O potędze tworzenia – „Rezydentka” Michała Pawła Urbaniaka w „Twórczości”

W najnowszej – jeszcze marcowej – „Twórczości” znajdziecie opowiadanie Michała Pawła Urbaniaka, pisarza i nauczyciela Pasji Pisania. Jego bohaterka przyjeżdża do swojego dawnego męża. W domu, w którym kiedyś mieszkała, zastaje niespodziewanego gościa.

Michał Paweł Urbaniak, pisarz i ceniony nauczyciel Pasji Pisania, opublikował kolejne opowiadanie. Rezydentka trafiła na łamy marcowej „Twórczości”. Główną bohaterką jest Urszula, kiedyś poetka i żona Leopolda Stauera, pisarza, dziś rzeźbiarka, która przeniosła się do Irlandii. W Rezydentce odwiedza swoje dawne życie – i dawnego męża, z którym nadal łączy ją silna więź. W domu oprócz Poldka zastaje także jego drugą żonę oraz tajemniczą Serafinę… To bardzo pisarskie opowiadanie. Zobaczcie, oto początek:

Michał Paweł Urbaniak

„Nie wiedziała, czy dobrze robi, przyjeżdżając tutaj. Już w lotniskowym tłumie miała wątpliwości, patrzyła na zgrabną granatową walizkę, towarzyszkę wielu podróży. Przypomniała sobie, że istnieją terroryści, że pasy czasem przecinają ciało na pół, fotele mają swój ciężar, a samolot bywa trumną pędzącą na miejsce śmierci. Jedna z jej najsłynniejszych rzeźb przedstawiała właśnie coś, co kiedyś było samolotem.
Nie chciała, żeby zahamowania doszły do głosu, zbyt sobie ceniła swoją spontaniczność. Z latami zrobiła się ostrożniejsza, ale nadal lubiła myśleć, że ma w sobie trochę szaleństwa. Że jest tym typem kobiety, która potrafi rzucić wszystko jednego dnia i wskoczyć do nowego etapu życia. Tak kiedyś zrobiła. Najpierw, gdy zmieniła poezję na rzeźbę, potem szarą Polskę na bujnozieloną Irlandię i w końcu Poldka na George’a.
Kiedy wyjeżdżała z Polski, nie wahała się. Czuła, że wystawia samą siebie na przygodę. Myślała o Alicji pędzącej w nieznane za królikiem, potem o nadobnej Paskwalinie, nagle odkrywającej, że poza Lizboną też jest świat, o Mariannie podbijającej Brazylię w noweli Konopnickiej, o samej Konopnickiej rzucającej wszystko, by poznać inne światy, o Lucy Snowe, która nie ma nic do stracenia i rusza do Belgii ukrytej pod fikcyjną nazwą Labassecour. Jednak najbardziej stała się siostrą, która wbrew Czechowowi dociera do Moskwy. Tak, jakby otwierała książkę – coś musiało się zdarzyć.
Zdawała sobie sprawę, że nadejdą też ciężkie dni rozgoryczenia i tęsknot, ale i to ją ekscytowało. Widziała też taką siebie – w samochodzie na obcych drogach, wśród meandrów językowych, w otoczeniu smaków nieznanych i nieukochanych, z nieznajomym deszczem padającym na chodniki, parasole i kałuże. Wiedziała, że wpadnie na pomysł, jak połączyć te elementy, przełożyć na rzeźbę. Później krytycy zobaczyli w jej pracach te dwie osobowości, dwie kultury, dwie Urszule.
– Zasiedziałam się – powiedziała Poldkowi, kiedy już podjęła decyzję o wyjeździe.
– Ale tu mamy dom, masz pracę, rzeźby. Teraz kiedy wreszcie wszystko zaczyna się układać, chcesz to przerwać?


Miał rację. Sądzili, że skoro mają sprecyzowane plany, wystarczy je urzeczywistnić. Jednak musieli przeczekać mnóstwo chałtur, nieprzespanych nocy, zbyt zwyczajnych dni i wątpliwości, nie w pełni zrealizowanych planów (jak jej tomik poezji wydany pod panieńskim nazwiskiem w śmiesznie niskim nakładzie i jego opowiadania publikowane w prasie). Ona zniszczyła sobie dłonie na wypracowywaniu własnego – wreszcie docenionego – stylu, on po trzech latach pisania wydał jedną świetną książkę Gżegżółki w Grzegrzółkach (przeszła bez echa) i nieszczególny kryminał Śmiertelna randka, który przyniósł mu popularność i zamówienia na następne tomy, a w perspektywie kolejne wydanie Gżegżółek. Zaczęli funkcjonować jako Stauerowie – artystyczna para. Nie przebili celebrytów, ale byli parę razy w telewizji. Oto początek – mogło dziać się tylko lepiej. Tymczasem ona się wypisywała.
– Chcę odkryć odrobinę innej siebie. Trochę tej Urszuli, której nie znam.
– Dobrze, ale zostaw mi tutaj tę, którą ja znam.
To był jedyny raz, kiedy Poldek próbował ją zatrzymać. Nie prosił więcej, nie negocjował. Często się ścierali, potrafili prowadzić długie, pełne ognia dyskusje, za wszelką cenę chcieli postawić na swoim – a jednak rozumieli się na tym głębszym poziomie, zatopionym pod codziennymi sprawami.
Do jej wyjazdu nie napisał ani zdania. Myrtle Keering snuła się po domu z każdym dniem coraz bledsza i coraz bardziej niepotrzebna. Urszula zastawała go wieczorami, jak krążył po domu, popijając zbyt mocnego drinka. Zaczynał czytać kolejne książki, ale żadnej nie kończył, leżały w na kanapie, fotelach i na stoliku nocnym poprzedzielane zakładkami.
– A pani tu za ciasno? – spytała Marianowa, gdy dowiedziała się o wyjeździe Urszuli. Smażyła jajka sadzone, w kuchni pachniało boczkiem. – Taki duży dom!
Poczuła się skarcona. Ona i Poldek nigdy nie brali Marianowej na poważnie. Reprezentowała ten styl życia, którym nauczyli się gardzić, co nie przeszkodziło im darzyć ją głębokim szacunkiem. Marianowa miała pięćdziesiąt trzy lata, od jedenastu cztery razy w tygodniu zajmowała się ich domem. Nie mówiła dużo, chwaliła się tylko tym, co wysprzątała i co jej jeszcze zostało. Poldek z ciekawością pisarza-antropologa próbował ją naciągać na zwierzenia, ale jeśli już rozwodziła się nad czymś dłużej, to nad chorobą wiecznie umierającego męża. I tylko czasem się odsłaniała ciętą uwagą. Tak jak wtedy.
Poldek przyszedł Urszuli z pomocą.
– Pani Marianowo, ja od początku wiedziałem, że dla mojej żony i galaktyka będzie za ciasna.
Zastanawiała się, czy to rzeczywiście intuicja, czy tylko ładnie poukładane słowa. On tak potrafił. Wkrótce po ślubie zrozumiała, że czuje się w tym gorsza i na zawsze odłożyła pióro, wiersze i Urszulę Chabro. Dręczyła się w strasznej pustce, poczuciu, że nie jest już Urszulą, a kimś wyobrażonym, nieistniejącym, aż odkryła rzeźbę.


– Czasem trzeba posmakować innego powietrza – dodała.
– Nie trzeba szukać czegoś, co się ma, pani Leopoldowo. Akurat powietrza pani nie braknie.
Lubili się bawić rozmowami z Marianową. Czuli się przy niej jak dzieci, którym ona pozwala na figle – jakieś tam pisanie, babranie w glinach, w drewnach – byle grzecznie zjadły obiad. Poldek porównał ją kiedyś do pogodzonej z losem Ksantypy. Dodał, że właśnie takie Ksantypy dźwigają ziemię pod zmęczonymi stopami. Wymyślali jej mnóstwo innych imion w zależności od aktualnie czytanych lektur. Nie wszystkie do niej pasowały, ale oni świetnie się bawili. Marianowa była Żarnecką, Jagustynką, panią Norris, Małgorzatą Linde czy Thenardierową. A jednak to Ksantypa pozostała jej właściwą patronką. Gdyby podzielili się tym z nią, pewnie potrząsnęłaby głową i dalej myłaby podłogę albo ścierała kurze.
Mogła wiele wybaczyć Urszuli, ale nie ucieczkę do Irlandii. Bo jak można zostawić męża? W jej świecie kobieta bez niego była jakby swoją własną antytezą – choć Marianowa określiłaby to inaczej, ciekawiej.
Urszula dobrze pamiętała dzień wyjazdu – dwie walizki, które należało „nakarmić” (Poldek nadal potrafił ją zaskakiwać słowami, choć nie miała już powodów do zdziwienia), zbyt szybko upływający czas. I dławiące poczucie, że chciałaby być już od dawna nową Urszulą. Spakowała wszystkie książki autorstwa Poldka, żeby sprawić mu przyjemność. Widziała puste miejsca w szafach, na regałach i komodach i miała wrażenie, że okrada własne życie. Nie mogła znieść stukotu kół walizki szurających o podłogę.
– Ja przyjadę i nadal będę cię kochała – powiedziała Poldkowi, gdy jechali na lotnisko. Nie zabrzmiało to dobrze. Na pożegnanie pocałowali się w policzki – jakby zaraz miała wrócić.
Wracała po trzech latach”.

Dłuższy fragment znajdziecie tutaj. A cały tekst w marcowej „Twórczości”.

Michał Paweł Urbaniak w najbliższym czasie poprowadzi następujące kursy:

• od 20 kwietnia – Pracę nad Tekstem;
• od 23 kwietnia – Internetowy Kurs Podstawowy.

Zapraszamy!

Michał, serdecznie gratulujemy ci kolejnego pisarskiego sukcesu!

Źródło cytatu: Michał Paweł Urbaniak, Rezydentka, „Twórczość”, 3/2022.
Źródło grafiki: archiwum Autora.

Dodaj komentarz