Nadszedł już marzec – pora zaprosić was do pierwszego wiosennego konkursu na blogu Pasji Pisania. Tym razem możecie wygrać „Pięć małych świnek” – jedną z najlepszych powieści Agathy Christie. Wznowienie niedawno trafiło do naszych księgarń.
Dziś chciałbym was zaprosić do kolejnego blogowego konkursu. Tym razem mam dla was trzy egzemplarze Pięciu małych świnek Agathy Christie, ufundowane przez Wydawnictwo Dolnośląskie.
„Jedna świnka na targ biegała,
Druga świnka w domu siedziała,
Trzecia świnka mięsko zajadała,
Czwarta świnka nic nie miała,
Piąta świnka »Kwi, kwi« kwiczała”.
Pięć małych świnek to historia trójkąta miłosnego. Amyas Crale był wybitnym malarzem, ale też kobieciarzem. Jego żona Karolina – zazdrosną i niepewną siebie kobietą. W ich życiu pojawiła się „ta trzecia” nie pierwsza, ale chyba najgroźniejsza. Amyas Crale maluje portret Elsy Greer. Zostaje otruty. Wszystko wskazuje na Karolinę, która, skazana za morderstwo, umiera w więzieniu. Po szesnastu latach córka Crale’ów chce poznać prawdę. Czy jej matka była winna? To wyjątkowa powieść o wielkiej namiętności i zbrodni. Więcej pisałem o niej w niedawnej „Lekturze na weekend”. Cieszę się, że dziś mogę się podzielić z wami tą wspaniałą książką.
„Zdawałoby się, że nie tyle go interesuje sama dziewczyna, ile jej portret”.
Niech właśnie portret będzie słowem-kluczem waszych prac konkursowych. To nie musi być portret kobiety. Tekst może mieć wydźwięk komediowy, dramatyczny, może być zaprawiony groteską – dajcie się poprowadzić wenie. Tekst nie powinien przekroczyć 1700 znaków ze spacjami.
Opowiadanie (lub jego fragment) wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Czekamy na nie do 21 marca włącznie. Najlepsze teksty zostaną nagrodzone.
Do dzieła!
Źródło cytatów: Agatha Christie, Pięć małych świnek, tłum. Izabela Kulczycka-Dąmbska, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2021.
Zofia jest teraz podopieczną Domu Pomocy Społecznej Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego á Paulo. Odpowiada jej to, gdyż przez całe życie była bardzo religijna. Co prawda na świadectwie ma z religii zaledwie trójkę, ale to było tylko sprytne posunięcie księdza katechety, który chciał jej zjednać komunistów by dostała się do dobrej szkoły.
A na to z pewnością zasługiwała, bo było z niej zdolne i pracowite dziecko. W wieku przedszkolnym zauroczyły ją czytane przez starszego brata gazetowe dowcipy, ale kiedy ten się zbuntował przed głośnym czytaniem sama zdobyła tę umiejętność jeszcze przed pójściem do szkoły.
Jej twarz jest dziś zorana zmarszczkami znaczącymi najcięższe przeżycia takie jak: śmierć matki gdy miała sześć lat, a ojca gdy czternaście, praca od trzynastego roku życia w rodzinie niemieckiego oficera, praca w domu poprawczym. Zofia jest też chorowita. Kilkadziesiąt razy była hospitalizowana w tym miała około dziesięciu operacji. Jednak mimo wszystko znosiła to dzielnie, bo podtrzymywała ją na duchu jej granicząca z dewocją religijność.
Po kilku latach po studiach trafiła Zofia na pasję swojego życia w przychodni logopedycznej dla dzieci pracowników PKP. Z całym poświęceniem oddała się korygowaniu nie tylko mowy ale też innych postępów w nauce. By być w tym lepszą zapisała się na pierwsze w Polsce studia podyplomowe z logopedii w dalekim Lublinie. Już będąc na emeryturze przyjmowała w swoim mieszkanku potrzebujące pomocy dzieci, a także studentki i studentów uniwersytetu. Wszystkich wzbogacała swoją wiedzą.
W DPS-ie oprócz różańca, religijnych audycji radiowych i telewizyjnych podtrzymują ją na duchu krzyżówki, które z pasją, mimo słabnącego wzroku, rozwiązuje.
I mamy pierwszą pracę! Kto następny?
Portret
Ze ściany patrzy surowo portret mężczyzny. W kącie leży kobieta, nieruchoma. Laura nie wie, czy kobieta straciła przytomność, czy już nie żyje. Byłoby lepiej, gdyby umarła. Okaleczone ciało z obciętymi kończynami leży w rogu pokoju jak porzucona lalka. Nie rusza się, Laura też się nie rusza, nie chce widzieć plam na podłodze i na ścianach. Nie chce czuć metalicznego zapachu, zapachu śmierci.
Zaczęło się od listu; leżał pomiędzy prospektami, których ogłoszenia krzykliwymi kolorami starały się przyciągnąć uwagę.
Laura przyjrzała się kopercie z bliska – bez nadawcy, zwykła z okienkiem, ręcznie zaadresowana. Przeszedł ją dreszcz; znała to pismo. Zazwyczaj rozrywała koperty niecierpliwymi palcami, aby jak najszybciej odkryć blaski i cienie ludzkiej egzystencji. Teraz odsunęła list na bok i poszła do kuchni zaparzyć kawę.
Znad parującej filiżanki raz po raz spoglądała w stronę szarego prostokąta. Postać na znaczku, z wykrzywioną krzykiem twarzą starała się przed czymś uciec. Wywołała w Laurze wspomnienie nocnych koszmarów z czasów młodości. Szybkimi szarpnięciami otworzyła kopertę. Ze środka wyjęła kartkę zapisaną odręcznym pismem, które tak dobrze znała. „Przyjedź najszybciej jak możesz. Stryj nie czuje się dobrze”. Skuliła się, jakby uderzono ją w splot słoneczny, objęła ciało ramionami kołysząc się w przód i tył.
Nazajutrz w biurze nie mogła sobie znaleźć miejsca, ściskało ją w gardle na dźwięk telefonu. Nie mogła skupić się na pracy, projekty leżały tak, jak je zostawiła dzień wczesnej. Poprosiła szefa o urlop na żądanie i zadzwoniła do siostry.
– Znowu mam koszmary, przyjdź do mnie, proszę.
– Córeczko, jeśli chcesz się przyglądać, musisz obiecać, że nie będziesz przeszkadzać.
– Dobrze, pani matko! – infantka dygnęła wdzięcznie i promienie słońca zaigrały w jej płowych włosach. Zgodnie z obietnicą stanęła nieruchomo w pozie baletnicy, ledwo dostrzegalnie uśmiechając się do rodziców.
Ale przy tylu osobach w komnacie trudno było o spokój. Urwis Nicolasito nie przestawał zaczepiać przysypiającego Brutusa, a ten oganiał się od kopniaków, cicho warcząc i kłapiąc od czasu do czasu zębiskami.
– Nicolasito, przestań wreszcie albo pójdzie w ruch dyscyplina! – zagroziła guwernantka. Jej oschły ton współgrał z surowością habitu, który mógł jedynie służyć za tło dla jedwabnych sukni zdobnych w koronki na pierwszym planie.
Mistrz stał w milczeniu przy sztalugach i obserwował to barwne zgromadzenie. Z flegmą doświadczonego dworzanina czekał, aż królewska para przybierze właściwa pozę i zastygnie w niej choćby na pół godziny. Miał już pomysł na portret króla z małżonką, panujący wokół rozgardiasz nie był w stanie go rozproszyć. Fachowym okiem malarza spojrzał na dwie dwórki otaczające infantkę, gotowe na każde jej skinienie, i ociężałą karlicę Mari, wpatrującą się bezmyślnie w ukochaną panią – królową Marię Annę.
Już miał zacząć rozrabiać pierwszą porcję farby, gdy nagle w drzwiach stanął majordomus i zaanonsował:
– Wasze królewskie moście, kolacja podana!
Za nic mając sztukę, malownicze grono rozsypało się jak kawałki szkła w kalejdoskopie. Mimowolni uczestnicy misterium tworzenia pospieszyli ku sali stołowej, niwecząc idealną kompozycję, która nigdy nie przeszłaby do historii, gdyby nadworny malarz Diego Velazquez nie naszkicował jej naprędce na płótnie.
Świetne
Emily, przechyliwszy na bok głowę, zapatrzyła się w ścianę na przeciwległym krańcu bawialni. Po chwili potrząsnęła ciemnymi lokami i spuściła wzrok na rozłożone na stole zeszyty. Dopisała do listy domowych wydatków pięć kaczek i osiem galonów wina.
Przyjęcie z okazji trzeciej rocznicy ślubu zajmowało ją bez reszty. Postanowiła urządzić taką fetę, żeby wszystkie plotkary w Colchester musiały uznać, że skoro tak wystawnie świętują, a baron nadal cieszy się dobrym zdrowiem (nie licząc nękającej go od lat podagry), to powodem poślubienia go przez Emily nie mógł być jedynie pokaźny majątek.
Pod kaczkami i winem, miejsce w równym słupku znalazły: dwa prosięta, osiem bażantów, kilkanaście funtów owoców i warzyw, funt trufli, dwanaście funtów mąki, cztery kopy jaj, siedem funtów cukru, trzy funty masła, pół funta konfitury wiśniowej, portret olejny na płótnie.
Emily zastygła na sekundę, po czym sięgnęła po ostatni odłożony na bok kwitek.
Nie wypuszczając go z palców, wbiła znów wzrok w ścianę naprzeciwko.
– Anno, czy możesz przynieść mi lusterko? – poprosiła z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Tak, pani. – Siedząca na drugim końcu stołu służąca oderwała się od polerowania sreber i ruszyła do sypialni.
– Kto to powiesił? – Pytanie baronowej zatrzymało Annę w progu. Najwyraźniej jaśnie pani zrezygnowała z konfrontacji z własnym wizerunkiem.
– Jaśnie pan kazał, proszę pani. Przynieśli portret wczoraj. To prezent z okazji jubileuszu.
Emily zerknęła ponownie na kwotę na rachunku, potem znów na obraz. Zacukała się lekko, by po chwili wrócić do notowania wydatków.
– Tak, już najwyższa pora – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie, wpisując do zeszytu należność za pięć łokci florenckiej koronki.
ASP Iwona skończyła piętnaście lat temu. Od tamtej pory, wszystko co zaczynała nakładać na płótno z entuzjazmem, kończyła pełna gniewu. Który to już obraz rozdarła? Który już znienawidziła? Z obłędem na języku, szałem w oczach i łzami kapiącymi na poplamioną koszulę, darła kolejne płótno. Był tylko jeden, którego nie zniszczyła. „Nienawidzę cię” – wysyczała do portretu swojej matki. – „Gdziekolwiek jesteś, nienawidzę cię!”. Namalowała go tuż przed jej śmiercią. Rak płuc. Matka całe życie kopciła jak smok. Tak samo jak Iwona. Jego, jako jedynego nie była w stanie zniszczyć. Może to świadomość że jej już nie ma, a może dziecięca trwoga przed rodzicem. A może ta nienawiść? „Nie zachowuj się tak”, „Nie bądź taka” – ona zawsze tak mówiła. Zawsze była idealna. Opanowana. Wyniosła. Gdyby teraz Iwonę widziała, pewnie powiedziałaby: „Nie histeryzuj”. Albo „Nie emocjonuj się”. Iwona zabrała się do pracy. Tym razem jej pokaże. Płótno naciągnęła na blejtram i odpaliła papierosa. „Tym razem stworzę coś niezwykłego.” – powiedziała zza zasłony dymu. Wielka głowa. Jadowite węże zamiast włosów. Współczesna Meduza. Szalone oczy. Hipnotyzujące. Zmieniające w kamień. Księżyc zajrzał już do pracowni, kręgosłup łamał się ze zmęczenia, a ręka drętwiała. Ostatni niedopałek przesypał popielniczkę jak czarę goryczy. Skończyła. Z nadzieją spojrzała w oczy matki. „Podoba ci się, mamo?” – spytała. Cisza. Cisza pulsująca w skroniach, wiercąca dziurę w brzuchu. „Nic ci się nigdy nie podoba! Nic!” – wrzasnęła. – „Za to właśnie cię nienawidzę! To wszystko twoja wina!” Płótno rozdarło się tak, jak jej dusza. Na strzępy. Wzrok matki obserwował ten nienawistny akt destrukcji. Jak zwykle, na chłodno.
Autoportret
Mistrz sięgnął do sejfu po pudełko pokryte czarnym aksamitem. Z wielką ostrożnością i pietyzmem wyjął z niego dzieło swego życia. Zegarmistrzowski majstersztyk. Zegarek unikat, jakiego świat nie widział. Od tego dnia, zegarek Mistrza śnił mi się każdej nocy. Omijałam jego sklep, bo Mistrz czekał na mnie przed drzwiami. W końcu musiałam zapytać go także o cenę zegarka. Nie miał ceny. Starszy pan powiedział mi, że nie sprzedał go przez tyle lat, nie sprzeda i teraz. Czas mijał. Znów zegarmistrz zaprosił mnie do sklepiku. Oznajmił, że wybiera się na tamten świat, więc sprzeda mi zegarek, bo jestem wyjątkowa. Zdumiona nie zapytałam co zamierza zrobić z pieniędzmi? Zapytałam krótko, ile? Cena, którą wyszeptał była horrendalna. Zamurowała mnie. Kilka dni chodziłam strapiona. Gryzły mnie wszystkie robaki w żołądku, Musiałam mieć ten zegarek. Ta myśl opętała mnie.
Wiele lat ciężkiego tyrania z miotłą w dłoniach, odcisków na kolanach przy myciu kibli, oszczędzania na żarciu, chodzenia z nartami na plecach na szczyt, zamiast jechania kolejką linową, składania każdego grosza. Za mało, na to cudo nad cudami. Zegarek zawładnął mną całkowicie. Zaczęłam powoli i nieznacznie wynosić z domu co tylko dało się spieniężyć na pchlim targu. Nawet dobrze mi to szło. W szybkim czasie zostaliśmy z dwoma widelcami, łyżkami i nożami. Łóżek i krzeseł nie udało mi się wynieść. Na całe szczęście. Mistrz czekał, lecz starzał się coraz szybciej. Stwierdził, że ma do mnie sentyment, więc sprzeda mi zegarek za połowę ceny, czyli akurat tyle, ile udało mi się skumulować. Mam go! Wreszcie jest mój! Na moim przegubie błyszczy, nieduży zegarek, jakiego nie ma nikt na świecie. Odzyskałam spokojny sen. Noszę go tak, by był widoczny. Ludzie gapią się i podziwiają lub udają, że nie widzą. Mają w oczach iskrę złośliwości lub zazdrości. Ich twarze maluje jakiś dziwny wyraz niedowierzania. A ja pękam z dumy, bo mam, ten wymarzony, wyśniony, upragniony. Jedyny, jakiego nikt nie ma na świecie. Zegarek z wodotryskiem.
Zainspirowałaś mnie tym extra zegarkiem :), a drugą inspiracją był pewien mój imiennik.
Właśnie wystawiłem na sprzedaż swój smartwatch kupiony latem ubiegłego roku. Od razu zgłosił się potencjalny kupiec. Zadał wiele pytań po czym … powiedział, że obejrzy w sklepie w poniedziałek i wtedy ewentualnie kupi. Już raz chciałem się pozbyć zegarka jesienią, gdy kupiłem Garmina GTS. Drogi był ale miał płatności zbliżeniowe i pulsoksymetr. To drugie już zbyteczne, bo w grudniu przeszedłem COVID-19, a w lutym zostałem zaszczepiony. Oddałem Garmina przed upływem dwóch tygodni, bo jeszcze mi się nie podobało, że za krótko sygnalizował powiadomienia z kalendarza i łatwo było przegapić termin. Poza tym miał małą rozdzielczość ekranu.
Teraz upatrzyłem sobie OPPO 46 mm, który ma system operacyjny Wear OS umożliwiający instalowanie setek aplikacji Google w tym płatności zbliżeniowych. Przy okazji odkryłem w smartfonowym Apple Pay, że można było wgrać również kartę PAYBACK. Niestety jednak nie ma mojego miasta na liście płatności za transport i nie da się wgrać karty komunikacji miejskiej 🙁 Nie sprawdziłem jeszcze czy powiadomienia są dostatecznie wyraziste. Mam cichą nadzieję, że jakoś dam radę. W każdym razie na pewno będzie to kalendarz Google, a nie jakaś firmowa aplikacja jak dotychczas.
Errata:
Po „smartwatch” wstaw „XIAOMI Amazfit GTS”.
Nie „Garmin GTS” lecz „Garmin VENU SQ”.
Rzeczywiscie kiedys tak sie mowilo « zegarek z wodotryskiem » na gadzet bedacy osmym cudem swiata – szpanerski, ale niepraktyczny! Umiechnelam sie do swoich wspomnien 😄
Fajna historia. Tylko czemu ten wodotrysk? Użycie tego określenia odziera trochę ten zegarek z wyjątkowości. Do tego ostatniego zdania był on cenną perłą z Mt 13,46. Mi się jawił jako ręcznie wykonany tourbillon, albo magiczny zegarek z prawdziwym włosem anioła użytym jako włos balansu.
Twoja wersja tez jest swietna, ale mysle, ze autorka własnie chciała podkreslic groteskowy charakter staran i wyrzeczen bohaterki.
A czy Ty pamiętasz stare domy swoich dziadków, pradziadków? Czy i w nich na ścianie wisiał piękny portret ślubny?
Kiedy byłam bardzo małą dziewczynką weszłam kiedyś do sypialni moich dziadków. Mama zawsze mówiła, że nie wolno tam zaglądać. Ciekawość była silniejsza. Nic szczególnego, duża szafa, toaletka, dwa złączone łóżka. Żółta okleina w brązowe słoje. Moją uwagę zwrócił portret nad łóżkiem. Zapytałam babci kim są ci ludzie na obrazku. Roześmiała się i powiedziała, że to ona i dziadek w dniu ich ślubu. Spojrzałam zdziwiona, bo to przecież jacyś inni ludzie, tacy młodzi, tacy inni, tacy ładni. Miałam wtedy może pięć lat i niewiarygodne było dla mnie, że dziadkowie wyglądali kiedyś inaczej. Wydawało mi się, że zawsze byli tacy jak teraz. Babcia Zosia niska, krępa, z mocno opaloną brązową skórą, ze zmarszczkami przy oczach. Miała długie włosy zaplecione w cieniutki warkocz, z którego zakręcała koczek i spinała długą brązową spinką. Wycofana, ale uśmiechnięta. Dziadek Wicek wyciszony, zdystansowany, szczupły, z zapadniętymi policzkami.
Miałam siedem lat gdy zmarł dziadek. Leżał w trumnie właśnie w tym pokoju. Miał zmęczona twarz, chudy, zniszczony chorobą. A na portrecie jakże młody, przystojny, jasna cera, gładka skóra. Przez wiele lat bałam się wejść do sypialni. Co ciekawe, moja babcia już nigdy tam nie spała. Jej też nie ma już z nami dwanaście lat.
Dom stoi pusty, rodzina zabrała z niego tylko przydatne rzeczy. Na ścianie nadal wisi portret. Wypełnia obecnością zimne mury. Nie pozwala zapomnieć. Teraz, po latach, jestem w stanie odtworzyć go w myślach. Jest dla mnie jak wehikuł czasu przypominający, że młodość nie trwa wiecznie i dlatego trzeba ją pielęgnować.
Piękne wspomnienie:-) Taki obrazek ślubny ma nawet swoją specjalną nazwę : „monidło”. Byłby idealny tytuł:-)
Miałem podobny pomysł na ten tekst (ostatecznie napisałem coś innego), też zawsze mnie fascynowały owalne ślubne zdjęcia dziadków i pradziadków.
Podoba mi się 🙂
Errata 2:
Jeszcze zamiast „Apple Pay” powinno być „Google Pay”.
Przepraszam za te wynikłe z pisania po nocy pomyłki.
Portret
Widok obrazu spowodował natłok wspomnień. Stanęła niepewnie przed twarzą mężczyzny.
– Tyle lat – powiedziała prawie bezgłośnie.
Mimo szeptu, dostrzegła niezadowolenie na twarzach innych osób odwiedzających tego dnia galerię sztuki. Było ich sporo. Graficzka zyskała sławę kilka lat wcześniej. Jej niespokojna kreska kreśląca zmarszczki na twarzach, znamiona na ciałach, niespokojne, wielokrotnie zarysowane obrysy postaci, przyciągały rzesze odbiorców.
Przyjrzała się bliżej portretowi. Znała dobrze tę twarz i każdą uchwyconą bruzdę.
Nagle z obrazem zaczęło dziać się coś dziwnego. Twarz powoli znikała. Spowijała ją mgła.
Pojawił się flesz, jakby ktoś strzelił jej prosto w twarz lampą błyskową.
Zobaczyła ich spotkanie. Chyba pierwsze. Chciała przypomnieć sobie słowa, ale nie potrafiła. Pamiętała tylko wzajemną niechęć, która przerodziła się w fascynację. Zadzwoniła pierwsza, tylko co powiedziała? Co odpowiedział on?
Mgła spowiła już połowę twarzy. Zmarszczki rozjechały się, straciły swoje pierwotne znaczenie, stanowiły bruzdy bez ładu, bez znaczeń.
Znów flesz.
Trzymał ją za rękę przed bramą stadionu. Czekali na koncert. Czy był fanem zespołu? Czy ona lubiła ich muzykę? Usłyszała tylko skąpe dźwięki, urywki słów.
Poczuła lęk. Twarz całkiem spowiła mgła, ciężka i gęsta. Czuła fizycznie ten ciężar. Czy ktoś to jeszcze widział? Rozglądnęła się po sali wystawowej. Nie było na niej nikogo. Została sama.
Flesz.
Odjeżdżający pociąg. Dłoń przyłożona do szyby. Smutek.
Wybiegła. Pobiegła na górę. Po krętych, drewnianych schodach. Każdy jej krok odznaczał się trzeszczeniem. Otworzyła ciężkie drzwi i weszła na platformę tarasu. Wystawiła twarz na wiatr. Wspomnienia uleciały.
Stała przy sztalugach na wprost blejtramu z zagruntowanym płótnem. W lewej dłoni pędzel, w prawej paleta z rozmazanymi kolorami. Na stoliku wyciśnięte tubki. Ten genialny wynalazek francuskich impresjonistów ułatwiał życie. Malowała siebie, poważną, skupioną, w fartuchu. Na płótnach Renoira strój świetnie leży na postaci. Tu, jasne harmonijne barwy jej stroju, wzorzysta tapeta tworzą nastrój radosny a jednak całun smutku jest odczuwalny, bo nawet nie widoczny. Teraz trapi ją niepokój estetyczny, jest przecież asymetryczna. Profil nieciekawy, zadarty nos, kulfoniasty, lepiej wygląda en face. Niezadowolona, postanawia przemalować ostatni szkic. Wątpliwości są natchnieniem. Twarz otulona włosami, jakby każdy z nich chciał uciec z więzienia. Złociste światło! Skąpana jasnością twarz jest teraz uwydatniona śmielszym potraktowaniem czarnych rzęs i wiśniowych ust. Każde czyste i ziarniste dotknięcie pędzla dodaje wyrazistości. Rzut oka w lustro i na płótno na sztalugach. Oczy. Powinny być optymistyczne.Tylko mistrz potrafił malować tak spojrzenie by z każdej strony przeszywało obserwatora. Zagłębiona w poszukiwaniach, patrzy w dal za oknem i opuszcza je bez żalu. Pełnia swoboda pędzla, rozpuszczone włosy, opalizujące ciało, składają się na wrażenie nonszalanckiego wdzięku. To nie będzie ilustracja namiętności, to obraz spokoju trwania, życia bezczynnego i jego wdzięcznych rozrywek. Nie ważne jest fotograficzne podobieństwo. Ważna jest dusza i tę chciałaby zobrazować. Gdyby tak zgłębić tajemnice Rubensa, Tycjana Renoira. Barwy rozpromieniają paletę, usta rozchylają się w uśmiechu, oczy lśnią. Obok sterty tubek na stole leżą owoce. Martwa natura do niej nie pasuje. Praca jest narkotykiem, niweczy ból. Postać kanciasta, dłonie przyklejone do palety i pędzla, a twarz niby posępna a jednak promieniejąca optymizmem. Postać i otoczenie związane są ze sobą swobodą cieni i blasków. To niebo jest błękitne i bielą odbija się w postaci, lecz paleta bez bieli nie byłaby pomocna malarzowi.
errata. Zgubił się mistrz Rembrandt. MIało być: „Tylko mistrz Rembrandt potrafił malować tak spojrzenie by z każdej strony przeszywało obserwatora.”
Odnalazł ją wzrokiem, gdy tylko weszła do sali. Poczuł rosnące rozdrażnienie. To samo, które nawiedzało go, ilekroć z szuflady w sypialni wyjmował jej portret. Upewniał się, że oddał dobrze rysy tej małej paskudy. Sto sześćdziesiąt centymetrów młodzieńczej gracji ubranej w przetarte jeansy i sweter w barwie raz dojrzałej jarzębiny, to znów soczystej trawy. Lśniące, kasztanowe loki. Kształtne usta.
Patrzył na nią i czuł każdy skrawek swojej żółknącej skóry, rzedniejących włosów, kolan osłabionych reumatyzmem. Szukał wad. Jakiś rodzaj choroby szpecił trzy z dziesięciu zgrabnych paluszków zakończonych równo obciętym paznokciem. Nieraz obserwował kątem oka, jak drapała te palce. Potem ocierała z pęknięć krople krwi.
Czasem kierowała oczy na niego – czarne, szare, przy dobrym świetle srebrzyste. Czuł wówczas, jak się poci. Skupiała spojrzenie na jego grdyce, śledząc ruch jabłka Adama, podskakującego przy nerwowym przełykaniu. Zrezygnował z wygodnych koszul i luźnych krawatów na rzecz golfów noszonych pod marynarką. Jakby nie zauważyła! Wciąż patrzyła w to samo miejsce, niby potrafiąc wzrokiem przeniknąć materiał. Patrzyła, jakby wiedziała wszystko.
Prychnął w duchu. Czasem cienie szpeciły jej policzki, drżały wargi, gdy powstrzymywała ziewnięcie – zarywała noce, by pisać prace, a on z sadystyczną mściwością odbierał punkty za drobne niedociągnięcia. Myślała, że mu zaimponuje? Miał tytuł profesora! Gdyby chciał, w debacie zniszczyłby ją w czterech zdaniach! Tylko co by zrobił, gdyby zaczęła płakać? Już teraz, nawet na portrecie, jej oczy wyglądały jak czarna masa perłowa. Wyobraził je sobie za łzawą zasłoną, dwie perełki płynące po policzkach.
Och, co on by wówczas z nią zrobił…
Schody na strych skrzypiały, gdy po nich wchodziłem, by zmierzyć się z przeszłością. Poza tym w domu mojego ojca panowała absolutna cisza. Gdy dotarłem na szczyt poczułem zapach kurzu. Odsunąłem dwie stare zasuwy, pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Było ciemno, ale namacałem stary włącznik. Przekręciłem i strych ukazał się w słabym świetle gołych żarówek. Oprócz głównego pomieszczenia były tu jeszcze dwa mniejsze. Jedno z nich skrywało to, po co tu przyszedłem. Ojciec nigdy nie pozwalał mi tam wchodzić i pinie strzegł klucza, który teraz miałem w kieszeni.
Tata umarł w szpitalu trzy dni temu. Nie zdążyłem się z nim pożegnać, choć złapałem pierwszy samolot z Londynu. Myślałem, że wraz z jego śmiercią, umrze szansa na poznanie prawdy o tym, kim była moja matka. Nie pamiętałem jej, nie wiem, ile dni po moim urodzeniu odeszła. Ojciec nigdy nie chciał o tym mówić, ale tuż przed śmiercią zostawił mi klucz i list.
Zamek ustąpił ze zgrzytem i wszedłem do dusznego pomieszczenia. Pokój był pusty nie licząc czegoś prostokątnego opartego o ścianę. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co to jest, bo przedmiot przykryty był białym płótnem. Nie tracąc czasu zdjąłem zasłonę. Moim oczom ukazał się portret kobiety. Patrzyła na mnie z płótna smutnym wzrokiem. Była piękna. Miała zgrabny nos i niebieskie oczy. Usta były zmysłowe, choć górna warga wydawała się nieco za wąska. Kosmyk jasnych włosów opadał na czoło.
– Mamo… – szepnąłem, bo nie miałem wątpliwości czyj portret miałem przed sobą.
W tym samym momencie żarówka zamrugała i usłyszałem trzask zamykanych drzwi na strych. Przeszedł mnie dreszcz, ale przecież to był tylko przeciąg. Nie było tu nikogo poza mną. Tylko ja i … spojrzałem na portret w smutne oczy matki.
Piękne…
Jego portret
Maluję go słowami, bo gdybym użyła farb, nie wyszłoby dokładnie tak jak go postrzegałam. Brązowe włosy z przedziałkiem na prawą stronę, ciemny wąs jak za PRLu, krzaczaste brwi i oczy czarne niczym węgiel. Te oczy patrzyły jak uczę się jeździć na rowerze, jak przewracam się i wstaję i te same oczy błyszczały na widok wódki. Mam je po nim. Oczy, które widzą tylko mrok. Kiedyś nie rozumiałam czemu alkohol jest ode mnie ważniejszy, czemu dzięki niemu życie staje się prostsze. To się zmieniło, gdy sama spróbowałam. Świat nabrał barw, a życie przestało przerażać.
Tata umarł samotnie z butelką w ręku. Boję się, że skończę tak samo, bo nauczył mnie jednego: nie ufać rzeczywistości, bo jest niebezpieczna i może doprowadzić cię na dno, dopiero po kilku głębszych świat staje się do zniesienia. Przez niego stałam się kieliszkiem bez dna, który najlepiej wygląda dopiero, gdy jest pusty.
Anna poczuła uścisk w żołądku, jakby ktoś żelazną pięścią próbował wycisnąć jej życiowe soki, obezwładniający, przechodzący w falę gorąca. Osunęła się na krzesło, zamknęła oczy i w duchu przeklęła samą siebie. Spod przymkniętych powiek spłynęła łza, najpierw jedna, powoli, jakby wyszła na zwiady, sprawdzała, czy ma przyzwolenie, potem kolejne, coraz śmielsze, aż w końcu wystąpiły brzegi i przerodziły się w szloch ogarniający całe ciało Anny.
Ponownie zerknęła na ekran telefonu, przesunęła po nim palcem, przewijając zdjęcia młodej kobiety. Była ruda, pucołowata, pewna siebie, była też częścią jego przeszłości, przeszłości, której nie da się wymazać, nie da się odczynić i która zawsze niezniszczalną więzią będzie ich łączyć. Przeszłości, która zaczęła się tak samo jak ich teraźniejszość – nieszczęśliwym przypadkiem, kiedy on pozbierał Annę rozsypaną na kawałki. Tak jak wtedy tę rudą ze zdjęć. Powoli przesuwała kolejne zdjęcia, tutaj twarz bez makijażu, potem zdjęcie książek i porannej kawy, spotkanie autorskie, wydana książka. Anna nie wiedziała, czy podgląda jej życie czy swoje własne. „Czy jesteśmy tą samą osobą, tylko 12 lat później?”- nerwowym ruchem odgarnęła z twarzy ceglasty kosmyk.
Kolejny wpis, ten jest o nim, o tym co połączyło go z tamtą kobietą, a co on wciąż ukrywa przed Anną. Małe stópki, bawełniane buciki, kawałek oka tej rudej i kawałek innej, znajomej twarzy. Wdech, wydech. Gorąca kula zaczęła przesuwać się wyżej. Anna usłyszała rozdzierający krzyk. Zapiekło ją gardło. Zdrętwiałym palcem dalej przesuwała fotografie, pojawił się szpital, potem długo, długo nic a potem… ruda już nie była ruda, była blondynką z krótkimi włosami, nie było już bawełnianych bucików, a on poznał Annę.
Nasza Anka to wieczny czytacz i jak nie przeczyta czegoś choćby raz dziennie, to zachowuje się jak narkoman na głodzie. Musi wtedy natychmiast rzucić wszystko i wsadzić nos w książkę, bo inaczej po niej. Jak byliśmy dziećmi, to mama czasem mówiła, że ta moja siostra zgłupieje kiedyś od tych książek. Ale Anka wariuje tylko wtedy, jak coś złego dzieje się jej bliskimi i zachowuje się wtedy jak kwoka, która chroni swoje dzieci. Nie wiem, skąd u niej takie matkowanie, bo przecież nie ma swoich dzieci. Wiadomo, że na Ankę zawsze można liczyć. No i przy każdej okazji obdarowuje książkami. Według niej nie ma lepszego prezentu. Nieważne, czy ktoś lubi czytać czy nie, ona zawsze ma nadzieję, że rozbudzi tę pasję w innych.
Jeśli ktoś myśli, że moja siostra to taka grzeczna osoba, to się myli. Owszem, ma złote serce, ale jak trzeba, to tak postawi granice, że nikt nie ma wątpliwości, gdzie kończy się jego miedza. Przez wiele lat dawała się trochę wykorzystywać, więc może ta jej asertywność to odpowiedź na wcześniejsze nadużycia.
Nasza mama zawsze restrykcyjnie wymagała od nas, żebyśmy pilnowali porządku. Anka, jako solidna firma, robiła to najszybciej i najskrupulatniej z całego rodzeństwa. Może dzięki tej dyscyplinie, teraz pracuje jako urzędnik. Chociaż nie lubi tego, bo mówi, że ta praca działa na nią anestozjologicznie.
Anka zawsze chciała pisać i wiem, że gdzieś w szóstej klasie zaczęła pisać pamiętnik. Odkryłam, gdzie go chowała, dlatego wiem, że zawsze chciała pisać nie tylko dla siebie. Aż w końcu zaczęła wysyłać jakieś teksty na konkursy i jak wygrała, to skrzydła jej urosły i uwierzyła, że nie ma co zakopywać tego marzenia. Jej mąż też ciągle jej powtarza, żeby nie odkładała swoich marzeń, a to jest naprawdę fajny gość. Jestem pewna, że po latach trudnych doświadczeń, Anka w końcu odpoczywa u boku Marcina.
Anka to niezła laska, chociaż jest już grubo po czterdziestce. Zawsze potrafi pokreślić swój styl przez wiązane w pasie sukienki, swetry i płaszcze. Tak, zdecydowanie lubi podkreślać swoją talię. Ona nie cierpi chodzić do galerii, a zawsze znajdzie coś tak oryginalnego, że patrząc na nią ma się wrażenie, że wygląda jak milion dolarów. Swoje kręcone włosy najczęściej upina luźno i pozwala im, żeby swobodnie zwisały z każdej strony. Ma w sobie to coś. W wyglądzie też.
Nadwrażliwa i silna jak cholera. Nie wiem, jak ona to robi, że chce się przy niej wszystko podziwiać i nie dać złamać przez największe burze.
Nie znam nikogo innego, kto umiałby słuchać tak jak ona. Przy niej można się czuć tak bardzo sobą.
„Malarz”
Głuche kroki z klatki schodowej odbijały się echem w mojej duszy. Zaciągałam się powietrzem, jak najlepszym papierosem, bo wiedziałam, że za chwilę zabraknie mi tchu. Drzwi jego mieszkania były na wyciągnięcie krawędzi mojej lufy. Tak blisko. Jednak dopóki nie zacisnę mu dłoni na gardle, nigdy nie uznam, że to koniec.
– Na mój znak – szepnęłam.
Zaczęłam powoli odliczać od dziesięciu w dół, gdy pięciu mężczyzn wywarzyło drzwi i wtargnęło do kawalerki.
Dziesięć.
Uderzył mnie metaliczny zapach…
Dziewięć.
Pusto.
Osiem.
Jednak nie…
Siedem.
Jak on mógł go zostawić, to zupełnie wbrew jego schematowi działania…
Sześć.
Zabezpieczyć ślady! Widzę plamy krwi!
Pięć.
Kolejne trofeum, ale… niedokończone.
Cztery.
Coś musiało się stać. Zostały jego ubrania, rzeczy. Zawsze zostawiał wysprzątane mieszkania z ciałem kobiety i zdjęciem jej portretu, nigdy sam portret.
Trzy.
Chwila… Ta farba, jest dziwna. Czy to… krew?
Dwa.
Wytrzymam.
Jeden.
Zasrany psychopata!
– Powtórka! – Poczułam szarpnięcie za ramię. – Wszystko ok?
Nienawidzę tej ksywki. To tak jakby kpili z ofiar seryjnych morderców, w sprawach których się specjalizuję.
– On maluje portrety krwią tych dziewczyn. – Potrząsnęłam głową, aby choć na chwilę zapomnieć o mojej całkiem nieobiektywnej nienawiści do tego faceta. – To Alicja, prawda? Możliwe, że żyje.
Miałam w końcu szansę, aby dla odmiany, znaleźć ciało co oddycha, zamiast martwego… Tylko co się stało?
– Powtórka…
– Czy możecie przestać tak…
Nie skończyłam tej pretensji, bo aspirant Górka wręczył mi kolejny portret. Był ukryty w kanapie. Niechlujny. Daleki od kunsztu poprzedniego. Przedstawiał mężczyznę…
W piwnicy znaleźliśmy ciało poszukiwanego od lat mordercy. Jeżeli kiedyś spotkam Alicję, to ją uściskam.
Fajne 🙂
Czapeczka z baśki! Mój faworyt. Tylko po takim tekście nie wiadomo czy warto publikować swój, bo wysoko ustawiasz poprzeczkę. 😉
Dziękuję serdecznie, Twoja miniatura również bardzo mi się podobała. Piękne tworzysz opisy, takie soczyste 🙂
Dziękuję 🙂 Duża różnorodność prac w tym konkursie – są emocje, jest komizm, kryminał, historia. Michał będzie miał urozmaicony wybór 🙂
Gniew mistrza zawsze był jak rzeka po powodzi: nie wiadomo było, w którą stronę się rozleje.
– Ten pawian w nogawicach! Kolekcjoner miedzianych monet!
Leonardo miotał się po pracowni. Zdjął szatę wierzchnią i beret, cisnął wszystko na marmurową posadzkę. Zatrzymał się przed rozpoczętym obrazem na sztaludze. Z założonymi rękami przyglądał mu się naburmuszony, studiując własnoręcznie namalowany nos, czoło, brodę i wąsy. Nagle jego zaciśnięte do tej pory usta zaróżowiły się, rozciągając w szczerym uśmiechu.
– Już ja cię urządzę – powiedział do portretu Franciszka Giocondy.
Przystąpił do tworzenia mikstury z wina, żółtka i ochrowego pigmentu. Z podwiniętymi rękawami tuniki wyglądał bardziej jak alchemik preparujący magiczną miksturę, aniżeli malarz. Podszedł do ławy, na której ustawione były naczynia z pędzlami i malarskimi przyborami. Omiótł je dłonią, jakby rzucał zaklęcie i wyjął pewnym ruchem zakończony włosiem kawałek drewna. Spojrzał na lazurowe niebo widoczne w łuku okna przedzielonego kolumienką i usiadł przy sztalugach. Przez chwilę patrzył na swoje oblicze w weneckim lustrze wiszącym po lewej stronie. Skrzywił się, zmrużył oczy i odgarnął jasne loki znad czoła.
Malował w skupieniu, spoglądając co jakiś czas na swoją twarz w zwierciadle. Pędzel w sprawnej dłoni zmieniał swym barwnym dotykiem postać na portrecie. Zniknął gdzieś charakterystyczny zarost, szyja i ramiona stały się delikatniejsze. Po kilkunastu minutach ukazała się twarz kobieca, szczuplejsza z lewej strony, bez uśmiechu i brwi, z gładko ułożonymi włosami. Zanim nad Florencją zawisł księżyc, mistrz zakończył pracę.
– Dobry wieczór, Liso – szepnął do portretu żony bławatnego kupca na topolowej desce.
. Dzięki. To fascynująca historia. Mona Lizę, Giocondę (Joconda) Leonardo rzeczywiście malował wiele lat, w czterech etapach przemalowywał, a następnie zabrał obraz ze sobą do Amboise do Clos Lucé, i tam ukończył. Spadek przypadł Królowi Francji, a po Wielkiej Rewolucji stał się własnością państwa. Historia bardzo ciekawa. Rafael, studiując dzieła Mistrza narysował szkic Giocondy. Kilka lat temu odnaleziono jakby dugi obraz pochodzący z tego samego czasu. Gładkie włosy Lisy pokrywa czarny cienki welon, bo jest ona w żałobie po śmierci córki, dlatego też nie ma żadnych ozdób- biżuterii.
Mężczyzna rozsiadł się wygodnie w fotelu. Szklankę z bursztynowym trunkiem oparł
o drewniany podłokietnik. Wzrokiem omiótł to osobliwe pomieszczenie, lecz nic prócz obrazu nie było warte uwagi. Na szarej ścianie umieszczono sporych rozmiarów płótno naciągnięte na metalową ramę. Dzieło, z pewnością współczesnego artysty, nie pasowało do wnętrza.
W natłoku barw przenikały się ludzkie członki splecione w jakieś orgiastycznej pozie. Równie dobrze mogło to przypominać efekt wybuchu miny przeciwpiechotnej – uśmiechnął się w myślach Płatonow i dokończył – jeden pies. Wziął głębszy łyk i odstawił szklankę na podłogę. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Nie wiedział, czy rozmiar bohomazu, miękkie ledowe oświetlenie czy wreszcie kamienna posadzka, o którą mało co nie rozbił się kryształ z niedokończoną whisky.
-Kurylew, teczka – prosta komenda poleciała w stronę grupki mężczyzn urzędujących
w sąsiednim pokoju. Natychmiast pojawił się wywołany i wręczył papierową aktówkę z fotografiami.
Pułkownik Płatonow wstał. Znalazł to czego szukał. Jeszcze raz krzyknął w stronę uchylonych drzwi, by po chwili wszyscy jego podkomendni rzucili się do ściągania malowidła.
Z odsłoniętej wnęki patrzyły błękitne oczy. Pasma kasztanowych włosów wiły się na policzkach, kończąc bieg na wąskich ramionach. Siedziała na drewnianej ławce, trzymając w rękach zwiniętą chustę. Udrapowana szata odcinała ją żywym kolorem od otoczenia, gdzie na dalszym planie widniało wzgórze z uschniętym drzewem i słońcem koloru krwi.
– Mamy ją – wypalił Kurylew – dzwonić do Orłowa?
– Kończymy – pułkownik przytaknął, choć doskonale wiedział, że święta Weronika mu tak łatwo nie odpuści, tym bardziej że napisał ją Rublow!
Zauważyłam ją w autobusie linii trzydzieści pięć, kiedy między Rondem Kościuszki a Kruczą kierowca gwałtownie zahamował. Torba wypadła jej z rąk a wszystkie jabłka potoczyły się pomiędzy siedzeniami.
– O mój Boże, mój Boże. – Oparła się o poręcz i schyliła, podnosząc drżącymi dłońmi te leżące najbliżej. Spomiędzy natapirowanych resztek platynowych włosów przebijały rozległe przestrzenie łysiny.
Wstałam i zaczęłam zbierać razem z nią.
– Niech pani siada. – Podałam jej rękę i pomogłam przejść parę kroków, w kierunku zwolnionego miejsca.
– Dziękuję, dziecko. – Obnażyła w uśmiechu wybrakowany rząd pożółkłych zębów, kiedy z pełną jabłek siatką stanęłam obok niej.
Autobus zatrzymał się na przystanku i miejsce obok nagle się zwolniło. Przysiadłam, miałam do przejechania jeszcze spory kawałek.
-Te jabłuszka to dla wnuczki – odezwała się po chwili. – Zapomniałam tylko, gdzie to ona mieszka.
– Może na Mickiewicza albo na Olbrachta? – próbowałam jej pomóc, ale nazwy wymienianych ulic nic jej nie mówiły. Uśmiechała się tylko smutno pomalowanymi jaskrawą szminką ustami i kręciła natapirowaną głową. Mrużyła przy tym, okrążone grubą czarną kreską, bladoniebieskie oczy, ukryte pod oklapłą firaną doczepionych rzęs. W wyzywającym makijażu i purpurowej, przylegającej do zwiotczałego ciała sukience wyglądała jak dawno przeterminowana kurtyzana.
– Nie widziałam jej już tak dawno. – Dodała na usprawiedliwienie.
Zrobiło mi się jej żal. Prawdę mówiąc, trochę nawet zachciało mi się płakać. W tej całej groteskowej estetyce było coś nieznośnie smutnego.
– Ja też lubię jabłka – powiedziałam. – A jeśli ma pani ochotę, możemy razem napić się herbaty. Tu, na Wesołej, jest taki mały, przyjemny lokal.
Frenesia primavera
Luigi podniósł głowę z ciepłej piersi pięknej nieznajomej. Z rozrzewnieniem przyjrzał się jej figlarnym dołeczkom, śnieżnobiałej cerze i nieco zbyt pulchnej buźce cherubina upstrzonej łobuzerskimi piegami. Rozkoszna kluseczka! Wyglądała tak niewinnie. Ale on już wiedział co to za diablica! Ogień, sztorm i Etna w jednym! Armageddon zmysłów!
Z niechęcią sięgnął po terkoczącego na stoliku iPhone’a. A niech to szlag!
– Tak szefie.. Jestem na stróżowce. Obchód dopiero za godzinę.
– Nie za godzinę. Zaraz! Biegnij do Kryształowej. Dyrektor twierdzi, że podmieniono ten obraz z koniem. Przyprowadził właśnie jakąś dziennikarkę..
– O drugiej w nocy?!!
– Stul dziób i leć już, bo będzie chryja! To jego znajoma, która jest w Rzymie przejazdem i koniecznie chciała zobaczyć Podkowińskiego.
Akurat! Znajoma.. Chyba taka bardzo świeża. Ech, wiosna!
Luigi tęsknie spojrzał na rudą kaskadę kręconych włosów dziewczyny, poklepał ja czule po nagim, krąglutkim pośladku i z żalem zaczął się ubierać. Przebudziła się i spojrzała na niego pytająco.
– Amore mio. Wybacz proszę, praca. Wrócę szybciutko.
Uśmiechnęła się. Przesłał jej buziaka, poprawił uniform i pobiegł.
—
Rozjuszony niczym byk Direttore wskazywał trzęsącym się palcem w stronę obrazu podpisanego „Frenesia dell’Esultanza” i dukał:
– Zn..zni.. zniknęła!
Luigi spojrzał na płótno. Spieniony, diaboliczny, czarny rumak unosił w szalonym pędzie nagą kobietę.
– Ale kto, panie dyrektorze?
Pryncypał spojrzał na malowidło, pobladł i zmieszany odparł:
– Mi scusi, przywidziało mi się. Wracaj do pracy.
Luigi zawiesił wzrok na nagiej amazonce. Przysiągłby, że jej ślicznie zarysowana czarna brew poruszyła się, a rudowłosa piękność puściła do niego porozumiewawczo oko.
Spętała go swoim urokiem, tym bezpretensjonalnym, choć lekko uwodzącym sposobem bycia. A zieleń jej oczu w kontraście z rdzawym pyłem na alabastrowej skórze, odbierała go realności.
Każdy poranek był męczarnią. Trwał rozdzierany pomiędzy sennymi marzeniami, przesyconymi zapachem jej skóry, falowaniem piersi i dźwiękiem gardłowych westchnień, a zimną pustką ścian z krzyczącymi samotnością pęknięciami. Odliczał minuty, wypatrując przez zamazane okno burzy miedzianych loków.
Gdy wyłaniała się zza rogu, jego serce zaczynało szalony kłus. Rozkoszował się tą chwilą, pozwalał, aby pragnienie wypełniło go emocjonalnym koktajlem.
Trwał z czołem na zimnej tafli, ciężko oddychając.
Tak było i dziś. Dopiero po dłuższej chwili, chwycił telefon, szkicownik i wybiegł z mieszkania. Wyhamował na ulicy. Musiał ujarzmić szalejące lędźwie. Padło na piekarnię. Wybrał bagietkę, wymienił grzeczności z liczącą na więcej Jolą, skąpaną we fiołkowej bryzie, po czym niespiesznym krokiem skierował się w stronę kawiarni.
Chłód klamki, aromatyczny cios. Był o krok od euforii.
Przy ladzie w oczekiwaniu na kawę, przymknął oczy i chłonął zapach świeżo mielonych ziaren przetykany różanym aromatem. Przez chwilę studiował światło tańczące refleksami na jej włosach, zapamiętywał każdy detal. Lekko spękane, blade usta z zarysowanym brzegiem, drobne ramiona usiane rudymi punkcikami. Koronkowy brzeg koszulki poniżej linii obojczyków…
Trawiony pragnieniem nie do wytrzymania pochwycił kubek i nie patrząc na parzące palce strużki, wybiegł na ulicę. Po chwili otwierał już ciężkie, metalowe drzwi. Gdy zatrzasnęły się z łoskotem, otoczył go półmrok i zapach terpentyny.
Jego azyl… i ona. Ze ścian, sztalug, z każdego kąta przenikała go zieleń jej oczu.
Odkąd pamiętam, siedział naprzeciwko mnie w pracy. Chyba chciał mnie mieć na oku cały dzień, jakby czekał na moją wpadkę. Mój szef. Tak, to o nim będzie ta historia. Pozornie opanowany, czasem nawet dowcipny. Sytuacje pełne napięcia, które wymagały szybkiej analizy i działania odzierały go z wykreowanego obrazu. Wtedy zrzucał z siebie ubranie uszyte z iluzji. Wówczas moim oczom ukazywał się jako wewnętrzny szaleniec wypuszczony z klatki. Słowa już nie wypływały miękko z jego ust, lecz były potokiem wulgaryzmów, a podniesiony głos, przechodzący w krzyk świadczył o tym, że taki potencjał mógłby wykorzystać w inny sposób. Chyba byłby dobrym wokalistą rockowym. Co za charyzma! Tak, z pewnością na scenie sprawdziłby się doskonale. Taką potęgą głosu nadrobiłby bardzo niski wzrost. Może dlatego tkwiła w nim taka złość, zawsze mały i niezauważony. To musiało być bolesne w czasie dorastania.
Jestem niemal pewna, że teraz jako singiel w średnim wieku, w centralnym miejscu swojego salonu w domu ma powieszony portret Napoleona. Postać dosiada narowistego konia, a szaty mężczyzny w kolorze dojrzałej pomarańczy rozwiewa wiatr. Na głowie można zauważyć charakterystyczną czapkę. Jednak na tym portrecie Napoleon ma inną twarz…
Mozaika
Na koniec dnia pracy Radek ubrał cienki, granatowy płaszcz, wyjął parasol z kubła i zostawiając za sobą stukot butów wyszedł z urzędu miasta. Uwielbiał spacerować w deszczowe dni. Mógł wtedy robić zdjęcia kamienicom, które w niepogodę nabierały przedwojennego charakteru jak w romantyczny śnie.
Zatrzymał się na rogu Piłsudskiego i Mazurskiej, kiedy przyszła do niego myśl: “Mógłbym je fotografować i publikować w internecie” – wyciągnął telefon z kieszeni płaszcza i wycelował w kierunku kamienicy Ackerknechta, której narożny wykusz z wysiłkiem podtrzymuje krasnal. “Ty będziesz moją spiritus movens” – dodał.
Kiedy skończył swój spacer i wchodził po schodach do domu przyszedł do niego luźny strzępek myśli zasłyszany w pracy, o tym że Jola z księgowości dodaje zdjęcia przeczytanych książek na Instagram.
Za kilka chwil miał tam konto. Okazało się, że aplikacja bardzo dobrze zna Radka i podpowiada mu profile do obserwowania. Znajomi z poprzedniej pracy, ze studiów, z podstawówki, a jedno z nazwisk szczególnie przykuło jego uwagę. Marek Lewandowski. Zawahał się, ale ostatecznie dał się zwieść i kliknął w podpowiedź.
Małe kwadratowe zdjęcia rysowały w głowie Radka obraz człowieka sukcesu. Drogie samochody, wakacje w Meksyku, konferencja biznesowa, a wszędzie tam wklejona, niezbyt bystra, twarz kolegi z ławki jakby wycięta ze zdjęcia klasowego.
Strapiony Radek odrzucił pomysł z kamienicami. “Ten Instagram to zbyt poważna sprawa” – pomyślał i cały wieczór zastanawiał się jak poprzez te małe kwadraciki, syntetyczną mozaikę życia ludzkiego, sportretować samego siebie – zwykłego urzędnika.
Cześć Paweł. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mogę poznać dalsze informacje o Radku 🙂 Taki krótki opis, a jednak ciekawie łączy się z tym, co już znam.
Hej! Miło widzieć tutaj znajome osoby 🙂
Nie chciałem tego robić, ale niestety muszę cię zasmucić – Ten tekst jest o innym Radku.
Mimo wszystko cieszę się, że przeczytałaś. Teraz zabieram się za przeczytanie twojej interpretacji tematu 🙂
Portret mojej babci, która w życiu wiele przeszła! O niej świat powinien usłyszeć!
Miała na imię Marianna. Od najmłodszych lat ciężko pracowała na roli.
Doświadczyła okrucieństwa i trudów wojny. Zawsze opowiadała, że był to czas pełen obaw, strachu i nieprzewidzianych wydarzeń. Miała szczęście i przeżyła, niestety jej dwoje rodzeństwa już nie. W wojnie straciła również ojca i inne bliskie osoby.
Potem poznała mego dziadka i go poślubiła. Niestety nie było to małżeństwo idealne. Okazało się, że dziadek bardzo ją kochał, ale pił i wiecznie wszczynać domowe awantury. Ale jak to ona tłumaczyła, przecież to były inne czasy, kiedyś jak się ślubowało na dobre i na złe, to nie uciekało się przy pierwszej awanturze.
Życie jej nie oszczędzało pierwsza, upragniona ciąża. Urodziła córeczkę, która niestety na kilka godzin po porodzie zmarła. Jednak nie poddali się, bo bardzo pragnęli potomstwa. Babcia urodziła jeszcze trzech synów Piotra, Janusza i Stanisława.
Tylko jednemu z nich, Piotrowi, zarazem mojemu tacie udało się ożenić.
Janusz, najporządniejszy w wieku 38 lat miał zdiagnozowany nowotwór. Po dwuletniej walce niestety zmarł, a moja babcia pochowała już swoje drugie dziecko.
Najmłodszy Stasiu nie stronił od alkoholu, a niestety nie potrafił pić. Gdy wpadł w alkoholowy ciąg potrafił pić nawet kilka tygodni.
Piotr, niestety w wieku 58 lat miał zdiagnozowany nowotwór płuc. Jego walka z chorobą trwała zaledwie trzy miesiące. Po tym czasie zmarł, a moja babcia pochowała swoje trzecie dziecko. Był to dla niej już cios nie do zniesienia. Zmarła niespełna dwa lata później. Odeszła we śnie, choć przed śmiercią już się męczyła.
To najdzielniejsza i najcudowniejsza kobieta jaką znałam!
Tekst, który zamieściłam, rozwinął się od wczoraj w kilkustronicową historię 🙂 Chciałabym zamieścić jeszcze krótki fragmencik ( choć nie wiem, czy jest to zgodne z regulaminem konkursu). Oto on:
Wyjechaliśmy o świcie. Zatrzymaliśmy się przy Parku Sybiraków, zabierając ją do samochodu. Miała na sobie kostium w cętki lamparta i duży słomkowy kapelusz. Usiadła z przodu, obok Łukasza. Dzieci, jak to dzieci, nie kryły zainteresowania.
– Kim jest ta pani? Dlaczego z nami jedzie? Czemu jest tak dziwnie ubrana? Czy to ta sama, co na obrazie taty?
– To babcia Lidzia. – Uciszyłam je groźnym spojrzeniem.
Wydawała się trochę speszona. Zamykała i otwierała, trzymaną na kolanach torebkę, poprawiała sztywną od lakieru fryzurę.
– Tak jak się umawialiśmy, zabrałem farby ze sobą. Skończymy portret w plenerze. – Łukasz przerwał niezręczną ciszę. – Myślę, że będzie to jeden z najlepszych moich portretów.
– Jesteście tacy dobrzy. – Popatrzyła na niego z wyraźną sympatią. – A pan, panie Łukaszu, przypomina mi mojego Marcinka. On też ciągle rysował moje portrety.
Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej portfel. Wygrzebała z niego złożoną na czworo kartkę z zeszytu. Otworzyła ją i wygładziła, a potem odwróciła się i podała mi ją. Z pogiętej przestrzeni papieru patrzyła na nas uśmiechnięta kolorowa postać narysowana dziecięcą ręką.
– Cała ty – uśmiechnęłam się.
– To tylko wspomnienie tego, kim kiedyś byłam. – Odebrała kartkę ode mnie i przez chwilę się jej przyglądała. – Czasem takie wspomnienia pomagają przetrwać.
W milczeniu minęliśmy kilka wiosek z wielkimi połaciami pól. Zboża falowały poruszane ciepłym sierpniowym wiatrem.
Padające przez okna pracowni promienie, oświetlały przestronne wnętrze i drogą sercu twarz. Zmrużył oczy. Chłonął szczegóły, by śmiałym ruchem pędzla zaznaczyć na płótnie linie, stanowiące połączenie alabastrowej skóry twarzy z czerwienią loków. Ona uśmiechała się do niego, nieświadoma, jak wielkie wyzwanie stanowi stworzenie jej portretu. Nie wiedział, w którym momencie utraci kontrolę nad ruchami ręki, a zmęczone chorobą ciało zacznie paralityczny taniec; niezależnie od jego woli. Spod zamaszystych ruchów pędzla płynęła tycjanowska rzeka, pełna meandrów, miejscami przypominająca żarzącą się lawę; ten odcień zdawał mu się cudem. Włosy lśniącymi kaskadami spływały do połowy pleców, okalając pierścieniami loków bladą cerę z proporcjonalnymi, niemal królewskimi rysami.
Nagle przerwał pracę. Poczuł drżenie dłoni. Kilkusekundowe ostrzeżenie. Potem, nieznaczny skurcz mięśni twarzy. Odwrócił się profilem. Pragnął jak najdłużej ukrywać prawdę. Mieszał barwy, by odzwierciedlić delikatność i bladość skóry. Dotknął pędzlem płótna. Tak, to był ten odcień. Jedynie wytrawne oko artysty dostrzeże pozorność bieli. Padające pod odpowiednim kątem światło odsłoni wielowymiarowość koloru. Kolejny skurcz. Pędzel spadł na podłogę. Spojrzała, unosząc brwi. Źrenice jej oczu zwęziły się, ukazując niespotykaną barwę tęczówki. Podjął wyzwanie. Rozgarniał tubki. Z pośpiechu drżały mu dłonie, bał się, że za chwilę dopadnie go niemoc. Awokado – dojrzałe i miękkie; ciemniejsze na brzegach, jaśniejsze wewnątrz, z brunatno połyskującą pestką – źrenicą. Potrzebował złota, nie szlachetnego, lecz ciepłego, kojarzącego się z owocem dojrzewającym w letnim słońcu. Ciągle szukał, a ona cierpliwie pozowała.
Rzeźbiona rama lustra odbijała się pustką na tle kremowej ściany. Srebrzyste kawałki rozsypane na podłodze raniły jej bose stopy. „Trzeba je pozbierać, zrobić porządek, bo kiedy on przyjdzie…nie, już nie przyjdzie”. Pomyślała odprężona, po raz pierwszy od tylu lat zerkając na ciało leżące pod ścianą. Wyglądało jak postać z portretu, która na chwilę wyrwała się ze swoich ram by odpocząć, spoglądając martwymi oczami na niebo pozbawione gwiazd. Z piersi wystawał duży kawałek szkła. Wyjmując lustrzany sztylet z jego piersi, przez sekundę w tym kawałku zobaczyła początek, siebie taką szczęśliwą jeszcze i beztroską. Zakochaną i …Zaczęła zbierać rozsypane kawałki, które jak puzzle układały się w okruchy jej życia. Pierwszy siniak na jej twarzy, cios był celny, bolesny i niespodziewany. Tak jak wszystkie następne i żadne kwiaty ani biżuteria nie zdołały zagłuszyć płaczu, zaskoczenia i bólu w jej sercu. Złamana ręka, bo rzekomo spadła ze schodów. Zapomniał w szpitalu dodać, że on ją z tych schodów zepchnął. Następny kawałek szkła w jej dłoni wyzwolił łzy w postaci kropel krwi spływających po ręce, czuła jej ciepło jak wtedy, kiedy leżała na podłodze, w tym właśnie miejscu, a On kopał ją po brzuchu, a z jej łona buchnęła ciepła, lepka krew. Osłaniała brzuch z całych sił, tak jakby chciała zatrzymać to, co nie zdążyło i nigdy już nie zdąży ujrzeć światła dziennego. On widząc tę czerwień przez chwilę zatrzymał się, zdziwiony i zaskoczony jednocześnie swoją niewiedzą, po czym ze zdwojoną siłą za tę niewiedzę karał ją do nieprzytomności. Mówią, że zbite lustro zwiastuje siedem lat nieszczęścia, ale te siedem lat ona ma już za sobą.
Dziewięć, dziewięć, siedem. – Policja? Chciałam zgłosić akt rozpaczy.
Gratuluję! Ciekawy początek nowego życia.