Przyszła pora na listopadowy konkurs. I tym razem mamy dla was bardzo pisarską książkę. Będziecie mieli szansę poznać Agatę Abbott – aspirującą pisarkę. Egzemplarze „Tajemniczego opiekuna” ufundowało Wydawnictwo MG.
Tajemniczy opiekun, najbardziej znana książka amerykańskiej pisarki Jean Webster, to powieść o Agacie Abbott, wychowance sierocińca. Ze względu na swoje zdolności pisarskie dostaje ona wyjątkową szansę od losu. Za sprawą tajemniczego darczyńcy wyjeżdża do college’u, aby tam kształcić się na pisarkę. Śle listy do tytułowego opiekuna, zdobywa wiedzę i jednocześnie ćwiczy się pisarsko. Czy jej się powiedzie? Więcej o tej książce pisałem w ostatniej „Lekturze na weekend”.
„Niech pan zgadnie, Ojczulku, czym jestem zajęta ostatnio? Na pewno pomyśli pan, że jestem niepoprawna. Piszę książkę. Zaczęłam pisać trzy tygodnie temu i posuwam się naprzód milowymi krokami”.
I dla was mamy dziś pisarskie zadanie – może nie napisanie książki, ale miniatury. Jako że Tajemniczy opiekun to powieść epistolarna, niech słowem kluczem będzie „list”. W swojej pracy możecie dosłownie zacytować fragment listu albo napisać miniaturkę, w której list będzie artefaktem. Tematyka, rzecz jasna, dowolna.
Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejcie je w formie komentarza do niniejszego wpisu. Czekamy na nie do 28 listopada włącznie. Autorzy/autorki najlepszych prac otrzymają Tajemniczego opiekuna.
Pora napisać list! Do dzieła! Powodzenia!
Źródło cytatów: Jean Webster, Tajemniczy opiekun, tłum. Róża Centnerszwerowa, Wydawnictwo MG, Warszawa 2021.
Cześć Ania,
Jestem Arek. Poznaliśmy się na tropikalnej wyspie pod Berlinem. Dałaś mi swój adres, więc napiszę ci o mnie, chociaż to nie takie łatwe.
Wegetuję w domu dziecka, a właściwie to było tak zanim nauczyciel matematyki wziął mnie na rozmowę. Uświadomił mi wtedy, że mam matematyczny talent i zalecił książkę, która miała mi pomóc go rozwinąć. Nikt poza nim we mnie nie wierzył, nawet mój wychowawca z domu dziecka uważał, że tracę czas. Ja jednak zaufałem nauczycielowi i wziąłem się ostro do roboty.
Odkryłem, że kiedy biorę się za matematykę to pochłania mnie ona całkowicie. Nie interesuje mnie telewizja, gry komputerowe ani sport. Potrafię nad zadaniami przesiedzieć wiele godzin i nie męczę się. Zacierają się też przykre wspomnienia z domu rodzinnego, bo moi rodzice jeszcze żyją ale stoczyli się tak nisko, że nie potrafią zadbać o dom i dzieci. Kiedy ich odwiedzam tylko odnawiają się dawne rany. Matematyka za to je leczy, bo z nią świat wydaje mi się lepszy, bardziej sprawiedliwy i taki niewinny.
Dzięki temu z nadzieją wystartowałem w konkursie Kangura. Jednak kiedy ja zostałem zwycięzcą okazało się, że nad nauczycielem zawisły czarne chmury. Szkoła chciała się go pozbyć. Napisałem więc pismo od rodziców do dyrekcji szkoły by zadbała o niego i zebrałem podpisy.
Kiedy już wydawało się, że nauczyciel odejdzie do klasy wparował dyro. Obiecał zatrzymać nauczyciela i zauważył moje sukcesy w konkursie.
Poprosiłem nauczyciela by pojechał ze mną na zagraniczną wycieczkę, która była nagrodą za Kangura. Zgodził się. Byłem ciekaw czy na niej też będzie tylko o matematyce – naszej pasji. Ale mój opiekun wolał podszkolić mnie w pływaniu. Naprawdę mi pomógł.
Twój Arek
Mamy już pierwszą pracę! Kto następny?
Ja to chyba zgodnie z tą przypowieścią: „Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”.
😉
Fransisco właśnie unosił się nad chmurami siedząc w ogromnym koszu wspomaganym kolorowym balonem. Zadowolony, że dostał kolejne zlecenie od Szefa, zwrócił roziskrzone oczy w stronę śnieżno-białych kłębuszków. Zastanowił się co też za wiadomość może mieć do przekazania jego Mistrz? Mądrością zawsze go zawstydzał i pomysłowością to też i głowa Fransisca była niespokojna. Tyle listów? Taką ilością można obdarować całą planetę Ziemię. Podrapał się po czubku głowy i utonął jak zwykle w marzeniach.
Po chwili stała się rzecz niebywała. Blokada włazu zabezpieczającego połowę podłogi pokładu zwolniła się, po tym jak posłaniec wędrując wyobraźnią po nieosiągalnych zakątkach swojego umysłu przez przypadek ją odbezpieczył. W tym momencie wszystkie listy rozpierzchły się niczym konfetti lądujące na głowach mieszkańców miasteczka. Fransisco zdenerwował się srodze dlatego, że wszystkie wiadomości trafią teraz do nieodpowiednich adresatów, ale i jego Pan nie wybaczy mu tak karygodnego błędu. Zawrócił więc szybko jak to możliwe by wytłumaczyć się pokornie z braku kompetencji.
– Panie zawiodłem cię – zaczął posłaniec.
– Nic podobnego się nie stało Fransisco – Mistrz spojrzał na niego mądrym okiem. – Nigdy w Ciebie nie wątpiłem. Listy były zaadresowane do poszczególnych mieszkańców, ale zawartością swoją nie różniły się wcale. Te jak i poprzednie. To była moja tajemnica. Chodź teraz mój wierny Sługo sprawdzimy co też wywołało takie wielkie poruszenie wśród zbiorowości.
Tak więc Fransisco i Mistrz towarzyszyli ludności małego miasteczka w pożegnaniu ostatniego, najcieplejszego, listopadowego zachodu słońca zapominającej o wszelkich troskach przy wielkiej, czerwonej kuli.
Właściwie mogłaby zrezygnować ze skrzynki na listy. Przypominała sobie o niej z rzadka i z poczuciem winy kierowała się wtedy piętro niżej, żeby powyciągać katalogi skazane na brak zainteresowania, pstrokate ulotki i pisma od administracji. Kto w tych czasach wysyłał listy
Takie p r a w d z i w e ?
Raz nawet listonosz, wręczając jej awizo, z wyczuwalną naganą w głosie oznajmił: „Skrzynka się pani zapchała”. Powiedział to tak, jakby nie tylko nie ogarniała tej durnej skrzynki, ale i całego swojego życia.
Tego dnia, wychodząc do śmietnika, rzuciła spojrzenie na ciąg szarych skrzynek wyglądających jak tabliczka metalicznie zimnej czekolady. „Cholera, kluczyk”. Cofnęła się do mieszkania. Klucz od śmietnika, połączony w symboliczną parę z kluczykiem do skrzynki, już po chwili dyndał w jej ręku, pokonując rządek schodów. Ten wysiłek musiał prowadzić dalej niż do śmietnika. Otworzyła metalowe drzwiczki.
Kupię mieszkanie w tym budynku. „Ta, akurat w tym”. Dywany perskie, likwidacja sklepu. (W życiu nie widziała sklepu z dywanami perskimi). Głosowanie wspólnoty w sprawie uchwały nuda-nuda. Powinna zostać wróżką zarabiającą na wizjach zawartości skrzynek. Po co ludzie mają się fatygować?
I wtedy zobaczyła tę kopertę. Zaliczyłaby ją do spamu, gdyby nie intrygujący nadawca: malutki tekst na górze białej koperty. „JA”. W miejscu odbiorcy widniało natomiast: „TY”. Otworzyła ją w domu.
Pusta biała kartka. Niemal pusta. W lewym górnym rogu ktoś napisał: „TWOJE”. Odwróciła kartkę na drugą stronę. Jedyną rysą na bieli było słowo wpasowane w prawy dolny róg. „ŻYCIE”. I chyba po raz pierwszy od dawna wiedziała, co zrobić.
Usiadła przy biurku, nad białą kartką. I pisała.
Szanowny Panie Ochabku!
Zapytał mnie Pan o to, czy może wypuścić latem swoje króliki na łąkę za moim garażem. Myślę, że dla Pana królików jest to doskonały wybór, bo łąka jest duża i miałyby używanie. Nie tylko trawy tam rosną, także spory wybór ziół, które mogą być dla królików delikatesem. Na skrzyp pewnie nawet by Pan nie spojrzał, a dla nich to, Panie, przysmak. Albo rumianek, babka czy mniszek – tak samo! Króliki Pańskie będą Panu niezmiernie wdzięczne za nagietki i pokrzywy, a jeśli jeszcze odkryją (a odkryją!) rosnące w rogu maliny, a po przeciwnej stronie, koło starych kręgów studziennych – krzaki czarnej porzeczki, to będą najszczęśliwszą zwierzyną w całym Chabrowie.
Jednakże to królicze dolce vita Pańskiego inwentarza może się nie spełnić. Musi Pan bowiem wiedzieć, że nie jestem jedynym właścicielem wzmiankowanej łąki. Dzielę ją z moją siostrą, Anielą, i – niestety – z jej mężem. Szwagier ten mój niewydarzony jest przyczyną, dla której stała się ona tak atrakcyjna dla Pańskich zwierząt futerkowych. Ten człowiek trudnego charakteru ma duży udział w tym, że pozostaje ona niezagospodarowana, a trawy, zioła i krzewy plenią się jak, nie przymierzając, króliki. Należy przypuszczać, że tak jak torpedował wszelkie próby ucywilizowania tej łąki (a plany, zapewniam Pana, miałem, że ho, ho!), tak przeciwny będzie Pańskim trusiom.
Zapewne domyśla się Pan do czego zmierzam. Daleki jestem od tego, by blokować rozwój Pańskiej hodowli. Muszę, niestety, zwrócić Pana uwagę na to, że szwagier mój niewydarzony może mieć na ten temat inne zdanie i wyrazić je w sposób, nazwijmy to, nieobliczalny, a ja nie mogę brać na swoje sumienie losów Pańskiej hodowli.
Z szacunkiem
Niegrzebyk, sąsiad
Oj, już się przeraziłam, ze szwagier to zapalony mysliwy!
Drogi Święty Mikołaju.
Zacznę od tego, że mam uzasadnione wątpliwości co do Twojego istnienia. Podpadłeś mi dawno temu, gdy okazało się, że listy, które z taką nadzieją do Ciebie pisałem, zostawiałeś nieprzeczytane tam, gdzie je położyłem – za szafką, pod dywanem i w pudełku z kredkami. Na szczęście z prezentami było lepiej, zwłaszcza kolejka była super, choć te klocki w różowym wiaderku, to był zdecydowany niewypał. No i sam musisz przyznać, nie zawsze przynosiłeś mi zabawki, o których marzyłem. Ale ok, przyjmuję, że się starałeś.
Choć, jak na wstępie wspomniałem, nie jestem przekonany co do Twojego istnienia, to chcę dla odmiany dać prezent Tobie. Tym prezentem jest szansa, byś przywrócił wiarę w swoje istnienie ludziom takim jak ja, a więc niedowiarkom i ludziom tak dorosłym, że wyrośli nawet z pamięci o tym, że kiedyś byli dziećmi.
Już nie jestem dzieckiem, co więcej – sam niedawno zostałem ojcem. Wiem, że mój syn jest jeszcze mały, ale gdy na niego patrzę, widzę że jest doskonały – ma rączki i wszystkie paluszki, a więc będzie pisał do Ciebie listy, a potem odpakowywał prezenty, ma niebieskie oczka, które na pewno będą się szeroko otwierały na widok lśniącej choinki, na swoich małych nóżkach pobiegnie do zabawek i wtedy jego buzia uśmiechnie się od ucha do ucha.
A Tobie powiem krótko – masz zabierać i czytać wszystkie listy, które mój syn do Ciebie napiszę, masz zrobić wszystko, by święta były najbardziej magicznym czasem w jego życiu. Masz być tak prawdziwy, jak tylko prawdziwa może być wiara dziecka w magię świąt. I to nic, że kiedyś każdy mały człowiek stanie się dorosłym – piszę do Ciebie, żebyś nigdy nie zapomniał, że drugie najważniejsze słowo na świecie obok słowa „kocham” to słowo „wierzę”. I z tych słów się nie wyrasta.
Twój Krzyś.
Droga Kostucho,
Zwracam się z uprzejmą prośbą o niezabieranie mnie w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Mam wtedy plany, a taka elegancka kobieta jak ty na pewno wie, że planów się nie zmienia w ostatniej chwili. Za tydzień syn ma urodziny, a później mamy z mężem rocznicę ślubu. Co prawda białaczka zabrała mi już wszystkie włosy, ale Grzesiek mówi, że i tak chce mnie zabrać na kolację.
Pozdrawiam,
Grażyna
Droga Grażyno,
Obydwie mamy tak kościste sylwetki, że jestem w stanie wczuć się w twoją sytuację. Planowałam cię zabrać w ciągu najbliższych pięciu dni, co by faktycznie pokrzyżowało twoje plany, więc jestem skłonna pójść na ustępstwa. Co powiesz na śmierć dzień po urodzinach syna?
Pozdrawiam,
Kostucha
Droga Kostucho,
To miło z twojej strony, że uprzedzasz o swojej wizycie, chętnie przygotuję jakiś poczęstunek. Co do daty mojej śmierci – czy nie dałoby się tego jeszcze nieco przesunąć? Rocznica ślubu, jest tak ważna, jak urodziny dziecka.
Pozdrawiam,
Grażyna
Droga Grażyno,
Dziękuję za propozycję gościny, jednakże jako chodzący kościotrup, nie jadam niczego. Data twojej śmierci jednakże, jako że już i tak przesunięta, nie podlega dyskusji. Nie wiem zresztą co przeciąganie twojego cierpienia na Ziemi miałoby mieć na celu – pozorne szczęście twoich bliskich? Czytam właśnie listę twoich uczynków i z pewnością trafisz do Nieba.
Pozdrawiam,
Kostucha
Droga Kostucho,
Rozumiem twój punkt widzenia. Zamówiłam już ładną urnę i nagrobek – to miłe wybrać je samodzielnie, zwłaszcza, że już dawno pogodziłam się z twoją wizytą.
Mąż tuli co noc płaczącego syna i myślałam, że jak zostanę z nimi dłużej, to będzie im łatwiej pozwolić mi odejść. Jednak wszystkie dni świata to za mało, gdy swoje Niebo już masz na Ziemi.
Pozdrawiam,
Grażyna
Miała swoją skrzynkę na listy, z pięknie wykaligrafowaną wizytówką: panna Luiza Baj w podróży. Jak jej ukochana Holly Golightly w „Śniadaniu u Tiffany’ego”. Skrzynka była stylowa, z rzeźbionym gołębiem odlatującym w niebo. Gdyby tylko mogła tak jak on unieść się lekko ponad chmury i poszybować przed siebie. Może wtedy odnalazłaby swoje szczęście?
Listonosz przychodził codziennie o dziesiątej. Po jego odejściu wymykała się ukradkiem, aby zabrać pocztę. Może dziś przyjdzie list, który odmieni jej życie? Jednak zawsze dostawała stos bezwartościowych ulotek i rachunki. Wzdychała cicho i wracała do pustego domu.
Rodzice zginęli w wypadku, a babcia zgorzkniała po stracie jedynej córki, wypełniła świat smutkiem i melancholią. Panna Luiza Baj z całego serca mocno pragnęła, aby jej bezbarwne życie było bajką choć przez jeden dzień.
Mówili na nią ekscentryczna i dziwna, bo nie umiała zawierać przyjaźni. Nikt nawet nie wiedział, jak bardzo tęskniła za bliskością drugiego człowieka. Miała dopiero 40 lat, a czuła się starsza od samego wszechświata.
Panna Luiza Baj kochała książki. Z namaszczeniem gładziła strony i upajała się ich zapachem. Gdyby tylko mogła zniknąć, zostawić za sobą wszystkie ziemskie szarości i zanurzyć się w magiczny świat wyobraźni.
Tamtego ranka podekscytowana wracała z księgarni z torbą pełną nowych powieści. Nawet zapomniała o poczcie. Usłyszała jak ktoś ją woła i zdezorientowana uniosła wzrok. Po drugiej stronie ulicy listonosz machał do niej niebieską kopertą. Upuściła książki i pobiegła instynktownie przed siebie z wyciągniętą ręką. Rozległ się zgrzyt opon na drodze i czyjś rozpaczliwy krzyk.
Panna Luiza Baj wyruszyła w swoją wymarzoną podróż.
Aniu,
Mam 40 lat kiedy to piszę. Wiem, że wydaje Ci się to teraz bardzo odległe i faktycznie z jednej strony trochę takie jest. Dzieli nas od siebie całe morze zdarzeń wypełnionych radością i smutkiem, euforią i przygnębieniem, spełnieniem i zawodem. Przejdziesz je wszystkie z sukcesem bo masz piękną duszę, radzisz sobie z przeciwnościami – jesteś bardzo dzielna. Czas byś w to uwierzyła!
Będą rzeczy, które dadzą Ci dużo radości, ale i takie, które będą trudne i bolesne – tak musi być, są to nieodzowne elementy bez których nie byłoby życia, tak samo jak nie byłoby dnia bez wschodu i zachodu słońca. Traktuj te trudności jak wyzwania, kolejne etapy do pokonania (już wkrótce okażą się cenną kopalnią inspiracji do której będziesz sięgać przy rozwijaniu swojej pasji). Aniu, życie to nasz taki trochę sprawdzian i tak do niego podchodź. Ale z dystansem!. Za bardzo przejmujesz się rzeczami na które nie masz wpływu. Wiesz dobrze o co mi chodzi. A co do chłopaków z 6 c, którzy Ci dokuczają -ignoruj ich. To jest ten typ ludzi, którzy właśnie w ten sposób starają się leczyć swoje kompleksy, żyją i rosną na upokorzeniach innych – nie są warci nawet jednej Twojej troski.
I bądź bardziej wyrozumiała w stosunku do mamy. Ma trudny czas teraz więc wspieraj ją. Ona Cię bardzo kocha tylko po prostu nie zawsze potrafi to okazać, ale Ty jej możesz to pokazać ze swojej strony.
Podążaj za swoją pasją, którą niedługo odkryjesz. Wiesz, każdy ma do czegoś talent, ale wielu jest ludzi, którzy przeżywają całe życie nigdy go nie odkrywając. Jesteś szczęściarą.
Przytulam Cię,
Twoja Ania
PS. Wyciągnij to już kiedyś zaczęte opowiadanie, które schowałaś na dno trzeciej szuflady od góry i zrób coś z tego. 😉
Nagłówek : List do 16-letniej mnie.
W kwietniu tego roku napisałem na konkurs podobny list:
Cześć,
Kiedy otrzymasz ten list to minie pół wieku zanim on dopiero zostanie napisany. Nielogiczne? Przecież czytasz już fantastykę naukową i słyszałeś o podróżach w czasie. Ten list odbył podróż w maszynie czasu by zostać wrzuconym do zwykłej skrzynki pocztowej.
Dowód?
Pamiętasz jak kiedyś w waszej sypialni odwiedziła cię tajemnicza para? Wyszli ze starej szafy. Nic więcej nie zapamiętałeś z ich wizyty tylko pozostałeś strasznie przejęty. Miałeś kontakt z ludźmi z przyszłości. Ściślej ze mną i moją asystentką. Otrzymałeś pierwszą radę – ostrzeżenie. Teraz pora na kolejną.
Kim więc ja jestem? Ja to ty, a ty to ja. Z tym, że jestem starszy o te pół wieku. Mogę ci zdradzić, że spełniam twoje marzenia, zajmuję się najnowszą technologią. Nawet pomagam coś odkryć i wynaleźć. Ale strasznie mi dokucza kiepska znajomość angielskiego.
Dlaczego?
Bo tobie nie chciało się go uczyć. Dobrze wiesz, że mama dzięki znajomości nauczycielki angielskiego załatwiła ci lekcje za darmo. Ale tobie się nie chciało. Powiem ci tylko, ze gdybyś się uczył to ja dzisiaj miałbym wiele artykułów, które by uwieczniały nasze innowacyjne pomysły. Spróbuj więc mi zaufać, a sam się szybko przekonasz jakie to daje efekty.
Pierwszy będzie kiedy trafisz na studia. Zakwalifikują cię na wyjazd do Holandii. Ja stchórzyłem, bo byłem kiepski z angielskiego. Ale byłem przecież dobrym inżynierem. Gdybym pojechał zamiast mniej uzdolnionego i ambitnego kolegi to na pewno zaimponowałbym Holendrom i nawiązał ciekawe kontakty.
Pozdrawiam Cię serdecznie
Twój Ja
Najdroższa Zosieńko!
Podróż pociągiem minęła tak szybko! Marysia była wielce oczarowana. Siedziała z nosem przyklejonym do szyby i nie tknęła podwieczorku. A zabrałam dla niej koszyk przysmaków od naszej cudownej Florci.
Na stacji czekał elegancki powóz, który zaraz ruszył w drogę. Marysia omal nie wpadła pod koła, tak bardzo chciała poczuć wiatr we włosach. Musiałam uważać na jej ufryzowane loki, aby nie wyglądała jak dzikuska z buszu!
Przed rezydencją powitała nas ciotka Józefina, wyniosła niczym posąg z lodu. Marysia wyskoczyła z powozu jak rącza gazela, budząc zgorszenie szacownej damy. Szkoda, że nie widziałaś jej miny! Chyba będzie miała niestrawność przez kolejne pięć dni.
Marysia biega po ogrodzie z zadartą suknią, wzbudzając zgorszenie służby. Kamerdyner porusza się bezszelestnie niczym dobrze naoliwiony robot. Jego spojrzenie jest zimne jak stal. Kiedy podaje do stołu, patrzy na mnie z dezaprobatą. Pierwszego dnia z wrażenia upuściłam srebrny widelec, co odebrał jako wielki nietakt. Jestem teraz na cenzurowanym!
Pokojówki w białych fartuszkach suną po domu niczym półsenne mumie. Pekińczyk ciotki, Ferdynand, wyleguje się w salonie na jedwabnej poduszce. Przychodzi tu taka zasuszona i skwaszona baronowa, która zezuje na mnie lewym okiem. W nocy słyszę jęki i szurania, niechybnie dopadnie mnie jakaś nawiedzona zjawa. Nie wiem, co mama sobie myślała, żeby wysłać nas tutaj na całe lato!
Jakże odległe wydają się nasze urocze popołudnia przy herbacie. Błagam, pisz mi te wszystkie rozkoszne ploteczki, bez których moje życie jest teraz takie nudne. Muszę codziennie grać etiudy i ćwiczyć dobre maniery. Monsieur Druon jest okrutnie srogi!
Twoja przyjaciółka
Cecylia
W dalekiej przyszłości w jednej z wielu mieszkalni żył szalony konstruktor o imieniu Miszmasz. W odróżnieniu od innych Miszmasz budował maszyny do niczego. Oczywiście nie można im było nic zarzucić, wykonane były po mistrzowsku. Ale gdy pytano się do czego służą, konstruktor odpowiadał:
– A czemu niby miałyby człowiekowi służyć? Maszyny są bytem odrębnym i niezależnym, istnieją same dla siebie!
Wiedziony tą intuicją wyposażał je w sztuczną inteligencję, której nie stawiał żadnych ograniczeń, gdyż maszyny traktował jak równe sobie.
Jak łatwo się domyślić, konstruktor maszyn z takimi poglądami ledwo wiązał koniec z końcem. Wcale się tym jednak nie przejmował, bo jego nadrzędnym celem, któremu poświęcał całą swoją energię, były podróże w czasie. Dzień w dzień ślęczał nad planami, rozmyślał, co by tu jeszcze usprawnić, by pokonać tę ostatnią barierę. Gdy wreszcie jego wysiłki zostały zwieńczone sukcesem i stanął przed nim twór powleczony aksamitnym silikonem, Miszmasz niczego nie bardziej nie pragnął, niż go natychmiast wypróbować. Zwrócił się więc do maszyny w te słowa:
– Czy mogłabyś łaskawie udać się do roku 2021 i wrócić z dowodem na to, że podróże w czasie są możliwe?
Nie trzeba jej było tego dwa razy powtarzać: jak stała, tak znikła.
Nazajutrz w pracowni na Miszmasza czekała niespodzianka: nowiuteńka koperta z kremowego czerpanego papieru. Koperta zawierała wytworny papier listowy, na którym ktoś nabazgrolił:
„Czołem, miękiszonie!
Jeżeli czytasz ten list, to już od dawna możesz mi naskoczyć. Mam cię gdzieś, a konkretnie w czterech literach. Niepotrzebnyś mi do szczęścia. Spadaj na drzewo, ciao!”
Po braciach dziadka Karola zostało w albumie jedno zdjęcie, gdzieś z końca poprzedniego wieku, na którym jako kilkuletnie brzdące siedzą na kolanach rodziców, i ślad na wielkim kamiennym bloku, stojącym u wejścia na cmentarz, a poświęconym pamięci 178 mieszkańców miasteczka, poległych w I wojnie światowej. „Gaj Emil, lat 22. Gaj Leon, lat 19”. I tyle. Dziadek też ich nie bardzo pamiętał, bo kiedy szli na wojnę, on, późne dziecko, był niewiele starszy, niż oni, gdy pozowali do tamtej fotografii.
Po jego śmierci porządkowaliśmy z mamą mieszkanie. Zetlała filcowa okładka albumu rozpadła mi się w rękach, a spod niej wypadły dwa pożółkłe karteluszki, poskładane w kwadraty, opieczętowane stemplami w obcych językach, w środku zapisane zblakłym atramentem. Oba miały prawie takie same nagłówki: „Najdroższa Mateńko”, oba kończyły się prośbą o uściskanie sióstr i małego Karolka. Różniły się tylko paroma zdaniami.
… dopiero com pisał, ale nasz Brygadjer Piłsudski powiada, że Matkę żołnierz ma jedną, więc jej szacunek winien i ma pisać na każdem popasie. Stoimy teraz nad Nidą, lada dzień bitwa będzie, a mnie myśl naszła, czy tam między Moskalami nie ma naszego Emila, bo skąd wiedzieć, gdzie się obraca, odkąd go w sołdaty wzięli…Strach będzie na nich z bagnetem iść…
…dawnom nie pisał, bo my cały czas w marszu. Będziem się wnet z Austryjakami bić i mówią, że z niemi też nasi idą, ponoć cała brygada. A żeście mi pisali, że Leoś do Krakowa uciekł, gdzie się wojsko polskie formowało, to ja teraz niepewien, czy ja brata między onymi nie napotkam. Już też do nich nie wystrzelę, choćby mi kula w łeb…
Nawet nie wiem, jak wyglądali. Wiem tylko, że wojna to najgorszy z ludzkich wynalazków.
To będzie ostatni list. Nie chcę więcej pisać, wyobrażać sobie i czegoś udowadniać słowami. Chcę poczuć, działać. Ty nie? Mam dość tej wirtualnej rzeczywistości. Potrzebuję kontaktu, okazania uczuć i emocji gestami, mową ciała.
Znamy się już sześć miesięcy, ale czy wiemy o sobie coś tak naprawdę? Czy można zrozumieć człowieka nie widząc go, nie mając pojęcia, jak wygląda jego uśmiech, w jaki sposób podnosi filiżankę z kawą, by się napić, nie słysząc brzmienia jego śmiechu?
Nie wiem, jak zareagujesz na moją decyzję. Życie zdalne zamknęło nas w nowej, szczelnej strefie komfortu. Zdalne zakupy, zdalne leczenie, zdalne wyznawanie uczuć… Przepraszam, ale ja tak dłużej nie umiem. To mogło być dobre na początek. Maile i listy, komunikatory i smsy stworzyły przestrzeń, by się spotkać. Kiedyś to byłaby kawiarnia albo pub, dziś ekran komputera, ale w porządku, niech tak będzie. Tylko my ten początek chyba już mamy za sobą, nie uważasz? Chcę wyrwać się z tej bezpiecznej strefy i zobaczyć, co jest dalej. Wiem, że może nic nie być, że Ty i ja jesteśmy tylko serią żółtych buziaków z uśmiechem, serduszkiem, językiem. Ty i ja, mam namyśli nas jako parę, bo osobno jesteśmy czymś więcej i to więcej chcę poznać u Ciebie i pokazać Ci u mnie.
Jestem egoistą i nie daję Ci wyboru. Przepraszam, ale muszę. Jeśli uznasz, że to koniec, zrozumiem, ale chcę to usłyszeć na żywo, a nie on-line. Nawet jeśli mój przyjazd do Ciebie wszystko zakończy, poznasz wcześniej prawdziwego Marka, a nie Marka-Emoji czy Marka-Avatara.
Nie chcę być całe życie pikselem, a Ty stałaś się zbyt ważna, bym akceptował Cię pod serduszkiem na zimnym wyświetlaczu. Kończę pisać, wychodzę i jadę do Ciebie.
Do zobaczenia w realu.
Marek
Najdroższy mój, najmilszy zabójco,
wiedz, że nie mam żalu. Przeżyłem swój czas w zgodzie z samym sobą oraz z innymi. Miałem okazję dokonywać rzeczy pięknych, dobrych jak i takich, których nie tyle żałuję, co cieszę się, że mnie czegoś nauczyły. Dlatego też odchodzę jako człowiek spełniony, nie płacząc za utraconymi szansami, czy niedokończonymi sprawami.
Czując, jak ulatuje ze mnie ostatni oddech pragnę przekazać Ci kilka słów wsparcia. Myślę, że będziesz przeżywał nasze niespodziewane spotkanie bardziej niż ja. No cóż… ja już niewiele przeżyję. Ciebie jednak czeka najpewniej wiele wylanych łez, ból serca oraz ciężar ludzkich spojrzeń, pełnych gromów, oskarżeń i a priori wydanych wyroków. Na to niestety niewiele jestem w stanie poradzić. Jeżeli czegokolwiek mogę Ci życzyć, to wiele cierpliwości na drodze do wybaczenia samemu sobie. To co się stało traktuję jako nieszczęśliwy wypadek, z którego jak mniemam można wyciągnąć niejedną naukę.
Miałem dziś swoje plany. Nie jechałem do pracy, ponieważ sytuacja zmusiła mnie do wzięcia dnia wolnego, by stawić się na wezwanie do Urzędu Skarbowego. Za to w sumie jestem Ci wdzięczny, bo już nie muszę tam iść. Tam gdzie idę nie ma podatków… myślę, że nie idę do piekła.
Później planowałem pojechać na grób żony. Dawno tam nie byłem, bo każda wizyta na cmentarzu wywoływała we mnie długie chwile, kiedy walczyłem ze zwątpieniem, a być może nawet depresją. Jakby o tym pomyśleć, to wiele wskazuje na to, że będę tam spędzał już zdecydowanie więcej czasu.
Nie mam dzieci, więc nie martw się, że kogoś osierociłem. To nie tak, że nie planowaliśmy, lecz zwyczajnie w pędzie za karierą, nie to nam było w głowie. Sporo o tym rozmawialiśmy z żoną podczas wielu godzin, które wysiedziałem na stołku, tuż przy szpitalnym łóżku. Mówiła mi wtedy, że mam jeszcze czas i powinienem poszukać sobie jakiejś miłej pani, z którą spłodzę potomka, by przeniesie dalej moje geny, a być może i nazwisko.
Bądź silny i nie martw się.
Wszystko jakoś się ułoży…
Panie Michale,
Rozeźlił mnie Pan swoimi postanowieniami. Jakże tak można, 1700 znaków do kupy ze spacjami?! Jak napisać list nasączony treścią mając do dyspozycji raptem 1700 znaków (wraz ze spacjami)?! Podczas pobytu na kolonii letniej w Szklarskiej Porębie, miałem lat 12, listy w dłuższym wymiarze słownym kreśliłem, niż owe 1700 znaków wraz ze spacjami. I jak te pieruńskie znaki ze spacjami zliczyć?! Wytyczne dla robota, maszyny, nie zaś istoty rozumnej.
Córka, z naturalną sobie roztropnością, podpowiedziała mi – napisz ten list tato w komputerze, będzie ci łatwiej.
Poszedłem za radą. Ale miało być łatwiej, a wcale nie było. Bo choć ekran rozświetlony, znaki wielkie zdają się być i czytelne, ale sunę palcem po ekranie i co rusz mi się miesza ile już zliczyłem.
Z pomocą ponownie latorośl mi przyszła pytając – tato, co robisz? Jak to co?! Staram się do licha te znaki wraz ze spacjami zliczyć. Hmmm… – tu popatrzyła na mnie nieco dziwnie – tam masz takie trzy kropki, jak na nie najedziesz strzałką pojawi się napis – more action, później- note info i będziesz miał wszystkie informacje jak na dłoni.
Wówczas już wiedziałem, że się w tych 1700 znakach razem ze spacjami nie mieszczę, bo rozpisałem się nad wyraz szczodrze.
Konkludując, złość mi jeszcze nie minęła. Jeśli zdarzy się nam w najbliższej przyszłości na ulicy spotkać, to proszę niech Pan dla swojego bezpieczeństwa przejdzie na drugą jej stronę, bo ręczyć za siebie nie mogę. Tatuś mój, najpierw jako zawodnik następnie trener boksem się parał. I choć posturą może nie imponował, bo w piórkowej wadze chodził, ale zdołał mnie nieco podszkolić i pokazał jak cios na szczękę wyprowadzać.
Pozdrawiam serdecznie
Wreszcie wyraziłeś, Wilku, to, co wszyscy sobie w duchu myślą! Chociaż akurat mnie ten zakres odpowiada, bo nie umiem się rozpisywać – czy ktoś taki powinien aspirować do bycia pisarzem? 🙁
Myślę, że założenie limitu znaków to dobra rzecz. Jego wielkość chyba wynika z jakichś badań czy założeń wydawniczych. A dla mnie jest clou tych miniaturek. No bo tak: mam pomysł i piszę wszystko, co chcę w jego ramach napisać. Kiedy skończę, to zaczyna się właściwa praca, choć to raczej zabawa, z tym, co powstało: ile i co wyrzucić, żeby tekst nie stracił, a jeśli się uda – nawet zyskał.
Eeee tam. Po prostu Michałowi nie chce się tyle czytać. 😉
A. Badania naukowe dowiodły, że 92,35% wypowiedzi odwołujących się do statystyki powołuje się na liczby wyssane z palca.
B. Z prawdopodobieństwem bliskim pewności 1700 znaków jest tak samo dobrą długością tekstu jak 2034 znaki.
C. Gdybyś zapytał się dlaczego akurat 2034 i skąd ta dokładność, że 92,35% – patrz podpunkt A.
Dziadku, minęło prawie 10 lat. Dopiero po tych 10, cholera 10 latach, zrozumiałam, że nigdy nie będę mogła zaadresować tego listu. Nigdy go nie przeczytasz, nigdy nie dowiesz się jak bardzo mi przykro. Byłeś najpiękniejszym, najlepszym człowiekiem jakiego znałam. Niestety mam to w naturze, że nie potrafię doceniać ludzi albo robię to, gdy jest już za późno. Jak wtedy gdy ostatni raz trzymałam Cię za rękę i nie wiedziałam co powiedzieć. Ty byś wiedział, zawsze wiedziałeś co powiedzieć swoim ukochanym wnuczkom. Pewnie byś to zrobił, gdyby w Twoim gardle nie tkwiła rura od intubacji. Gdybyś tylko wiedział jak bardzo się obwiniam za ten dzień, za to, że się nie pożegnałam, za to, że nie powiedziałam jak bardzo Cię kocham. Najbardziej jednak za to, że nie było mi nawet za bardzo przykro, bo ważniejsze dla mnie było, że Michał stoi obok i mi współczuję, że będzie chciał mnie pocieszyć i poświęci mi więcej czasu. Nawet w takiej chwili myślałam tylko o sobie! Jestem naprawdę złym człowiekiem Dziadku. Minęło prawie 10 lat, zamiast 18 skończyłam prawie 30 wiosen i dopiero zrozumiałam jak bardzo za Tobą tęsknię. Pamiętam wszystkie chwile z Tobą. Magiczną piwnicę w której odnajdywałeś spokój. Pamiętasz jak z Kamilą zawsze Ci się psociłyśmy? Wyciągałyśmy wszystkie narzędzia, płyty winylowe, karty do gry z gołymi paniami i nie chowałyśmy na miejsce. Pamiętasz jak dostałeś po głowie od babci patelnią, gdy spadłam ze sanek na kuligu, a ona posądzała Cię, że na pewno wypiłeś jabola? Było mi Cię wtedy szkoda Dziadku. Babcia zawsze dominowała i chyba po to była Ci ta piwnica. Nie potrafiłeś się na nią złościć, więc schodziłeś tam. Na nikogo nie potrafiłeś, wszystkim pomagałeś. Nawet gdy to piszę, brzęczą mi w uszach słowa „po malutku… wszystko da się zrobić.. tylko nie nerwowo”. Dziadku już ludzie tak nie żyją, nie potrafią po malutku i nie nerwowo. Nie potrafią naprawiać rzeczy, sklejać, dawać drugie życie. Gdybyś tu był wiem, że byś wszystko naprawił, złapał za koniuszki palców od stóp i powiedział „moje szpetki”. Robiłeś tak wszystkim. Wiesz, że babci do teraz czasem się wydaje, że to robisz ? Ona się boi, że kiedyś Cię zobaczy jak się przebudzi. A ja tak bardzo bym tego chciała, nie boję się duchów, a przede wszystkim nie boję się Ciebie. Nie wiem czy wierzę w Boga, ale wiem, że tak dobry człowiek nie może po prostu zniknąć. Musi być jakieś miejsce do którego trafiają tacy ludzie jak Ty Dziadku. Chcę żebyś tylko wiedział, że żałuję każdej sekundy, którą mogłam z Tobą spędzić i tego nie zrobiłam. Tak bardzo żałuję, że nie poznałeś mojego kochanego męża, nie byłeś na naszym ślubie, na ślubie Kamili i nie płakałeś z nami ze szczęścia. Dziadku kocham Cię i do zobaczenia gdzieś tam, gdzie takie listy nie docierają.
Nie liczę słów, nie biorę udziału w konkursie, nie jestem pisarką, nawet nie próbuję nią być i na pewno jest w tym wszystkim masa błędów stylistycznych. Uznałam, że to dobra okazja żeby wysłać ten list, który pisze się we mnie od dawna. Innym osobom życzę powodzenia
Długo czekała na ten list. Codziennie wodziła więc wzrokiem za utykającym na lewą nogę listonoszem, który każdego ranka pokonywał kolejne odcinki między domami wyposażonymi w skrzynki pocztowe. Pomimo niewyleczonej kontuzji ten niski mężczyzna o przerzedzonych włosach i pomarszczonej twarzy poruszał się sprawnie i nadzwyczaj pewnie. Jego przyprószone siwizną strąki zapomniały już wprawdzie o burzy czarnych loków, których miejsce zajęły, ale chód listonosza był wciąż żwawy, a nawet prężny.
Nosił więc w sobie same sprzeczności. Ale i w niej wywoływał podobnie sprzeczne uczucia. Raz nazywała go bowiem swoim aniołem niosącym dobre wieści. Innym razem przeklinała, kiedy znów omijał jej dom.
Kiedy więc na dnie skrzynki znalazła wreszcie upragnioną kopertę, dziwiła się samej sobie, że tylko trzyma ją w zesztywniałych palcach. Niemal obojętnie. Zaadresowana dobrze znanym pismem, przypominającym zgniecione insekty, leżała teraz w jej dłoniach jak zbędny balast.
Długo czekała na ten list. Wcale jednak nie rwała koperty na strzępy, co wyobrażała sobie przecież nieskończoną ilość razy. Bo jej otwarcie to już zjadanie, gotowe przeżycia i zapakowane emocje. Tymczasem wielotygodniowe oczekiwanie trzymało ją w napięciu i przy życiu. Przez ten czas spuchła w pasie i nabrzmiała obcym istnieniem, które teraz dopominało się o chwilę uwagi, a może tylko kotwiczyło powoli w świecie, od którego dzieliły je warstwy tkanek i mięśni.
Jeszcze przez chwilę tępo patrzyła na znajome zawijasy i kulfony. Wreszcie koperta wysunęła się bezwolnie z jej dłoni, by spaść na świeżo wypastowaną podłogę. Zaraz schyliła się, by chwycić ją mocno i pewnie, po czym cisnęła w tańczący na kominku ogień.
Pięknie piszesz, bracie mój. Aż wstyd czasami czytać swoje słowa, napisane do Ciebie bezbarwnie jakby bez znaczenia. Ty nigdy nie mówiłeś: Będę pisać, chcę pisać, zostanę pisarzem. Jednak w listach, ach te listy mówią wszystko. Poetę mam za brata. I czymże jest ta moja próba sklecenia kilku zdań do Ciebie? Z daleka piszę. Bracie mój, dzielą nas kontynenty, światy, czas.
Och, gdybym tak mogła z wszystkich moich marzeń upiec ciasto dla Ciebie. Malinowo-truskawkowe, takie jak lubisz. Myślisz, że z samych pragnień można by lepić, modelować, tworzyć jaskółki, koniki polne, pajęczyny? Stół w nie moim ogrodzie uginałby się od stworów wyobraźni, których nazw nie zna nawet Bóg. I będę. W muzyce oraz w ciszy. W niedoczasie. W czasie. W swojej sukience czerwonej.
I będziesz. W każdej sekundzie, minucie, godzinie. W swoich ulubionych trampkach.
Będziemy. Swobodni. Bez oczekiwań.
Bracie mój. Spokojne to dni. Niezmącone niepokojem. Wojną. Zdradą.
Zrozumiem wszystko. Tak jak chciałam. Jak szukałam. Otworzę odpowiednią stronę we właściwej książce. Podkreślę zdanie dla mnie najważniejsze
Nadzieja. Dałeś mi ją w prezencie zeszłego lata. Siedzi tu obok, na stole kuchennym.
Bracie mój. Listy czytane przed snem niech nas kołyszą. Od dziś znowu czekam na listonosza i wieści od Ciebie. Bądź zdrów.
Najdroższa Córeczko,
nie chcę żebyś myślała, że świat jest zły. On zawodzi jak maszyna, z której czasem wypadają śrubki. Nie pytaj, dlaczego akurat ta śrubka wypadła. Śrubki wypadają przypadkiem, na mnie też wypadło przypadkiem.
Napisałam do Ciebie dwadzieścia sześć listów. Co roku otwieracie z tatą jeden, tylko w ten sposób mogę uczestniczyć w Twoich urodzinach. Nie jestem pewna, dlaczego uznałam, że zamilknę akurat w trzydzieste. Może dlatego, że w tym wieku poznałam Twojego tatę, a on wypełnił w moim sercu wszystkie luki. Chyba coś mi mówi, że do tego czasu i Ty poznasz kogoś takiego.
Dwadzieścia miesięcy po naszym weselu pojawiłaś się Ty. Miałaś moje usta, oczy i paluszki, nosek taty i uszka takie jak on. Najszybciej zasypiałaś, kiedy głaskaliśmy Cię po brzuszku, popłakaliśmy się, kiedy pierwszy raz się roześmiałaś. Kiedy nauczyłaś się chodzić, od razu zaczęłaś biegać. Wydawało nam się, że chciałaś poznawać świat szybciej i mocniej, czerpałaś z tego najprawdziwszą radość. My nauczyliśmy się przy Tobie odkrywać ten świat na nowo. Piszę o tym, bo każde dziecko powinno usłyszeć takie rzeczy od swojej mamy. Ja nie zdążyłam Ci o nich opowiedzieć.
Lubiłaś rysować, najbardziej naszą rodzinę. Na Twoich obrazkach zwykle trzymaliśmy się za ręce, ponad głowami rozciągała się tęcza, która jak parasol chroniła nas przed deszczem. Zbierałam je wszystkie, niektóre oprawiłam w ramki. Jeden postawiłam na nocnej szafce (jestem pewna, że stoi tam do dziś), jeden trafił na służbowe biurko, jeden, malutki zawiesiłam w aucie przy lusterku, jeden stoi tu, koło szpitalnego łóżka. Zerkam na niego, pisząc te słowa. Uśmiecham się, bo wiem, że kiedyś spotkamy się w tej krainie i znów chwycimy za ręce.
Córeczko, nie płacz. Te listy pozwoliły mi pokonać chorobę. Dzięki nim będę z Tobą. Będę kartką i tuszem. Tylko tym i aż tym.
Twoja mama, zawsze obecna.
Serduszko,
Dziś potrzebuje zrobić sobie przerwę od milczenia. Słota mi dokucza, więc się na nią nie patrzę. Zasłoniłam okna kurzem i ciężkim materiałem w ciemnozielonym kolorze. Patrzę się na te cuda wyhaftowane kwiatami. Pamiętasz? Kupiłyśmy je razem? Słyszę ten Twój głos – przecież idealne dla Ciebie Krysiaczku! Krzyczałaś i piszczałaś, że oddają mój charakter. Czy widzisz absurd tej sytuacji? Stoimy w sklepie z pasmanterią na ulicy Madalińskiego w Warszawie. Pani z lady, co na głowie zakręciła sobie precel, na dziwić się nie mogła Twojej zapalczywości w przekonywaniu mnie o kupnie dwóch płacht. Jej szpakowaty nos, jak dziób u kolibra wprawiał w ruch zmarszczki na twarzy. Latała szczupła i dziarska po sklepie to tu, to tam, między klientami i półkami. Cała w szarości z siwymi włosami i cienkimi brwiami tonowała różnorodność koloru tego miejsca. Zapamiętałam ją, sądzę, że Ty także. Była idealna i widoczna w perfekcyjnym dla siebie miejscu. Nawet poczułam się zazdrosna.
Kupiłam wtedy te zasłony, były w promocyjnej cenie. Jak zwykle Ci Serduszko uwierzyłam. Jechałam Puławską tramwajem w palcach mieląc chropowatość tej dziwności i myślałam, że oddają mój charakter. Miałaś zawsze wypracowane zdanie o mnie, które w mojej głowie nijak się ma do rzeczywistości. Tyle wiary w niby barwnie utkaną osobowość. Serduszko już wiesz, to jest kłamstwo, które było ubrane najwyżej w inspiracje.
Zasłony. Łąka z naszych szkolnych wycieczek tak wyglądała. Zapach troski. Nie łatwo miałyśmy, ale były te łąki i wspólne leżakowanie wśród trawie. Trzymałaś mnie Serduszko, to dzięki Tobie do końca nie umarłam. Może powinnam dziś także zrobić sobie przerwę od myślenia?
Twój Krysiaczek.
Siedzieli tak w milczeniu już zdecydowanie zbyt długo. Choć łapali nawzajem swoje lekko ponaglające już spojrzenia, to żadne z nich nie miało odwagi tego przerwać. Wiedzieli, że tylko jeden ruch dzieli ich od poznania prawdy, która może przynieść im wielką ulgę lub…. No właśnie, tej drugiej opcji bali się najbardziej, bo zawartość koperty, która przed nimi leżała mogła ich do siebie jeszcze bardziej przybliżyć lub uruchomić łańcuch nieuniknionych zdarzeń. Poruszyli się oboje, mimowolnie, gdy zza ściany dobiegł ich histeryczny płacz syna. Zazwyczaj to on w nocy chodził do malucha, uspokajał go i często zasypiał tam z nim do rana. Zmieniło się to, jakiś miesiąc temu, gdy przyznała się, że przysięgę wierności, którą składali w trakcie ślubu, ona interpretuje znacznie szczerzej. Przebudzenie dziecka było dla niej teraz wymarzoną wymówką, by zostawić go samego z podjęciem tej decyzji.
Gdy obudziła się następnego poranka, trochę niewyspana po kolejnej nocy w małym, dziecięcym łóżeczku, on właśnie szykował się do wyjścia. Ku jej zdziwieniu nie zabierał ze sobą walizek a jedynie plecak i bidon z herbatą. Pocałował ją w pośpiechu, po czym wręczył wciąż zamkniętą kopertę, sam zaś odpalił zapalniczkę i dając jej do zrozumienia, by mieli to w końcu z głowy.
przepraszam, mała, choć bardzo znacząca literowka w powyższym tekście: miało być: „interpretowała znacznie szerzej” a nie szczerzej :-))
– Oddaj mi je! Oddaj mi je do cholery!
Miota się po kuchni, otwiera szafki, zagląda do kredensu. Podnosi z podłogi szmatę i rzuca nią we mnie.
– Nie brałam ich – mówię i od razu wiem, że zrobiłam głupstwo.
Zatrzymuje się nagle, przygląda mi się przez chwilę spojrzeniem rozdrażnionego zwierzęcia. Wyciąga pas ze szlufek przy spodniach. Schudł od śmierci mamy, bez paska spodnie wiszą na nim jak jesienne liście na gałęziach, jeszcze chwila i całkiem opadną.
– Jeśli mi ich nie oddasz, dostaniesz w skórę. – Staje przede mną.
Teraz dzieli nas tylko stół i wiedza o tym, gdzie znajdują się jego listy. Jaki jest żałosny z tą swoją niewiedzą.
– Proszę. – Schodzę z ławy i podnoszę jej pokrywę. – Są twoje.
***
– Było w skrzynce.
Kładę na stole przesyłkę z banku, bo kto inny dzisiaj wysyła jeszcze coś w kopertach. Gdybym chciała cię nakryć na zdradzie, przejrzałabym twoją komórkę albo twoje maile, ale nie zamierzam skończyć na zawał, jak matka. Na szczęście dla siebie nadal bywam złośliwa, ale nigdy – wścibska.
– Znowu?
Bierzesz kopertę do rąk i patrzysz na mnie spojrzeniem rozdrażnionego zwierzęcia. Oboje dobrze wiemy, co jest w środku. Może kiedyś uda nam się z tego wygrzebać. Byle razem, inaczej wszystko się rozsypie: ja, wszechświat i nie wiem co jeszcze.
– Damy radę – mówię i patrzę, jak stoisz przede mną w opiętych na brzuchu spodniach. Przytyłeś, odkąd zaczęłam dla ciebie gotować.
– Ten pasek wcale nie jest ci potrzebny – uśmiecham się, omijam stół i podchodzę blisko, bardzo blisko.
Teraz dzieli nas tylko wiedza o tym, gdzie znajdują się twoje listy. Jaka jestem żałosna z tą swoją niewiedzą.
to znowu ja
dawno się nie widzieliśmy prawda? właściwie nie wiem po co to piszę przecież wiesz o czym będzie ten list bo już przeżyłeś to znaczy mam nadzieję że przeżyłeś bo przez to całe zamieszanie nie mogłam Cię znaleźć
zadziwiające jak szybko się to wszystko odbywa zamykasz oczy i… już po sprawie już cię nie ma miałam nadzieję że zdążę się może jeszcze pożegnać z pozostałymi no wiesz ostatnie uściski całusy na do widzenia i takie tam ale nie rach ciach! i koniec bajki zwanej życiem
pamiętasz? pytałeś jak to będzie a ja nie umiałam Ci odpowiedzieć może po to piszę ten bezsensowny list? nie wiem już nic
czuję jakbym wszystko zapomniała tylko jeszcze czasem widzę jakieś twarze które chyba znałam ale nie jestem pewna pewna jest tylko twoja twarz choć nie mam pojęcia jaki masz kolor oczu Jezu zapomniałam to straszne
a właśnie widziałeś Go? ja tylko przez chwilę zresztą nie wiem czy to był On chyba nadal za słabo wierzę ponoć to jest jak z magią im bardziej wierzysz tym więcej widzisz ale co tam mam przecież całą wieczność to może jeszcze nauczę się wierzyć
śmiejesz się pewnie teraz w duchu oczywiście bo ciała już nie ma prawdę mówiąc szkoda bo… a zresztą wiesz co mam na myśli znowu się uśmiechasz pamiętam Twój uśmiech choć koloru oczu nadal nie
masz rację jestem nienormalna bo każdy normalny człowiek jeśli tacy w ogóle są po przeżyciu Sądu Ostatecznego i tak dalej to myślałby o czymś innym a mi się nudzi i to chyba dlatego no bo muzykę mogliby chociaż włączyć ta martwa cisza martwa cisza czy to nie brzmi uroczo? to ona mnie dobija i przez to gadam głupoty tak jak teraz…
Budynek Archiwum Miejskiego przy ul. Kasztanowej odbijał się popołudniowym światłem w pobliskim stawie. Trzykondygnacyjny gmach mieścił więcej granitu niż pobliski dworzec kolejowy. Pruski styl znaczył każdy detal fasady, natomiast środek dobitnie przypominał o poprzednich gospodarzach spod znaku sierpa i młota.
Tuż przed zamknięciem placówki pojawił się mężczyzna. Szybkim krokiem przemierzył hall i stróżówkę, kierując się wprost na pierwsze piętro. W lewym skrzydle budynku, lawirując pomiędzy stolikami a regałami, dotarł do ślepego pomieszczenia z napisem „Introligatornia”. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że pod przykrywką oprawiania akt mieści się Zbiór Informacji Poufnych.
Mężczyzna usiadł przy jedynym biurku i zapalił lampę. Przemierzył wzrokiem całe pomieszczenie, szukając właściwej szafki. Gdy wzrok padł na szufladę z literą G, dalej lustrując mosiężne okucia przytwierdzone do dębowej deski, wyciągnął z kieszeni marynarki kartkę. Nie spuszczając wzroku, rozprostował ją i dopiero wtedy doskoczył do regału. Wiedział czego szuka i wiedział gdzie to jest. Po chwili obok kartki wylądowała aktówka. Wertowanie pożółkłych kartek zakłócił mu ledwo słyszalny dźwięk. Uniósł głowę i zobaczył naprzemiennie świecące się diody. Alarm został uruchomiony. Zostały mu raptem trzy minuty, nim ociężały ochroniarz zorientuje się, że nie jest to kolejna awaria systemu. Chwycił kartkę i co rusz przykładał ją do kolejnych stron ze skoroszytu. Wreszcie znalazł. Zalaminowana zawartość stanowiła oczekiwaną nagrodę. Odłożył starannie aktówkę i sprawnie opuścił pomieszczenie. Na odchodne zdążył włączyć alarm przeciwpożarowy, by w ogólnym zgiełku zatrzeć swoją obecność.
Miał już obie części listu …
-Kochanie sprawdzałaś skrzynkę? Przyszło coś?- zapytałem popijając kawę.
-Tak. Poczta leży na stole.- odpowiedziała mi w drzwiach, po czym wyszła. Była jak zwykle spóźniona do pracy. Ciekawiło mnie, kiedy ją w końcu wyrzucą.
Poczłapałem do salonu. Dziewiąta rano to dla mnie środek nocy, zwłaszcza po wtorkowej parapetówce u Romka (wiem, dziwna pora tygodnia na imprezowanie). Czułem, że resztka wczorajszego alkoholu nadal była obecna w moim organizmie. Instynktownie podszedłem i wyłączyłem telewizor. Tego dnia moja głowa potrzebowała spokoju, a prowadzący program śniadaniowy przypominał mi wokalistę zespołu heavy metalowego.
Na stole obok niesprzątniętego talerza i kubka z niedopitą, zimną już kawą znalazłem kopertę z moim imieniem i nazwiskiem. Była zamknięta. Beata zwykle otwierała i czytała moją korespondencję. Nie miałem nic przeciwko, żeby to robiła. Jednak tego dnia musiała być naprawdę spóźniona, skoro list leży nietknięty. “Jak nic wywalą ją z roboty”- pomyślałem.
Wziąłem kopertę do ręki i usiadłem w moim ulubionym żółtym fotelu z IKEA. Lubiłem ten fotel za to, że był wygodny, ale przede wszystkim za to, że był tani. Otworzyłem kopertę i wyciągnąłem zawartość.
-Jasna cholera!!!- powiedziałem do świeżo otwartego listu. Momentalnie wytrzeźwiałem. Ból głowy zniknął. Czułem jak serce zaczęło pompować adrenalinę.
Pobiegłem nago na górę. Szlafrok i kapcie nazbyt ograniczałyby moje ruchy. Błyskawicznie się ubrałem i zbiegłem na dół, w kierunku drzwi frontowych.
Nadal trzymając w ręku list, w lamparcim skoku zgarnąłem z szafki klucze do auta.
-Oby tym razem odpalił.- pomyślałem.
Szefie,
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku i że Antosiowi uda się przeszmuglować do Ciebie ten list, bo tutejsze służby mocno pilnują, żeby do was na dół dochodziły tylko takie wieści, które są zgodne z ich oficjalną linią propagandową. Antoś to jakiś literat i ma chody u samego Naczelnego, to może go nie będą trzepać podczas powrotu ze śmierci klinicznej.
Tak więc Szefie kochany, pomimo bajań popa, trafiłem tutaj. Trafiłem i natychmiast postanowiłem Cię ostrzec, że nie masz co czekać na raj, bo właśnie tu i teraz w raju jesteś. To tam na dole masz uderzające do głowy wino, ciężką pracę pozwalającą ci czuć się mężczyzną, taniec i te cudownie zepsute przewrotne i kruche istoty, diablice obleczone w skóry aniołów – kobiety.
Nasz pech polega na tym, że rzadko szczęście odczuwamy wtedy, kiedy jest naszym udziałem. Żyj Mistrzu, popuszczaj pasa, szukaj guza na każdym kroku, pchaj się w awantury i kłopoty, bo tutaj… Same święte dziewice, wina nie ma, nudne chóry przy których ciężko zatańczyć, nikt niczego tu ani nie produkuje ani nie sprzedaje.
Nudy tu takie okropne, że raz nawet odważyłem się i spytałem Naczelnego, czy nie pomylił się aby i czy nie powinien mnie starego satyra przesunąć na lewo, tam gdzie kotły. Ale on tylko uśmiechnął się i powiedział „Oj Alexis, Alexis. Ja tam miejsca dla mnichów i polityków potrzebuję. A nawet jakbym nie potrzebował, to po co ci to? Wszystkie kobiety są tutaj, po prawej. Bo każda z nich to anioł, nawet jeśli tam na dole była ladacznicą.”
Postępuj Szefie tak jakbyś mógł w każdej chwili umrzeć, ciesz się każdym momentem, nie śpiesz się do mnie. Na pewno zdążysz. Jakbyś mógł przeszmugluj mi flaszkę ouzo od Stefanosa.
Twój Zorba.
Myślę o Tobie bracie. Jesteś w mojej głowie i w mym sercu. Liczę, że pewnego dnia poczujesz potrzebę zwerbalizowania i wymiany myśli i zadzwonisz. To byłby dobry start, choć zdaję sobie sprawę, że meta naszego pojednania nie byłaby tuż za rogiem.
Łączy nas krew. To ponadczasowy fundament. Wierzę, że w miejsce starych, byle jakich murów, udałoby się nam wznieść nowy, trwały szkielet prawdziwej bliskości.
Gdy byłam małym dzieckiem, bardzo marzyłam o rodzeństwie. Codziennie w drodze do przedszkola rzucałam na mamę te samo zaklęcie „urodź mi dzidziusia!”, aż w końcu zadziałało. Pewnego lipcowego dnia, nasz ojciec gwałtownie przerwał moją wakacyjną, wiejską sielankę i z prędkością światła odstawił mnie z powrotem do naszego maleńkiego domku. Kiedy tylko przekroczyłam próg, wpadłam wprost na Ciebie. Byłeś okrągły i łysy. Wykonywałeś nieskoordynowane ruchy tłustymi rączkami i nóżkami, a ja nie bardzo wiedziałam jak mam się z Tobą bawić. Nie tak wyobrażałam sobie posiadanie rodzeństwa.
Z czasem uznałam, że będziesz moją lalką. Wyładniałeś. Urosły Ci jasne, kręcone włoski. Stałeś się żywą zabawką. Jedyną w swoim rodzaju. Przez jakiś czas było cudnie, woziłam Cię w wózku, karmiłam, sadzałam wśród innych zabawek (lalek, maskotek). Potem byłeś moim uczniem. Uczyłam Cię podstaw arytmetyki i alfabetu, i tak, ta nasza domowa szkółka stawała się zaczynem naszej bratersko-siostrzanej relacji. Następnie rodzice zmienili mieszkanie na większe, a my pozyskaliśmy coś na kształt pokoju. Łączyła nas wspólna podłoga, rozdzielał regał i materiałowa kotara. Wtedy zaczęły się nasze kłótnie i niesnaski. Drażniliśmy się wzajemnie i przeszkadzaliśmy sobie. Irytacja rosła z dnia na dzień. Któregoś razu użyliśmy siły fizycznej – zaczęła się permanentna szarpanina. Przestałeś być moją ulubioną zabawką.
Z czasem, nasze drogi rozeszły się jeszcze bardziej. Inne szkoły, inne towarzystwa, inne zainteresowania, inne temperamenty – różniło nas prawie wszystko. Łączył – kolor oczu i kręgosłup moralny zaszczepiony przez rodziców. Zagubiliśmy się w różnych światach. Straciliśmy siebie. Każdy z nas obrał swój własny azymut. Zatraciliśmy potrzebę kontaktu i wspólnej rozmowy. Kiedy zachorowałam, nie zadzwoniłeś. Uznałeś zapewne, że nie ma potrzeby, że jestem wystarczająco dobrze zaopiekowana, że nie masz mi nic do zaoferowania. Nic bardziej błędnego!
Wiem, że masz jakieś problemy. Wsparłabym Cię. Kocham Cię, ale nie wiem jak do Ciebie dotrzeć, nie wiem jak przebić się przez powierzchnię bańki, w której żyjesz? Nie wiem jak wyjść ze swojej.
Siostra.