją do łazienki, rozebrałam, wsadziłam do wanny i szybko umyłam jej dolną część ciała ciepłą wodą. Musiałam jedną ręką trzymać ją za ramię. Ewa nigdy nie lubiła kąpieli. Płakała, krzyczała i próbowała wyszarpnąć się z mojego uścisku. Byłam jednak silniejsza i bardziej zdeterminowana.
Po kilku minutach szamotaniny wytarłam Ewę ręcznikiem i założyłam jej majtki, rajstopy, buty i piękną różową sukienkę. Wiem, że powinnam uczyć ją samodzielności, ale nie miałam ani siły ani ochoty obserwować jej ślamazarnych ruchów. Poza tym spóźniłybyśmy się do szkoły. Pozostało mi jedynie pomodlić się o to, żeby plamy, które niechybnie pojawią się na ubraniu, nie były zbyt widoczne.
Już w drodze do szkoły Ewa zaśliniła prawy rękaw sukienki. Nie byłam na nią zła. Mogło być gorzej. Mogła znów się zsikać. Przygryzłam wargę. Ewa mocniej ścisnęła moją rękę i ufnie spojrzała mi w oczy. Powiedziałam jej, że ją kocham. Bo to prawda. Kochałam ją najmocniej na świecie. Czasem jednak było mi smutno. Inne dzieci w jej wieku…
Nie wolno mi myśleć o innych dzieciach.
Kiedy zaprowadziłam Ewę do klasy, sukienka miała rękawy mokre od śliny i poplamiony brzeg, nawet nie wiem od czego. Było mi głupio. Czułam, że muszę przeprosić, wytłumaczyć się, ale wychowawczyni Ewy spokojnie stwierdziła, że nie warto przejmować się brudnym ubraniem. Wiedziałam, że miała rację. Tylko dlaczego chciało mi się płakać?
Pierwsza praca konkursowa, świetnie!
Czekam na kolejne!
Judyta otworzyła szafę, żeby schować do niej żakiet i ołówkową spódnicę. Wyciągnęła ulubione spodnie dresowe i bluzę z kapturem, w które zamierzała właśnie się przebrać, jak zawsze po powrocie z pracy. Nie zauważyła, że za jej plecami stanęła Lidia, więc podskoczyła, gdy ta wykrzyknęła:
– O ja cię kręcę! Judka?! – Przyjaciółka uwiesiła się ramienia Judyty i chłonęła widok z szeroko rozdziawionymi ustami. Przed oczami mieniła jej się teraz wielobarwna, aczkolwiek bardzo logicznie skonstruowana ubraniowa gąsienica, której początek stanowiły biele, wanilie i beże, środek popielate szarości, spora dawka zgaszonych zieleni i przyćmionych błękitów, rząd czerwieni, bordo i pstrokatej pomarańczy, duża porcja granatów a na samym końcu jej wysokość czerń. Nie gorzej wyglądała zawartość bocznych półek, gdzie skrupulatnie poskładane w kostkę leżały kolejno dżinsy, dresy, bluzy, t-shirty, oczywiście z dodatkowym podziałem na kolory. Na dnie szafy, pod zwisającymi z wieszaków ubraniami, piętrzyły się zamykane pudła; każde z nich zwieńczone naklejką ze zdjęciem butów stanowiących ich zawartość.
– Ale ty tak na poważnie z tym segregowaniem i w ogóle? – Lidka wykrzywiła twarz w ironicznym półuśmiechu, obnażając tym samym zranione uczucia rasowej bałaganiary.
– No, ale o co ci chodzi, bo nie rozumiem? – Judyta wzruszyła ramionami pokazując, że nic a nic ją to nie obeszło. – Porządek mam i tyle. Nie wiedziałaś, że zawartość szafy dużo mówi o człowieku? Pani tej garderoby jest per-fek-cjo-nis-tką w każdym calu.
Z zadowoleniem trzasnęła drzwiami szafy tuż przed nosem Lidki.
Ranek był zamglony, ale koło ósmej pokazało się granatowe bezchmurne niebo. M wstała wcześnie, mimo że do drugiej przy winie ustalali szczegóły. Rozpakowała paczuszkę. Czarna sukienka wyglądała dokładnie jak w sklepie internetowym. M rzuciła ją na łóżko. To potem. Teraz trzeba działać. Działanie trzymało w ryzach ją, a ona trzymała w pionie Ankę i dzieci. Panowie wynosili do ogrodu stoły. Zabrała się za krzesła, obrusy, szkło. Ktoś zrobił cienką kawę, wypiła ją na czczo. Anka wreszcie wstała i zajęła łazienkę. Na zbyt długo, jakby próbowała zmyć z siebie ostatnie trzy dni. M porządkowała przestrzeń łudząc się, że to jej przywróci kontrolę. Dała siostrze przywiezione z domu czarną bluzkę i buty. Kolorowa Anka nie miała nic czarnego. M owszem, zawsze lubiła czerń.
Po dziewiątej usiadła na swoim łóżku polowym. Zauważyła, że jej ręce drżą. I że trzeba ogolić nogi. Zrzuciła koszulkę, wsunęła się w małą czarną. Ręką przeczesała krótkie włosy. Wychodząc spojrzała w lustro. Z dekoltu kusej sukienki wystawała blada i obca twarz.
Sukienka, mała czarna, ma rozcięcie. Kiedy M wsiadła do samochodu, rozcięcie podsunęło się do góry i pokazało obfity płat jasnego uda. M postawiła torebkę na nodze. Pomyślała, że nie ma okularów słonecznych. Ani kapelusza.
W zimnym i ciasnym pokoju „Agence Funerale” Jean leżał w za wąskim dla szerokich ramion, prostym pudle. Jego zimna skóra przypominała pożółkły wosk. Miał spuchniętą twarz. M też czuła, że traci swój kształt, pęcznieje? Sukienka z wycięciem przykrytym torebką siedziała w drugim rzędzie krzeseł. W niej ciało trzymało się wciąż formy.
A więc to takie buty!
Stoi na środku pokoju w leginsach i obcisłym topie, rozciągając mięsień przywodziciela. Z tęsknotą myślę o okresie, kiedy miała kontuzję i lekarz powiedział, że powinna przystopować z bieganiem. Wtedy zaczęliśmy spędzać razem więcej czasu. Teraz odzyskała formę i znowu przestała mieć dla mnie czas. Wychodzi z domu. Czekam. Wraca z czerwoną twarzą, szamocze się ze słuchawkami od smartfona i bez rozsznurowania wykopuje z nóg buty, które wcześniej zakładała z namaszczeniem. Zrobiły swoje, można je zrzucić i zapomnieć. Sprawia mi to perwersyjną przyjemność. Idzie pod prysznic i znika mi z oczu, po to by za kilka minut już w majtkach i z pozostałymi ubraniami w ręku mącić mi przed oczami. Potem ubiera spódnice mocno podkreślającą jej kształty. Cienka bluzka i na to żakiet. Dzisiaj nie mam szans. Tak ubrana nie weźmie mnie. Sam bym się wstydził. Kulę się w sobie, jakbym podświadomie chciał uciec, tak bardzo do niej nie pasuję. Widzę, że szuka czegoś, prawdopodobnie szpilek, które dopełnią jej ubranie.
– Dobra, idziemy – kieruje do mnie.
Niczym wyjęty z dżungli i przedstawiony światu, przylegam do niej tchórzliwie. Wchodzimy energicznie do biura, ona wymienia konwenanse. Widzę na sobie wzrok jej koleżanek z pracy, mierzą najpierw ją i jej ubranie, a potem z niedowierzaniem spoglądają na mnie. Oboje słyszymy szept: trampki do garsonki?
Głosy chichoczą szelmowsko, a ona spogląda w dół, prosto na mnie i widzę, że się uśmiecha. Jest mi błogo, nie wstydzi się mnie. Widzę też po jej twarzy, że od tej pory będę przychodził częściej do jej pracy.
Gratuluje pomysłu / Trampkom wybaczę ubieranie spódnicy.
Krzysiek, jak zwykle czekam na Twoją pracę:)
Krzyśku, dziękuję, chociaż sama sobie do końca nie wybaczyłam : )
Bardzo mi się podoba twoje opowiadanie. Zarówno pomysł jaki i styl.
Klaudio, dziękuję
Porucznik Kłos przeklął cicho. Kolejne zabójstwo kobiety w tym tygodniu. Najwidoczniej mamy do czynienia z seryjnym mordercą. Teraz już stary w ogóle nie da nam wytchnienia. Śledztwo utknęło w martwym punkcie, trupy się sypią, a dziennikarze nie dają spokoju. Cholerne pismaki- pomyślał – już dawno powinienem być na emeryturze. Powtarzał tak co roku, jednak praca była dla niego wszystkim i nie potrafił z niej zrezygnować. Kiedy śledztwo się skończy, a ten psychol trafi za kratki odchodzę- postanowił rzucając niedopałek papierosa na ziemię. Dobra, dość tego. Pora zabrać się do roboty. Co my tu mamy…
– Kobieta lat 30, rany kłute, narzędzia zbrodni nie znaleziono- relacjonował jeden z policjantów znajdujących się na miejscu
– Blondynka, znowu cholerna blondynka – Kłos stanął jak wryty i przyglądał się denatce. Młoda, piękna i wysoka, ale nie to przykuło jego uwagę. Sukienka. Czerwona sukienka, w którą była ubrana wywołała w nim niepokój. Taką samą miała Elwira, jego była żona na ich pierwszej randce. W którym to było roku? 88? Ta sukienka, czerwona, krótka sukienka przypomniała mu młodość i nadzieję z jaką patrzyli wtedy w przyszłość. Byli tacy szczęśliwi i zakochani. Byli razem. Elwira odeszła 20 lat temu nie mogąc dłużej z nim wytrzymać, z człowiekiem jakim się stał dzięki swojej pracy. Bezwzględnym, zimnym wspinającym się po szczeblach kariery egoistą, który stres i złe emocje rozładowywał w domu pięściami
– Elwira…
– Szefie zna ją pan? Nie ma przy sobie dokumentów
– Nie- chrząknął i otrząsnął się z letargu – Dowiedzcie się kto to jest. Chcę o niej wiedzieć wszystko
Na dwunastym piętrze mieszkał Bartek z Dominiką, a my na siódmym, po przeciwnej stronie budynku. Mieliśmy widok na elektrociepłownię, tuż za pasem dzikich ogródków działkowych, rodzajem bariery między osiedlem a wiecznie dymiącymi kominami. Oni oglądali z okien klasztor i przyklasztorny ogródek, co musiało być ciekawsze. Ci wszyscy mnisi w brunatnych sukienkach. Sukienka z Ameryki przyszła w paczce na dwunaste piętro. Pamiętam rytualne rozpakowywanie przesyłki przy udziale rozbudowanej rodziny i sąsiadów. Sensacja. Tekturowy wysłannik z mitycznego Zachodu mógł zawierać wszystko i, jak dzisiejsze lumpeksy, dostarczał eklektycznych, ekscentrycznych, czasem skandalicznych niespodzianek. Najpierw sukienkę z drugiej ręki, przybysza zza oceanu, nosiła Dominika, o trzy lata od nas starsza blondynka o wyrazistej urodzie, którą moja matka wykorzystywała czasem w ramach life coachingu jako świetlisty przykład. Dominika pomaga swojej mamie sprzątać. Dominika uczy się po lekcjach matematyki na zaawansowanym poziomie. Nienawidziłam Dominiki, co mi nie przeszkodziło z dziką radością przejąć po niej hipisowskiego cudeńka w kolorze sprano-czarnym w maluteńkie białe kwiatuszki, na cieniutkich makaronowych ramiączkach. Bardzo szybko odkryłam, być może smażąc się na plaży w Achtopolu, że jedno z ramiączek chronicznie się rozwiązuje. Sukienka towarzyszyła mi dopóki z niej nie wyrosłam, a potem w tej spranej już prawie do szarości kreacji z czwartej ręki z permanentnie rozwiązanym ramiączkiem pałętała się wokół mnie młodsza siostra. Mojej siostrze było w niej najbardziej do twarzy.
Zobaczyłem ją. Przyspieszyłem, a ona znikła.
„Szkoda” – pomyślałem – „Kader (nowa sąsiadka) ostatnio mnie ‘prześladuje’”. Wczoraj rozmawialiśmy. Dziś w przerwie na lunch dostrzegłem ją na galerii w centrum handlowym. Pobiegłem do schodów – niestety to nie była ona. A rano myślami przeniknąłem przez ścianę. Kader krzątała się po domu w bieliźnie. Już miała założyć bluzkę, ale w ostatniej chwili zdecydowała się zmienić biustonosz. Co za widok!…
Otworzyłem drzwi: Kader z plikiem kopert, ciemne włosy, delikatne rysy, make-up no make-up. „Boże jaka ona jest zgrabna. Nie potrafię się nie uśmiechać, gdy ją widzę.”
– 16:30 i już w domu – śmiech – nie wierzę własnym oczom! I do tego jeszcze torba sportowa!
– Przerwa techniczna. A poćwiczyć byłem przed pracą… Za półtorej godziny lecę do Zurychu…
– A więc dobrego lotu! – Uśmiechnęła się i pobiegła na górę.
– „Spieszy się? Ucieka? Czy tak po prostu: ‘nie myśl, że…’”
Ruszyłem za nią. Przypomniały mi się zaloty gołębi – pan drepcze za panią. Odwróciła się.
– Pa. Do piątku.
– Do piątku.
Do domu wstąpiłem po walizkę, ale przypomniała mi się letnia marynarka. Podszedłem do szafy. Znalazłem pokrowiec i pociągnąłem za zamek – jakbym Kader dopadł gdzieś w zakamarku ‘naszego’ piętra i zaczął rozpinać jej sukienkę…
„Sukienka Marty?!” Wszystkie rzeczy Marty (kiedy to było ? – rok temu) spakowałem i wysłałem do Polski. Bywało, że gdzieś znalazłem spinkę, czy inny drobiazg…
„Dlaczego właśnie ta sukienka?!”
Ostatni raz miała ją na sobie we Włoszech. Byliśmy na kolacji. Marta była tamtego wieczoru tak bardzo szczęśliwa.
Czuję jak drży mi kącik ust…
-Kochanie! Julio!-Widziałaś gdzieś moją nową koszulę?-zwraca się z pytaniem zdenerwowany mąż. -Tę,którą przywiozłem w ubiegłym tygodniu,z Włoch.
-Nie mam pojęcia o czym mówisz. Szukaj !Nie widziałam. -Powinieneś pamiętać ,gdzie co zostawiasz. Wszystkie twoje koszule mają być na mojej głowie?-Przecież nie ja w nich chodzę.
Chwila!- Karol zatrzymuje mnie w progu sypialni. -Powinnaś wiedzieć gdzie leży. Kiedy wróciłem? Położyłem na stoliku przy wejściu do garderoby. Następnego dnia pojechałem w następną delegację. Sama nie wywędrowała.
Spoglądam na niego ze smutkiem w oczach. Koszule mu w głowie. Turysta. O własną żonę by zadbał.
-Wiesz co ,kochanie?-Sam sobie szukaj! -Może już czeka w następnym hotelu.
Wychodzę wkurzona.
Gdzie może być ta przeklęta koszula.? Przecież nóg nie dostała.-dumam wyciągając brudne rzeczy z łazienkowego kosza. Segregacja przed praniem.
Karol nie popuszcza,wchodzi do łazienki. Spogląda na trzymaną przeze mnie koszulę.
-Do kogo należy ta ścierka?-pyta ,pokazując na moje ręce.
-Jak to do kogo?-Przecież to twoja ,jedna z setek.-spoglądam na niego podejrzliwie.
-Jaka moja,czyś ty zgłupiała?-Nie mam z nią nic wspólnego.
-Jeżeli nie jest twoją własnością. -mówię zjadliwie.-Wygląda na to,że zabrałeś z hotelu jakiemuś biedakowi. -Jak ci nie wstyd.-rzucam w jego stronę.
Wkurzony małżonek wybiega z łazienki. Kiedy wychodzi domu? Chwytam za telefon.
-Kochanie!Mareczku! -Znalazłam w brudach twoją koszulę. W czym ty pojechałeś do swojego domu?-pytam ciekawa.
-Najdroższa! Zrobiłaś mi najpiękniejszy prezent. Zostawiłaś na stoliku nową koszulę. Jest przepiękna. Dziękuję .
Statkiem wstrząsnęło silne uderzenie.
– Te diabelskie amortyzatory jeszcze się nie zregenerowały – Doktor uderzył ręką w pulpit – Dostaję już rozstroju osobowości. Jeszcze jedno takie lądowanie i będzie mnie dwóch.
– Faktycznie coś dolega Tardisowi. Znowu nas rzucił nie w ten czas co trzeba. – Ann patrzyła na wskaźniki czasoprzestrzenne trzymając się lewą ręką poręczy w ciągle trzęsącym się statku.
– Który to rok? – zapytał.
– Już się stabilizuje, mamy… – Ann przymrużyła oczy – 1853, całe szczęście, że mamy ten nowy generator.
Zanim Doktor zdążył cokolwiek powiedzieć, Ann zniknęła za drzwiami generatora, który przypominał starą szafę z czułkami.
– Zaraz się uduszę – Ann ledwo mogąc wypowiedzieć poszczególne słowa wyszła z generatora. – ten gorset!
Fantazyjny czepek ozdobiony kwiatkami i koronką, przepiękna suknia z wieloma falbanami i spory dekolt robił wrażenie.
– Może być – mruknął Doktor i sam wszedł do generatora.
Po chwili wyszedł w dwurzędowym, ciemnoszarym surducie. Na głowie miał wysoki kapelusz w tym samym kolorze.
Wyszli powoli z zaułka, w którym wylądował Tardis.
– Dziwka – usłyszała od zgrai chłopców, którzy przebiegali tuż koło nich. Ze złością zauważyła, że wszyscy na nią patrzą.
– Miałem Ci powiedzieć, ale jak zwykle działasz szybciej niż myślisz – Doktor też nie był zachwycony.
– Ale o co chodzi? – Anna miała już szklane oczy.
– W epoce wiktoriańskiej Twój… – Doktor zawahał się – kolor skóry – dokończył – jest nieakceptowalny.
– A niech ich cholera! – Ann chwyciła za suknię, której nie mogła dźwignąć i najszybciej jak mogła wróciła na Tardisa.
W końcu przyszedł ten dzień. Dzień którego się obawiała przez całą ciążę. Nie było rady. Czas zmienić obcasy na trampki, a sukienki i spódnice na legginsy i bluzę. Czarne. Przynajmniej nie widać na nich śladów po marchewce i mleku. Wystarczy przetrzeć na wilgotno i wspomnienie po niemowlęcej papce znika. Bez zmiany ciuchów co godzinę. Praktyczność pokonała styl.
– Te wszystkie eleganckie matki na Instagramie to musi być iluzja. – mówiła sobie każdego dnia zakładając znienawidzone dresy.
Idąc tego dnia z Młodym na spacer nie była ubrana inaczej. Legginsy, bluza z kapturem i adidasy. Strój wyjściowy matki niemowlaka. Włożyła syna do wózka, upewniła się, że butelka i pielucha tetrowa są na swoim miejscu i wyszli.
Dzień był słoneczny chociaż wyjątkowo wietrzny. Końcówka lata. Już po kilku minutach Młody zaczął się wiercić i popłakiwać. Czas na jego drugie śniadanie. Dała mu butelkę, którą przyjął z wyjątkowym entuzjazmem. Gdy napełnił swój brzuszek matka położyła sobie pieluchę na ramieniu i wzięła go na ręce. Po każdym jedzeniu musi mu się odbić. Szczególnie, że ma straszne problemy z ulewaniem. Szła spokojnie popychając wózek i przytulając do siebie dziecko. W pewnym momencie usłyszała potężne beknięcie.
– No.. To nie brzmiało normalnie. – Zatrzymała się sprawdzając pieluchę na ramieniu. Była sucha. – Czyżbyś tym razem postanowił nie zwymiotować na mamę? – zapytała szczerze zdziwiona i odłożyła maluszka do wózka kontynuując ich spacer. Łagodny do tej pory wiatr wzmagał się coraz bardziej. Zatrzymała się poprawiając rozwiane włosy i nakładając na głowę kaptur.
Jednak zwymiotował.
Michał, limit zabójczy, gdyby chociaż 1800. 🙂
Mieszkanie z duszą
Strona po stronie, Krzysztof parafował akt kupna małego mieszkania na starówce. Szczęście go rozpierało. Wszystko szło jak z płatka, po podjęciu decyzji o powrocie do Polski. Praca, mieszkanie, a kostyczną szefową Martę, przeżyje. Perfekcjonistka, pogadać z nią nie można, ale nie jest mu to do szczęścia potrzebne.
– Szybka transakcja. Gratuluję, dobry punkt, lecz zmienia właścicieli jak kobieta rękawiczki. – Pośrednik podał mu klucz.
– Wiem, że mieszkanie jest zrujnowane. Widziałem w necie, a kobiety przestały już je nosić, mamy dwudziesty pierwszy wiek.
– Może szkoda.
Rozejrzał się po łazience, zawiesił lustro na rurze gazowej i odkręcił kurek z gorącą wodą. Stary gazowy piecyk zajęczał, lecz w końcu odpalił, a spod wanny popłynęła strużka wody. Krzysztof wcisnął się pod wannę i przeklinając staroświeckie rozwiązania, włożył do dziury w podłodze rękę owiniętą papierem toaletowym. W wydobytym kłębie połyskiwał niebieski kolor. Para niemowlęcych skarpetek z napisem: na jednej 50% Mum, na drugiej 50% Dad. Do ubikacji z tym! A jeśli i ona się zapcha? Do śmietnika? Ręka ponownie mu zadrżała.
Przez następne dni znajdował kolejne pary. Prał i wieszał je na prowizorycznej suszarce zrobionej ze sznurka. Z uśmiechniętą myszką, czerwone z reniferami z futerkiem, białe, wydziergane na drutach, antypoślizgowe z zieloną żabą. Najbardziej spodobały mu się ostatnie, które wyciągnął, stylizowane na trampki z piłką grzechoczącą na wierzchu. Pięć par. Czy dziura to perpetuum mobile produkujące skarpetki?
Kiedy po remoncie wszedł do łazienki, przy kratce prysznicowej leżały skarpetki w szarobiałe paski. Od pośrednika otrzymał dane poprzednich właścicieli. Kupił ozdobne pudełko i wiążąc niezręcznie kokardę przekonywał siebie, że nie zwariował. Wybrał pierwszą osobę z listy.
– Krzysztof!
– Marta? – Wcisnął jej pakunek, a ona rozwiązała kokardę i uniosła wieczko.
– Skarpetki Amelii… skąd je masz – wyjąkała.
Milczał. Na boga, co tu się dzieje? Mieszkanie nie było na jej nazwisko. Dlaczego ona płacze?
– Zginęli, na miejscu. Jechali wtedy do babci. Takie szczęście – dodała gorzko.
Futro Llisa
Szukam miejsca w pociągu. Uf, jest. Wtem na przeciwko mnie siada pani z kołnierzem z lisiego futra. Robi mi się gorąco. Powietrze jakby ze mnie uchodzi. Jak …?
Po powiekami czuję wzbierające łzy, więc szybko je zamykam.
Wyobrażam sobie tego Lisa jak biegnie przez las. Piękny. Wolny. Żywy! Widzę jak jego wspaniałe rude futro miga między drzewami. Wybiega na polanę. Robi radosnego fikołka w wysokiej, gęstej i soczystej trawie. Przez chwilę delektuje się ciepłymi promieniami słońca. Ziewa szeroko. Jego sierść lśni kalejdoskopem barw. Przewraca się na plecach w lewo i prawo i znowu zastyga w bezruchu, wystawiając ku słońcu śnieżnobiały brzuch.
Czuję jak wymyka mi się łza, spływa po policzku i spada. Nie chcę jeszcze opuszczać lasu. Zaciskam oczy.
Lis zrywa się na nogi, węszy przez chwilę i wbiega między drzewa. Och! Nie jest sam. Między drzewami ktoś na niego czeka … drugi rudy cień. Może brat. Może rodzic. A może dziewczyna.
Biegną razem dalej. Radosne. Pełne życia. Bezbronne…
Otwieram oczy i mój wzrok pada na martwy rudy kołnierz.
Literowka jednak zawsze sie wkradnie. Z gory przepraszam!
Za to reszta na piątkę!
Dziś w cyklu „Żyrafy wchodzą do szafy” przeglądamy garderobę Małgorzaty Jagiełło – autorki bestsellerowych powieści historycznych, a także scenariuszy filmowych i teatralnych. Rozmawiamy w jej domu pod Krakowem. Przed starą gdańską szafą, pada pierwsze pytanie.
Magda Chiraffe: Jakie skarby skrywa tak piękna szafa?
MJ: To jest mój sekretny skarbiec pisarza. Wiszą w niej tylko stroje, w których powstawały moje teksty.
MC: Zatem poznamy Pani zawodowy dress code. Czy mogę?
Po przyzwalającym skinieniu głowy otwieram jedne z trojga drzwi. Na pojedynczym drążku wiszą suknie wzorowane lub pochodzące z minionych epok. Po kroju udaje mi się rozpoznać tylko tę z Międzywojnia i średniowieczną.
MC: Wygląda to jak garderoba teatralna.
MJ: Piszę powieści osadzone w realiach historycznych, stąd ogromna potrzeba scenografii. Muszę wiedzieć czy dany stój ogranicza ruchy, jak się w nim siada albo przeskakuje 2-metrowy żywopłot, czy jest w nim nieznośnie gorąco nawet zimą lub czy nosząc go czuję się władczynią, a może służącą. Ta wiedza umożliwia wejście w rolę postaci niczym aktor. Ułatwia jej konstruowanie, czyni bardziej wiarygodną. Chroni też przed popełnianiem trywialnych błędów. Podobno Umberto Eco pisząc dialogi, które wypowiadano w drodze z punktu A do punktu B, przemierzał te odległość, żeby sprawdzić czy taka rozmowa byłaby możliwa w czasie, jaki zajmuje przemieszczenie się. Bardzo bliskie jest mi takie podejście do pisania.
MC: Czy można to nazwać rzetelnością?
MJ: Moim zdaniem tak. I to jest właśnie moja odzieżowa rzetelność w pisarstwie.
Bardzo, ale to bardzo podoba mi się ten pomysł i forma! Gratulacje.
EDIT. Powyższy tekst, pomimo formy wywiadu, został całkowicie zmyślony, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest niezamierzone.
Pomysł przedni :DDD.
– Zacznij od sylwetki, proszę.
– Gdy siedzę w fotelu jest miejsce dla twoich męskich dłoni. Gdy je położysz, nie dotkniesz ani mnie, ani oparć fotela. Gdy stoję, jestem jak klepsydra, która brodą może dotknąć wierzchołka sztalugi.
– A włosy. Co możesz mi o nich powiedzieć?
– Gdy je rozpuszczę, są niczym fale. Płyną po szyi, ramionach i plecach, aż koniuszka kręgosłupa. Skrzą się i mienią feerią jesiennych liści, gdy dotykają je promienie słońca.
– A twarz? Jaki ma owal, jakiego koloru jest twoja cera?
– Gdybyś wziął do ręki medalion i posypał go płatkami róży, a potem wyssał z nich kolor, zobaczyłbyś moją twarz.
– To teraz przejdźmy do detali. Kształt i kolor oczu i ust.
– Wyobraź sobie dwa powiększone o pół rozmiaru migdały. Obierz je ze skórki, a potem weź je do lasu. Zerwij dwa płatki fiołka. Przyłóż. Już widzisz moje oczy, prawda?
– Tak, a usta?
– Są jak miąższ wiśni zatopiony w łyżeczce miodu.
– I ostatnie pytanie. Co masz na sobie?
– Apaszkę. Zieloną i poszarpaną jak wodorosty. Noszą ją moje włosy.
– A ubranie?
– Mam sukienkę. Jest śliska w dotyku jak jedwab. Odsłania ramiona, ręce i nogi od kolan. Resztę ciała przykrywa jak mgła.
– A co noszą twoje stopy?
– Gdybym była na balu, byłyby to sandałki na wysokim obcasie. Gdybym była w pracy, obcasy byłyby niższe. Gdybym była na plaży, nie miałyby obcasów.
– A teraz?
– Teraz moje stopy są wolne.
– Dziękuję. A teraz podejdź do mnie, proszę. Niech moje palce także cię zobaczą…
Niezwykle sugestywny opis…
– Czy może pan powtórzyć ostatnie zdanie? – Dziennikarka pochyliła się do przodu chcąc uchwycić każde słowo z ust z człowieka, który siedział naprzeciw niej.
– Trafiłem do więzienia z powodu skapetki. – powtórzył cierpliwie osadzony. – Ale jak powtarzałem wielokrotnie nie zabiłem Sylwii.
Dziennikarka uśmiechnęła się odrobinę pobłażliwie i powiedziała:
– Proszę mi wybaczyć, ale większość skazanych twierdzi, że są niewinni.
– Źle mnie pani zrozumiała. – sprostował więzień. – Nie powiedziałem, że jestem niewinny, tylko, że jej nie zabiłem. Nie zleciłem też jej zabójstwa, uprzedzając pani pytanie.
– Dobrze. W takim razie, proszę mi powiedzieć jak jedna, zwykła skarpetka przesądziła o pańskim losie.
– Nie jedna skarpetka. Gdyby była jedna i to zwykła, machnąłbym na to ręką. To były ręcznie dziergane przez moją, świętej pamięci mamusię. Nie mogłem pozwolić żeby tam zostały, nie chciałem ich stracić… Sama pani rozumie…
– No właśnie nie bardzo rozumiem. Sąsiadka słysząc hałasy dobiegające z pańskiego mieszkania weszła tam i zobaczyła jak wciska pan wełnianą skarpetę w gardło swojej żony…
– Sęk w tym, że jej nie wpychałem, tylko próbowałem ją wyciągnąć. Niestety jak pani wie, nikt nie chciał uwierzyć w moją wersję wydarzeń.
– Dziwi się pan?
– Tak. – Skazany z tajemniczym uśmiechem podrapał się po policzku. – Dziwię się, bo widzi pani, w nieszczęśliwy wypadek kochanka mojej żony jakoś nikt nie wątpił.
— Mamo, idę się pobawić z Julką! — zawołał ośmioletni Staś, porywając z przedpokoju szal, rękawiczki i wciskając na głowę czapkę, wybiegł przed dom na osiedlowy plac zabaw. Emilia, jego mama, przyglądała się, pomywając naczynia, jak chłopiec biegnie przez wielkie zaspy śniegu. Cieszył się, jakby po raz pierwszy w życiu widział takie ilości białego puchu. Emilia uśmiechnęła się pod nosem, widząc radość na twarzy dziecka.
Zajęła się krojeniem warzyw, co chwilę rzucając okiem na bawiące się dzieci. Zauważyła, że te pochylają się nad czymś z wielkim przejęciem. Chłopiec podniósł ze śniegu jak się okazało czapkę Julki wytrzepując z niej śnieg. Widać było, że o rok młodsza dziewczynka zrozpaczona stara się wygrzebać zmrożone kryształki z wełnianego splotu. Wiedziała, że jeśli wróci teraz do babcinego domu, żeby ją wysuszyć, nie będzie mogła wrócić do zabawy. Emilia zamierzała już zainterweniować i zaprosić dzieci do domu, żeby sama mogła się zająć mokrym materiałem. Nie zdążyła jednak nawet umyć rąk, kiedy zobaczyła jak Staś z niezwykłą bezinteresownością zdejmuje swoją czapkę i zakłada ją na głowę dziewczynki. Zrobił to, nieświadomie, z taką delikatnością, jakby umieszczał koronę na skroniach księżniczki.
I choć każda matka przejęłaby się tym, że jej dziecko zaraz może się przeziębić, Emilia pękała z dumy, biorąc do ręki drugą czapkę Stasia, żeby mu ją zanieść. Wiedziała, że jej syn może nie ma wszystkiego, czego pragnie. Nie ma wymarzonego samochodziku na pilota, ani najnowszej konsoli do gier. Ale była pewna, że ma już to, co potrzeba: pojęcie o tym, co naprawdę jest ważne.
PUCYBUT. Myśleliście, że ta znamienita profesja już nie istnieje? Nic bardziej mylnego.
Zmęczone miasto biegło do domu. Wokół krążyły ostatnie uśmiechy lub wypaczone spojrzenia. Ale Paryż wcale nie szykował się do snu, a tym bardziej Francis. Myślał o spotkaniu w małej kawiarence na rogu St. Michel.
– Na pewno przyjdzie. – Mruczał pod nosem. Przejrzał się w kawiarnianej witrynie. Poprawił poszetkę i przejechał ręką po włosach. Zerknął na buty. – Cholera jasna. Tak się nie pokażę.
Zajął miejsce przy stoliku, wpychając nogi najgłębiej jak się dało. Wieczór upłynął namiętnie i dopiero śniadanie podane do łóżka przywołało go do rzeczywistości.
Ona pobiegła na tramwaj.
On niespiesznie wyszedł przed dom.
Rozstawił jak co dzień swoje stanowisko. Wygodny fotel, niski stołek, drewniany podnóżek, skrzynkę z akcesoriami. Na wszelki wypadek rozciągnął markizę.
Z kartonu wyjął parę znoszonych półbutów. Tak, tych, które wczoraj miał na nogach. Wyciągnął prawidła.
Najpierw oczyścił je dokładnie miękką szczoteczką z wieczornego kurzu. Położył pierwszą warstwę pasty z doskonałym woskiem i wcierał przez chwilę. Kilka kropel wody umieścił wprawnym ruchem na nosku i wtarł ponownie. Wyglancował. Następna warstwa i woda. Glancowanie i pasta. I woda. I…Dość. Dwanaście warstw gwarantuje połysk. Wystarczyły trzy. Codzienny rytuał. Dlaczego wczoraj o tym zapomniał? Teraz pięta. Pasta, woda, glancowanie.
Dziewczyna, mimo chłodnego poranka nie włożyła pończoch. Wyciągnął z kieszeni beżowy gałgan. Rozwinął nylonowe cudeńko i posuwistym ruchem zaczął polerowanie. Raz, dwa, żadna mu się nie oprze. Tańce? Nie, ktoś mógłby mu nastąpić na nogę. Raz, dwa.
Dotykam jedwabnego szlafroka, płynie pod moimi placami, wyczuwam nici, które malują księżyce, żurawie i rośliny na śmietankowym tle. Przenoszę się do zimowego ogrodu z widokiem na ośnieżony szczyt; czuję chłód gładkiego materiału na skórze, porcelanowa czarka ze złotym rantem ogrzewa mi ręce i owija mnie aromat herbaty. Zaczyna padać śnieg, balet w dostojnym tempie jest bajkowym tłem dla drzewek cytrynowych w kamiennych donicach. Jestem w środku śnieżnej kuli, siadam przed białą kartką. Zawsze piszę w kimonie mojej babci.
„- Gdzie jest moja wagga??!!!” – krzyk pełen rozpaczy małej Oliwki wyrwał mnie z zamyślenia, gdy wysupływałam Jasiowi koraliki z włosów. Koraliki w połączeniu z rozmemłaną w buzi krówką i fantazją trzyletniej Wandzi przeważnie dają malowniczy efekt i mnóstwo pracy, by odwrócić skutki.
Wpadłam w lekkie zdenerwowanie. Oliwka jest najświeższym nabytkiem w rodzinnym domu dziecka, w którym pracuję.
Została przywieziona przez ekipę interwencyjną poprzedniego wieczoru i jeszcze nic o niej nie wiedzieliśmy. Nie znamy jej historii, ani lęków i demonów, z jakimi zapewne musi się zmagać.
Tylko to, że ma niecałe 5 lat i że w tle jej nieszczęścia był alkohol.
Według mojej obserwacji alkohol to wspólny mianownik tragedii dzieci trafiających do domu dziecka.
Po kilku, kilkunastu dniach przebywania i obserwacji nowych dzieci można już przeważnie z grubsza określić z jakim bagażem do nas przychodzą. Czy były bite, głodzone, molestowane czy po prostu skrajnie zaniedbane.
O Oliwce nie wiadomo jeszcze nic.
Czysta biała kartka.
Prześliczna, smagła panieneczka o ogromnych, czarnych oczach w kształcie migdałów, pięknej buzi, zgrabnej sylwetce. Taka mała egzotyczna księżniczka z bajki.
O naprawdę niecodziennej, wschodniej urodzie. Jedno z najpiękniejszych dzieci jakie na oczy widziałam.
Mówi ładnie, cicho, jest nieśmiała, co jest absolutnie normalne w tych okolicznościach, nie płacze, ale też nie uśmiecha się.
Wierzyć się nie chce, że istnieją gdzieś jej rodzice, którzy pozwolili, by wpadła w system pieczy zastępczej. Że zrezygnowali ze swojej córeczki, że się poddali. Losowi, nałogowi, biedzie…
Wiem, że nie powinnam oceniać. Że powinnam mieć otwartą głowę i serce również na biologicznych rodziców, ale to tak cholernie trudne, gdy patrzy się w te wystraszone dziecięce oczy.
Oliwka bawiła się do tej pory ładnie z innymi dziećmi, gdy nagle zaczęła strasznie szlochać i łkać.
Podbiegłam do niej i pytam co się stało, a mała Oliwka mokrym od łez głosem wykrztusiła, że nie może znaleźć swojej waggi!
„Wagga” – cóż to, na Boga żywego może być??!!!
Delikatnie przytulam ją do siebie i łagodnie dopytuję co to jest ta „wagga”. Ryzykuję trochę to przytulanie, bo mała mnie jeszcze nie zna i nie wiadomo z czym może się jej obca kobieta kojarzyć, ale ona wtula się we mnie i łka jeszcze głośniej.
Po kilku chwilach prób zgadnięcia co to jest wagga, wiem już, że to nie piesek, lalka, kotek, pluszak, miś czy pajacyk. I dalej nie znam sposobu, by ukoić małe złamane serduszko.
Dzwonię w końcu do Ani, mojej zmienniczki w domu dziecka, która obecnie uczestniczy w męczących wieczornych kursach przygotowujących rodziców zastępczych i adopcyjnych do opieki nad dziećmi z FAS.
Ania po chwili namysłu wysyła mnie do pralni w piwnicy, gdzie trafiła wczoraj torba z rzeczami małej Oliwki.
Biorę małą rączkę w swoją dłoń i idziemy szukać waggi do piwnicy.
Wagga to bardzo, bardzo stara różowa damska apaszka w kolorowe romby. Również bardzo brudna.
To ukochana przytulanka Oliwki. To cały jej majątek.
Serce mi się ściska, gdy widzę jak kurczowo przytula się do swojej przytulanki. Jaką widzę ulgę na jej ślicznej buzi.
Wieczorem, gdy kładłam małą Oliwkę spać, nie próbowałam zastępować brudną chusteczkę żadną ładną, czystą, pluszową przytulanką, jakiej niezliczone zastępy czekają tylko u Ani, by pocieszyć jej maluchy.
Ta brudna szmatka, wagga, to najcenniejszy skarb dla małej sarniookiej Oliwki. Kawałek nieba z domu. Pamiątka po mamie.
ZAPACH TATY
Dźwięk zgrzytającego klucza przypominał Annie, że to drzwi do jej domu. Wchodząc, zawsze wołała: „Jestem”, a z kuchni już słychać było ciepły głos mamy:
– Obiad za 30 minut córciu, poczekamy na tatę, dobrze?!
Dziś jest inaczej, te same drzwi, ten sam zgrzytający zamek, ale dom jakby nie jej. Od trzech miesięcy, kiedy wraca ze szkoły, już nikt jej nie wita, nie mówi, kiedy obiad. Codziennie ma nadzieje, że tamte dni wrócą i znowu wszyscy razem zasiądą do stołu.
W domu panowała cisza, tylko z salonu dochodził cicho odgłos włączonego telewizora. Na kanapie siedziała mama, na sobie miała za dużą bluzę z kapturem z powyciąganymi rękawami. W ręce trzymała pilot od telewizora , na stole stał kieliszek białego wina.
Ten obraz Annie towarzyszył codziennie od trzech miesięcy, kiedy wracała ze szkoły do domu.
– Mamo…- zaczęła nieśmiało.
– Obiad jest na kuchence, nałóż sobie. – To był cichy, spokojny głos, bez emocji.
Podkuliła nogi, kładąc się na poduszce, otuliła się jeszcze bardziej bluzą, zarzucając kaptur na twarz. Teraz jest jej dobrze, czuje zapach męża. Jest miło, ciepło i pachnie, jakby tu był i przytulał ją mocno. Może z nim spokojnie porozmawiać, to jej pomaga.
Anna nie może na to patrzeć, idzie do kuchni i patrzy w okno. Rozumie ją doskonale, kiedy mamy nie ma, to ona też bierze bluzę i przytula się mocno. W tej chwili to nie ubranie to jej tata, jego zapach i wspomnienia. Może sobie wtedy popłakać i pozłościć się na niego, że zachorował i że ich tak nagle zostawił.
Magda siedziała na podłodze w samej bieliźnie, patrząc na wiszącą przed nią suknię w kolorze pudrowego różu. Delikatnie połyskujący materiał przy dekolcie przechodził w zwiewny szyfon do samej ziemi. Była to najpiękniejsza suknia, jaką kiedykolwiek widziała. Za pół godziny powinna stanąć w niej przed ołtarzem zbudowanym w ogrodzie.
Wyobrażała sobie setki par oczu patrzących na nią i dziesiątki ust wygłaszających gratulacje. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Miała ochotę zwymiotować, pomimo tego, że od trzech dni praktycznie nic nie jadła – dokładnie od momentu, w którym we wtorek odebrała telefon i wiedziała już, że jej świat się skończył.
Wiedziała, że nie zdoła ustalić z Tomaszem prawdziwości informacji, jakie zostały jej wtedy przekazane. Niemal słyszała, jak swoimi kłamstwami wyjaśnia wszystko w sposób, który ją uspokoi – aż do następnego razu.
Spojrzała na zegarek. To był moment, w którym musiała podjąć decyzję. Jeśli stanie przed ołtarzem nie będzie już odwrotu – całe życie będzie musiała spędzić z mężczyzną, który ją oszukuje. Część jej chciała odegrać swoją rolę, żeby nie robić problemu zgromadzonym gościom. Tak ją przecież uczono.
Podjęła decyzję. Włożyła najpiękniejszą suknię, jaką kiedykolwiek widziała i buty na wysokiej szpilce. Zawahała się jeszcze przez chwilę.
Wyjęła z dna szafy niewielką torebkę, która nie powinna wzbudzać podejrzeń. Schowała do niej portfel i najważniejsze dokumenty. Chwilę później wyszła tylnymi drzwiami spotykając po drodze kilku zbłąkanych gości. Wsiadła do auta i odjechała wiedząc, że nie ma już odwrotu.
Patrzę na jej klapki, zupełnie niepasujące do czarnej sukienki, koronkowej i eleganckiej. Jest bardzo kusa, odsłania długie nogi sportsmenki, opalone i silne, oraz pięknie wyrzeźbione ramiona. A do tego wszystkiego różowe klapki z trzema białymi paskami, które można by wziąć na basen albo na działkę. Czemu je założyła? Musi być bardzo młoda, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, choć nie widzę dokładnie jej twarzy, a jedynie jasne włosy związane w koński ogon. Zasłania ją mężczyzna, który właśnie odsuwa usta od ust dziewczyny.
— Nie żyje — rzuca bezradnie i wstaje z kolan. Otrzepuje spodnie. Zgromadzony tłumek gapiów wydaje stłumiony jęk.
— Proszę się rozejść — mówi głośno policjant — nic państwo już nie pomogą.
Z mojego balkonu na pierwszym piętrze widać ją wyraźnie. Jaka była wysoka i zgrabna. Kolor skóry odcina się od ciemnej zieleni trawnika.
Część zgromadzonych odchodzi z wyraźnym ociąganiem. Dobiegają mnie stłumione głosy.
— Z dziesiątego …
— Nie, z ósmego — słyszę urywki rozmów i stukanie obcasów na chodniku.
— Wynajmowała … — W tym momencie przelatuje helikopter i zagłusza resztę zdania.
A ja znowu widzę te klapki i nie rozumiem, jakim cudem jej nie spadły. Próbuję obliczyć, ile czasu leciała i nurtuje mnie idiotycznie pytanie: czy ja bym skakał w klapkach?
Policjanci zasłaniają ciało parawanem. Migają światła karetki. Ktoś ściąga jej sukienkę. I już, po wszystkim. Czarny worek. Nie ma jej. Kieruję wzrok na różowe klapki, które zostały na trawie.
Przytomnieję, gdy czuję oparzenie, to wypalony papieros wypada mi z ręki. Czuję popiół na stopach. Ocieram pot z czoła. Odchodzę od barierki. Patrzę na samolot, który maluje świetlistą smugę w kierunku na południowy zachód. Słońce powoli znika za blokiem odbijając pomarańczowe promienie w oknach. Z głębi mieszkania słychać wiadomości, gwiżdże czajnik. Idę do kuchni wyłączyć gaz. Gdzieś płacze dziecko, upada jakiś mebel, ktoś głośno się śmieje. Życie toczy się dalej.
Stałam przed lustrem, krytycznie oceniając swój wygląd. No może być, pomyślałam.
– Mamusiu? – Zagadnął mnie pięcioletni synek, wparowując do sypialni.
– Co tam kochanie?
– Mogę sam sobie wybrać stój na jutro do przedszkola?
Zaklęłam w duchu, bo oczami wyobraźni już widziałam, jak maluch zakłada strój strażaka Sama, którego był zagorzałym fanem. Z drugiej jednak strony, jak mogłam odmówić dziecku, które stara się być samodzielne i dokonywać swoich pierwszych wyborów?
– Zgoda.
Uszczęśliwiony Igorek, pobiegł do swojego pokoju i po chwili przyszedł ubrany w bluzę z ulubionym bohaterem kreskówki, spodnie jeansowe i…dwie różne skarpetki.
– Kociaku, a dlaczego wybrałeś skarpetki nie do pary?
– Bo ty tak często robisz.
No tak, dzieci uczą się przez naśladowanie, pomyślałam. Tylko, że ja ubierałam dwie różne skarpetki, bo spiesząc się do pracy, ubierałam się po ciemku, żeby nie obudzić Igorka.
Następnego dnia, po niezbyt udanej randce, w nie najlepszym humorze odprowadziłam dziecko do przedszkola i popędziłam do pracy. Kiedy odbierałam mój skarb, zauważyłam, że jest dziwnie przygaszony i cichy.
– No i jak tam było w przedszkolu?
– Dzieci się ze mnie śmiały.
– Dlaczego?
– Bo miałem dwie różne skarpetki.
Kiedy znaleźliśmy się w domu, zapewniłam synka, że nie wszyscy muszą go lubić i że nie ma w tym jego winy. Powiedziałam też, że ludzie powinni być bardziej tolerancyjni i szanować odmienność innych (w duchu przeklinałam przedszkolanki, które nie zareagowały na całą sytuację, a powinny). Dobrze, że mam mądre dziecko, które w lot zrozumiało, o co mi chodzi. Na twarzy Igorka znów zagościł uśmiech.
Siedziała w ławce niedaleko ołtarza. Włosy jak zawsze miała przysłonięte szalem. Chciała chwilę pomodlić się w ciszy i skupieniu, ale cały czas czuła na sobie czyjś wzrok. Wiedziała czyj. Wiedziała też, że jeśli gwałtownie się odwróci, on wybiegnie z kościoła.
Gdy podniosła dłoń, by uczynić znak krzyża, usłyszała oddalające się kroki. Wyszła na zewnątrz. Szukała go wzrokiem, ale nie dostrzegła. Czyżby czekał ukryty za murem fary, by jak zawsze podążyć za nią aż do samego dworu? Uśmiechnęła się, myśląc o kolejnym, pozornie samotnym, spacerze lipową aleją.
Nie raz zastanawiała się, co go do niej ciągnie. Była młoda, urodziwa, ale jakież to mogło mieć dla niego znaczenie? A może on chce o coś poprosić? Cóż, czas pokaże.
Szła niespiesznie, ciesząc się pierwszym ciepłym wiosennym dniem. Nagle usłyszała za sobą tętent kopyt i krzyki woźnicy. Odskoczyła. Rozpędzone konie pognały szaleńczo przed siebie.
Spojrzała na drogę.
Leżał nieruchomo w cieniu rozłożystych lip. Podbiegła. Nie zważając na muślinową suknię, uklękła obok. Szmaragdowo-szafirowy szal, który okrywał jej głowę, zsunął się na ramiona. Umorusany chłopiec o lnianych włosach, w podartych spodniach i w połatanej koszulinie, popatrzył na nią uważnie. Jego przerażone oczy w ułamku sekundy zaświeciły niespotykanym blaskiem. Wyciągnął rękę, chwycił w dłoń szal i przyciągnął do siebie. Jedwabny skrawek świata okrył jego ciało i natychmiast zakwitł makową czerwienią, którą zrosił deszcz kobiecych łez.
Chłopiec uśmiechnął się, zamknął powieki i zasnął… okryty barwnym całunem utkanym na krosnach dziecięcej wyobraźni.
Kaśka stwierdziła, że czas spakować Twoje rzeczy. Przyszła wczoraj po południu i zastała mnie w łóżku. Przyniosła pierniczki zapakowane w różowy celofan (jakie to podobne do niej, prawda?). Powiedziała, że zostały jej po świętach. Nie sądzę – były zbyt twarde, musiała je zrobić niedawno. Zawiesiła wzrok na błękitnej koszuli, którą miałam na sobie. Nie wiesz, o której mówię. Oczywiście!
Ale na pewno pamiętasz wyjazd z okazji naszej piątej rocznicy ślubu. Wiosna w Mediolanie pachniała kawą i tłustym panzerotti z mozarellą. Nie chciałeś wchodzić do Galleria Vittorio Emanuele II. ,,Nawet nie stać nas, żeby tu oddychać”, powiedziałeś, kiedy byliśmy w środku. Zrobiłbyś dla mnie wszystko, wiem o tym. Przepych wyprodukowany z najlepszych materiałów, sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. I wtedy zobaczyłam koszulę Louisa Vuitton, od której nie mogłam oderwać oczu. Tak bardzo pasowałaby do Twoich granatowych tęczówek. Jak ja żałowałam, że nie mogę Ci jej kupić! Pociągnąłeś mnie za rękę. Pamiętasz co powiedziałeś? ,,To tylko ubrania, chodźmy do Duomo”. Miałeś rację. W końcu mieliśmy zwiedzać zabytki, a nie oglądać dzieła Armaniego, Gucciego i Prady.
Taka byłam przy Tobie szczęśliwa!
A później zdarzył się ten wypadek. Dlaczego jechałeś tak szybko? Przecież poczekałabym! Słyszysz?! Poczekałabym.
Z cmentarza wracałam (o ironio!) ulicą Radosną , kiedy za witryną butiku zobaczyłam koszulę, tak podobną do tej z Mediolanu. Kupiłam ją.
Ale wracając do Kaśki. Powiedziała, że jeśli chcę, to mogę oddać Twoje ubrania potrzebującym. Tak, to dobry pomysł. Jeszcze dziś wszystkie włożę do swojej szafy.
Wreszcie się odważył! Zapukał do drzwi i czekał. Rosnące napięcie przeplatało się ze szczęściem i niepokojem. Jego wewnętrzną walkę przerwał odgłos przekręcanego w zamku klucza. Jego oczom ukazała się Klara, lecz zupełnie inna. Nie było perfekcyjnego makijażu, sukienki, w zasadzie nic. Właśnie wyszła z pod prysznica zawinięta w ręcznik, z włosów strużkiem ciekła woda. To nie była jego pani adwokat – elegancka i seksowna w swoich idealnie dopasowanych sukienkach, kombinezonach. Nawet spodnie cudownie podkreślały jej ponętne pośladki. Zastanawiał się czy nosi stringi czy majtki z koronki. Natomiast, gdy miała na sobie sukienkę ukazywało się jej kobiece wcięcie w talii i te ramiona, które mógłby całować bez końca. Każdą część jej ciała mógłby całować bez końca. Jej sprężyste łydki i smukłe uda były idealne. Choć myśl, że najpierw będzie musiał zdjąć te czarne rajstopy, by móc całować skórę w tym miejscu wkurzała go niezwykle. Witając się lekko ją przytulał i wtedy wyczuwał zapięcie jej stanika. Wyobrażał sobie jak zaczyna ją rozbierać zdejmując marynarkę, satynową bluzkę i stanik. Koloru i kroju stanika sobie nie wyobrażał, bo zbyt blisko to bylo jędrnych piersi, które przychodziły mu od razu na myśl. Myślał nawet o całowaniu jej kasztanowych włosów, gdy byly ukryte pod wełniana, kolorową czapką. W zimie pociągała go jeszcze bardziej, w płaszczu i cieplutkim szaliku przykrywającym po części jej słodkie czerwone usta. A teraz stała przed nim jedynie w ręczniku. On zamarł w bezruchu tylko na chwile i zaraz zrozumial, że właśnie dlatego ją kocha. Dla świata jest panią adwokat a dla niego po prostu Klarą o czarującym uśmiechu i uwodzicielskim spojrzeniu, teraz jakby bardziej naturalną, jakby bardziej tylko jego…
Otworzyła drzwi zajmującej całą ścianę szafy. Z jednej strony na kilku półkach równiutko ułożone według kolorów leżały T-shirty, podkoszulki i spodnie. Nieco niżej szuflady z bielizną. W drugiej części wisiały odprasowane bluzki, spódnice i sukienki. Stroje domowe, do biura i te na specjalne okazje. Niektóre nawet z metkami. Na samym dole kilkanaście par szpilek, chyba połowy z nich jeszcze ani razu nie założyła.
– Nie nosisz nas…
Późno już. Za chwilę ma jechać do telewizji, by udzielić wywiadu. Taksówka już czeka. Jej wzrok spoczął w rogu szafy, gdzie wisiały bluzki.
– Zapomniałaś o mnie…
Omiotła wzrokiem wieszaki z apaszkami. Do granatowej sukienki pasowałaby brzoskwiniowa. Powinna tu być.
– O mnie też…
Zastygła, obejrzała się za siebie. Nie, nikogo tu nie ma.
Pośpiesznie przesuwała wieszaki, szukając wybranej apaszki. Dziwne. Zawsze wszystko odkłada na miejsce.
I nagle…
– O matko!!
Mimowolnie zasłoniła się rękami, gdy na głowę runęła jej cała zawartość górnej półki.
Podniosła wzrok. Teraz półka świeciła pustkami, za to na podłodze leżały dżinsy i kilkanaście T-shirtów. Pomiędzy nimi – o dziwo – apaszka. Ale nie ta, której szukała. Inna, cytrynowa. O niej też zapomniała. Kupiła ją… dawno.
W tym miejscu? Z niedowierzaniem pokręciła głową i schyliła się po nią.
– Cytrynowa też może być – uznała.
Już czas, musi lecieć. Przewiązała apaszkę wokół szyi, złapała torebkę. W przedpokoju narzuciła na siebie płaszcz. Nie zdążyła go zapiąć…
Coś zaciskało jej się na szyi. Osłupiała. Upuściła torebkę. Uniosła dłoń, palcami usiłowała rozluźnić ucisk. Daremnie. Szum w uszach, pulsowanie w gałkach oczu. Usta rozpaczliwie chwytające powietrze…
Pokój spowija aura zmysłowości. Światło świec rozprasza mrok. Stół czeka, nakryty dla dwojga. Jest sałatka i czekoladowe ciasto; butelka różowego wina i dwa kieliszki. Agata lustruje nakrycie: „To wszystko? O niczym nie zapomniałam? Ach, prawda, jeszcze serwetki!”
Z wprawą zmienia dwa kawałki materiału w łabędzie i ustawia je obok talerzy. Czas się przebrać. Przesuwa drzwi wnękowej szafy odsłaniając schludną zawartość: rząd wieszaków unoszących koszule, żakiety, spodnie. Czerń, brąz, granat, beż, czerń i… cieniutka smuga błękitu. Ulubiona suknia Piotra. Agata gładzi delikatną tkaninę, przykłada ją do policzka próbując uchwycić zapach. Pośpiesznie, jakby bała się, że może się rozmyślić, wkłada sukienkę. Materiał nie otula jej ciała jak zazwyczaj, kreacja jest zdecydowanie za luźna. Agata zaczyna tańczyć. Suknia nieśmiało faluje, kołysze się aż w końcu zatraca się w wirowaniu. „Ona jest stworzona do tańca” – niemal słychać ciepły głos Piotra. Agata w jednej chwili nieruchomieje. Siada do stołu, odsuwa drugie krzesło tak, by lepiej widzieć portret męża przyczepiony do oparcia.
„Piotr, dziś jest nasza piętnasta rocznica ślubu. Odszedłeś trzy lata temu. Tęsknię za tobą. Nieprzytomnie, nieprzyzwoicie… Ta sukienka też tęskni! Niebieska, twoja ulubiona. Wiesz, codziennie łykałam łzy aż ich zabrakło. Staram się nie rozsypać. Staram się dążyć do normalności. Teraz zjem sałatkę, napiję się wina. Zatańczę dla ciebie. A potem spróbuję być szczęśliwa. Tylko musisz mi pomóc. Wesprzyj mnie, gdziekolwiek jesteś. Proszę…”
Magda stoi znudzona na korytarzu przed salą sądową, czekając na rozprawę. Przygląda się ostentacyjnie grupce prawników dyskutujących o czymś zawzięcie. Jej szczególną uwagę przykuwa wysoki, przystojny, młody mężczyzna – adwokat, co dedukuje po kolorze dyndającego mu u szyi żabotu.
Chyba nie ma nic bardziej aseksualnego, niż prawnicza toga – myśli rozbawiona. Faceci wyglądają w niej jak jacyś siedemnastowieczni magnaci, a kobiety jak worki na kartofle. Magda z trudem powstrzymuje wypływający jej na usta szeroki uśmiech.
Ciekawe, co oni noszą pod spodem? – przemyka jej przez głowę. – Na przykład ten młody adwokat… Wygląda na niezłe ciacho. – Czarna toga z grubego, pofałdowanego materiału skutecznie zasłania z pewnością bardzo proporcjonalne i pociągające kształty mężczyzny. Magda wyobraża sobie, jak ściąga z niego to bezpłciowe, wierzchnie odzienie. Co mogłaby odkryć pod spodem? Dopasowany, czarny garnitur. Modne spodnie w rurkę opinające jego jędrne pośladki. Wyprofilowaną marynarkę, a pod nią, nieskazitelnie białą koszulę, zakrywającą umięśniony tors. Magda czuje, jak nagle robi jej się gorąco.
– Pani Magdaleno, dzień dobry. Mam nadzieję, że długo pani nie czeka. – Z zadumy wyrywa ją niespodziewanie donośny, męski głos. Z żalem odwraca wzrok od młodego prawnika i staje twarzą w twarz z niższym od niej o głowę, pulchnym mężczyzną w średnim wieku w szerokiej, czarnej todze z zielonym żabotem.
Chyba muszę zmienić adwokata… – myśli ze smutkiem.
– María, nie idziesz?
– Muszę wyszyć tę sukienkę na jutro. Pierre chce mieć ją w atelier przed śniadaniem.
– Podobno ma ją założyć sama Galia Stone.
– Podobno. Ale Pierre trzyma wszystko w tajemnicy.
– W takim razie zostajesz sama na piętrze. Nie siedź za długo!
Pepi zgasiła światła na korytarzu i zleciała po schodach wprost na ruchliwą Rue de Passy.
Kamienica, w której mieściło się atelier Pierra Adiego ucichła. W miejsce jazgotu maszyn i dyskusji o wyższości spódnicy midi nad maxi pojawiła się cisza.
Przewlekałam igłę przez kolejne dziurki i nabijałam błyskotki mocując je na jedwabnej tkaninie. Moje dłonie powtarzały symfonię tych samych ruchów, wypełniając milimetry balowej kreacji.
Pierre wiedział jak podkreślić kobiece piękno, zostawiając miejsce na niedopowiedziane.
Dopasowana linia, dekolt odsłaniający kości obojczykowe i rozcięcie aż po udo.
Po chwili delektowania się ciszą uciekłam tam gdzie zwykle. To środka własnej głowy.
Co teraz robi Pablo? Czy odrobił zadanie domowe? A może znowu ogląda kablówkę zapychając żołądek zimną pizzą? Jak zastąpić mu ojca, kiedy ledwo udaje mi się być matką?
-Cholera! – Igła ślizgnęła się po spoconej dłoni i przebiła skórę na opuszku. Krew rozlała się po jedwabnych niciach. Zassałam palec i owinęłam kawałkiem materiału. Porwałam sukienkę i ruszyłam pod umywalkę.
Zaczęłam ścierać czerwone plamy.
Wreszcie zniknęły, zostawiając na całej sukni wodne zacieki.
– María, coś ty narobiła.
Rozebrałam się. Naciągnęłam sukienkę na biodra i tyłek. Ułożyłam wokół talii, na piersiach i ramionach. Mój rozmiar. Zasunęłam zamek i pobiegłam do najbliższego lustra.
Zacieki zniknęły. Suknia była gotowa.
A potem spojrzałam na twarz. Pierwszy raz od dwunastu lat spojrzałam na siebie. W lustrze zamiast Maríi Mendes zobaczyłam hollywoodzki uśmiech Galii Stone.
-Hej słonko, nie patrz tak. Teraz jesteś mną. Dziś w nocy jesteś Galią Stone. Zabaw się.
Szedłem żwirową alejką ogródków działkowych imienia Tadeusza Kościuszki, kiedy go zobaczyłem. Podrywany raz po raz podmuchami wiatru podskakiwał w moją stronę. Przyśpieszyłem kroku, a on jakby w odpowiedzi zaczął się toczyć ku mnie wężykiem. Kiedy się wreszcie spotkaliśmy, podniosłem go ostrożnie i strzepnąłem kurz. Słomkowy kapelusz mojego dziadka. Noszony niemal codziennie, niezależnie od pogody i okazji. Zakupiony na jakimś jarmarku, w innym świecie i innym czasie, kiedy rzeczy tworzono jeszcze po to, by trwały. I trwał, choć z upływem czasu stracił nieco fason. Wbrew pozorom najbardziej ucierpiał nie wtedy, kiedy szczeniak sąsiadów wpadł do naszego ogrodu niczym puchata piłeczka kauczukowa i porwał go z ławki w szalony taniec. Ani nawet nie wtedy, kiedy podczas palenia jesiennych liści, rozochocone płomienie liznęły jego rondo. Tak naprawdę, najgorszy był dla niego ten dzień, kiedy dziadek nieopatrznie na nim usiadł i zapatrzył się na długie godziny na swój ukochany skrawek ziemi. Tak, ten słomkowy, wypłowiały kapelusz, cichy, cierpliwy towarzysz, stał się kroniką tych wszystkich mniej lub bardziej istotnych wydarzeń, które świadczyły, o tym, że upływ czasu nieubłaganie zabiera kawałeczki świadomości i sprawności dziadka. I kiedy teraz pchany złymi przeczuciami, biegłem ku naszej działce, błagałam w myślach Boga, by pozwolił mi jeszcze nie raz zobaczyć stary, słomkowy kapelusz wolno płynący ponad grządkami zielonego groszku.
Pracowała w ogródku, wyrywała chwasty koło pięknych kwiatów, szkoda, ze nie wie jak się nazywają opowiedziałaby o nich córce. Chętnie poszłaby do ogrodu botanicznego na spacer, ale córka nie może, a jej samej nie chce puścić. Kiedyś często bywała na spacerkach w ogrodzie botanicznym. Kiedyś… Poczuła się zmęczona, weszła do domu. Usiadła w przedpokoju, spojrzała na buty, przyglądała im się przez chwilkę, wiedziała, że coś nie pasuje, ale co?
– Patrz córuś, jakie mam śmieszne buty, takie różne, takie dziwne.
-Mamo, założyłaś dwa różne buty? Nic nie czułaś? Nic tobie nie przeszkadzało?
Nie, nic nie czuła. Nic nie przeszkadzało. Buty ładne, zawsze były jej słabym punktem, kupowała ich sporo, wielu nigdy nie założyła. Jako psycholog, powinna sobie radzić z potrzebą kupowania. Szpilki, koturn, słupek, na płaskim, czarne, brązowe, czerwone, zielone, granat, grafit, popielate, jednokolorowe i kolorowe, w paski, sznurowane, zapinane, jakie kto chciał. Do biegania, do pracy, w góry, na tańce, na zakupy, do pracy w ogródku, mogłaby tak długo wymieniać do czego miała buty. Ona psycholog uczyła innych jak walczyć ze słabościami, a sama? Były psycholog, szybko poprawiła się w myślach, bo przecież już nie pracuje, jest chora. Jak to mówi córka? Jakiś Niemiec zamieszkał z nią i jej coś sprząta, a może kradnie…. Nie chyba chowa? Szybko z przerażeniem rozejrzała się po mieszkaniu, nigdzie nie zobaczyła żadnego obcego, żadnego Niemca. Spojrzała na buty, uświadomiła sobie, że nie potrafi sobie przypomnieć, czy miała wyjść, czy właśnie wróciła. Jakiś głos, znajomy coś mówił:
– Mamo ściągaj już buty, obiad już nakładam na talerze.
Czy ten glos mówił do niej? Mama to ona? I co ona ma zrobić?