Uwaga na widmo! – KONKURS

Zaczął się już listopad, a zatem mamy dla was kolejny konkurs. Tym razem możecie wygrać kolejną książkę Mai van Straaten, absolwentki naszych kursów. Kto ma ochotę na drugie spotkanie z Franią Tańską?

Nadszedł czas kolejnego konkursu. Tym razem przygotowaliśmy dla was trzy egzemplarze drugiej powieści Mai van Straaten, absolwentki kursów Pasji Pisania: Frania Tańska i Kolekcjoner Widmo. Uwaga: na życzenie możecie otrzymać książki z dedykacją i autografem autorki! Egzemplarze ufundowało Wydawnictwo Lira.

Wiosna 1925 roku. Frania Tańska wraz z kustoszem Skiełłą wpada na kolejny pomysł, jak podreperować budżet Muzeum Narodowego, i dołącza do ekspedycji archeologicznej, która bada kujawskie piramidy. Na miejscu natrafia na ślad bezcennej rzeźby o dużej wartości muzealnej i rusza jej tropem, wbrew zdrowemu rozsądkowi i radom otoczenia. Obietnica sensacyjnego odkrycia przyciąga również tajemniczego Kolekcjonera Widmo. Kim jest bezwzględny zbieracz zabytków? Czy Frani uda się go ubiec? Do eskapady na Kujawy dołączają również przyjaciele Frani: Lola Nowicka, reporterka rubryki towarzyskiej poczytnego tygodnika, oraz Sándor Bercsényi, czarujący Węgier, właściciel najlepszego składu z tokajami w Warszawie. Każde z nich ma własne powody pośpiesznego wyjazdu na Kujawy… Więcej o tej książce pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.

„Marcin kiwnął głową i znowu zaczął grać na piszczałce.
— Eee tam — powiedział Piwko, żując ziemniaka. — Mówię, że to krzyżackie kopce są. Jest na to dowód, niepodważalny.
— Jaki? — zapytała Frania.
— W noce bezksiężycowe wstają z tych kopców widma krzyżackie. W poszarpanych pelerynach z czarnymi krzyżami pędzą wzdłuż tych żalów na szkieletach koni ku dawnej granicy z Prusami.
Marcin pokiwał głową, nie przestając grać, a Mocny Józek ochoczo przytaknął.
— Przecież to nie jest żaden dowód! — powiedziała Frania i przesiadła się nieco dalej. Dym z ogniska gryzł ją w oczy. — Ot komuś się przewidziało. I to pewnie za sprawą gorzałki.
— Ale z panny Franciszki niedowiarek! — odparł Piwko.
— Mówię. Widma krzyżackie jak nic! Chude to takie, z czarnymi oczodołami, na szkielecie konia pędzi, w poszarpanej pelerynie. To cóż to innego może być?
— Widmo krzyżackie! — powiedzieli zgodnie Marcin i Józek”.

Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Napiszcie opowiadanie ze słowem-kluczem „widmo”. Tekst nie musi mieć związku z powieścią konkursową. Gdzie zaprowadzi was wena?

Każdy uczestnik może przesłać jedną pracę. Wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do niniejszego wpisu. Na wasze prace czekamy do 17 listopada włącznie. Maja van Straaten wybierze najlepsze prace, a ich autorzy/autorki otrzymają egzemplarz jej drugiej powieści.

Zapraszamy!

Źródło cytatu: Maja van Straaten, Frania Tańska i kolekcjoner widmo, Wydawnictwo Lira, Warszawa 2024.

19 Replies to “Uwaga na widmo! – KONKURS”

  1. Pisarczyk Amator says: Odpowiedz

    Kroniki Jakuba W. (Apokryf 925)

    Przez suche nocne niebo nad Klewkami przebiegła błyskawica, a w sekundę później rozległ się straszliwy grzmot. Hałas obudził wąsatego starca, który w futrzanej czapie spał na sprzątanym ledwie trzy lata temu barłogu, znużony wczorajszą wieczorną libacją.

    Starzec przetarł oczy, podniósł głowę i zaczął poruszać nozdrzami jak wilk tropiący sarnę. Im dłużej niuchał tym bardziej w jego oczach gościł niepokój, a ruchy stawały się coraz bardziej nerwowe.

    – Jakub! Jakub! – krzyknął szarpiąc za ramię swego towarzysza.- Ono tu jest! Czuję to. Tak jak wtedy. Jeśli Widmo się znów uwolniło to świat czeka nowa pożoga. A ostrzegałem cara, żeby się nie cackał…
    – Co ty mi dupę jakimś widmem zawracasz. Rano wstaniemy, podejdziemy gdzie trzeba, krucyfiksem się widmo przez łeb zdzieli i po kłopocie. Możemy dla pewności dołożyć mu osinowym kołkiem. A teraz daj spać! – odparł z niesmakiem jego towarzysz.
    – Nic nie rozumiesz. Nie jakaś zwykłą strzyga czy nie umarlak. To widmo, które wtedy krążyło tyle lat po Europie.
    – O żesz w mordę! – Jakub natychmiast otrzeźwiał gdy jak przez mgłę przypomniał sobie początek małej książeczki, na której za młodu usiłowano go uczyć czytania. Dotarł ledwo do drugiej strony, ale te zdania pamiętał dokładnie „Widmo krąży po Europie…
    – No jak to jest to Widmo z piekła rodem, co mu te potęgi starej Europy rady nie dały, to rzeczywiście trzeba działać i to szybko, bo nam jeszcze destylarnię upaństwowią.. – wychrypiał poprawiając w bucie improwizowaną onucę z gazety

    Głośnik wiekowego radyjka Dana popiskiwał dziewczęcym głosikiem:
    – Musimy skoncentrować się na równości. I jeżeli tak ciężko znaleźć rozwiązanie w tym systemie, to czas zmienić ten system. Nie przybyliśmy tutaj, aby błagać liderów świata o uwagę i troskę. .. Kończą się wam wymówki, a nam kończy się czas. … Czy chcecie czy nie zmiana nadejdzie. Prawdziwa władza należy do ludu.

    1. Skojarzenie jak najbardziej na miejscu, również moje pierwsze.

  2. Pisarczyk Amator says: Odpowiedz

    PS: Pisarczyku, How dare you?!

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Mamy już pierwszą pracę! Kto następny?

  3. MALGORZATA( Karmen) says: Odpowiedz

    Zosia i dziadek
    Zosia mimo swego młodego wieku, nadzwyczaj dużo wiedziała o pszczołach. Po raz pierwszy miała z nimi bezpośredni kontakt w wieku trzech lat. Wówczas to korzystając z okazji,że ktoś nie domknął drzwi prowadzące do ogrodu, wymknęła się niepostrzeżenie,i spędziła wśród uli dziadka kilka okrutnie długich godzin. Gdy rodzice się zorientowali, że w domu nie ma ich ukochanego dziecka, podnieśli alert na całą okolicę. Biegali od domu do domu, pytając czy nie było tu Zosi .Zaglądali pod każdy krzaczek , wiedząc jest figlarna. Łapali się na tym, że nawet na dachy domów spoglądają, jak gdyby ich dziecko miało moce nadprzyrodzone i wznosiło się ,kiedy tylko zechce. Panika i przerażenie paraliżowało , ich logiczne myślenie. Tylko dziadek Ignacy, zachował stoicki spokój. Od razu udał się do ogrodu w którym stała pasieka, i między ulami odnalazł Zosie bawiącą się leżącymi na trawie jabłkami. Dziadek usiadł przy ukochanej wnuczce i razem z nią przekładał jabłuszka z jednego w drugie miejsce. A gdy znudziła im się zabawa, leżąc na plecach ,wymyślali nazwy dla obłoków,które wyjątkowo licznie płynęły tego dnia po niebie. Dla Ignacego nie było piękniejszych momentów w życiu, jak te które mógł spędzać z Zosią. Tracił wówczas poczucie czasu. Tak było i tym razem. Dopiero ,głośny płacz mamy dziewczynki, uzmysłowił mu, że przecież wszyscy ją szukają i odchodzą od zmysłów. Wstał więc, wziął za rączkę wnuczkę i powiedział;
    -musimy wracać, moja pszczółko Zosi.
    Dziecko nie protestowało, zresztą z dziadkiem poszłaby na koniec świata. A tymczasem doszła do głównych schodów ,na których siedzieli rodzice. Radość i szczęście na widok córki, mieszało się ze łzami. Jednak widmo nieszczęścia wiszące gdzieś w powietrzu, długo jeszcze towarzyszyło we wspomnieniach rodziców dziewczynki.

  4. Najlepszym sposobem na oderwanie od problemów jaki znał emerytowany profesor fizyki, było zaszycie się w piwnicznym laboratorium. Odtwarzał tu eksperymenty, próbował rozwiązać zagadkowe teorie i zapominał o chorobie Alzheimera żony. Ale dzisiaj usiadł przy prostym monochromatorze, aby rozważyć oddanie jej pod opiekę wyspecjalizowanej placówki.
    – Jasiu, gdzie jesteś? – z rozmyślań wytrącił go zdziecinniały głos. Rozpoznał „fazę Zosieńki”, podczas której na nowo stawała się kilkuletnią dziewczynką. Pomógł jej zejść po schodach zaskoczony, że zwróciła się do niego prawidłowym imieniem.
    – Dzień dobry Zosieńko, jak się dzisiaj czujesz?
    – Boję się.
    – Czego się boisz, kochanie?
    – Podróży.
    – A gdzie się wybierasz?
    – Do nowego domku. Mamusia mówiła, że będę miała nowe koleżanki, nowe panie opiekunki i nawet swój pokój.
    – To wspaniale – powiedział ze ściśniętym gardłem. Kiedy rozmawiał wczoraj z pielęgniarką, był pewien, że żona spała. Najwidoczniej był w błędzie. – Czego się w takim razie boisz?
    – Że dzieci mnie nie polubią.
    – Na pewno cię polubią, jesteś najmilszą Zosieńką na całym świecie.
    – Tak myślisz? – jej twarz rozpromienił uśmiech. – Będę za tobą tęsknić.
    – Ja za tobą też, ale będę cię odwiedzał – wyszeptał.
    – To wspaniale! Mam nadzieję, że nad nowym domkiem będzie tęcza. Tęcza przynosi szczęście.
    – Zrobimy naszą tęczę?
    – Naszą tęczę? – dziecko w starej kobiecie zdumiało się. – Tak! Zróbmy tęczę!
    Posadził żonę obok siebie i w monochromacie rozszczepił światło. Ich oczom ukazało się piękne widmo.
    – Jak to zrobiłeś Jasiu? – zachwyciła się Zofia.
    – To bardzo proste. W monochromatorze wiązka promieniowania wchodząca przez szczelinę wejściową pada na zwierciadło wklęsłe, które…

  5. Maja van Straaten says: Odpowiedz

    Dzień dobry, zaglądam tu na bieżąco i czytam wszystkie komentarze konkursowe 🙂 jestem pod wrażeniem Waszej kreatywności i czekam na więcej. Pozdrawiam serdecznie 🙂

  6. -Ikar!
    -Jeszcze chwila, ojcze! – Młodzieniec zaciągnął koc na głowę.
    -Ikar! Musimy lecieć!
    Słowo „lecieć” zadziałało jak magiczne zaklęcie. Chłopak migiem znalazł się przy ojcu.
    -Pomóc?
    -Możesz potrzymać skrzydła. Podkleiłem je i powrozem wzmacniam, bo na Zeusa… – Machnął ręką, przypominając sobie próbny lot i szok, który przeżył po wylądowaniu. Wosk w wielu miejscach stopił się pod wpływem promieni słońca, a część tylnych lotek odpadła. Westchnął, Kreteńczycy skrzydlate widmo widzieli o świcie i zaczęli węszyć – nie ma czasu, by szukać innego spoiwa. Ostatnim poprawkom towarzyszył jego monotonny głos, powtarzający instrukcję lotu.
    – … i synku, pamiętaj: leć przy mnie, blisko …
    Głowa Ikara kiwała się, jak łebek spacerującego gołębia, a nieobecne oczy niezdrowo błyszczały.
    -Powtórz, co powiedziałem! – Wzrok ojca stał się twardy.
    O dziwo Ikar wyrecytował wskazówki jednym tchem.
    Dedal przypiął mu skrzydła do ramion, sprawdził mechanizmy wspomagające ruch i położył dłoń na policzku:
    -Bądź ostrożny!
    -Będę.
    Wznoszenie kosztowało Dedala wiele sił: stary kogut na zupę, a nie do latania – myślał, za to Ikar śmigał, jakby powietrze było jego naturalnym środowiskiem. Wyżej znaleźli prąd powietrza, po którym, ramię w ramię, ślizgali się łagodnie. Powietrze muskało zamknięte powieki Dedala, ciepły powiew pieścił zmęczone ramiona. Gdy otworzył oczy, syn był daleko, wznosił się ku światłu, które hipnotyzowało go swoim blaskiem. Serce ojca załopotało, wytężył mięśnie, ale znajoma postać stawała się coraz mniejsza, niczym ciemny ptak na tle złotej tarczy.
    Dobrze, że to tylko jasność księżyca w pełni. Syn wróci, powróci za chwilę, a później jeszcze wiele razy i powie: byłem ostrożny tato. Niech lata!

  7. Związek z łowcą duchów ma wiele zalet. Na przykład, w domu nie brakuje soli. Niestety gdy mąż zaprasza cię na wycieczkę, celem podróży raczej nie jest luksusowy hotel przy plaży.
    – Kolejny psychiatryk?
    Wysiadła i rozejrzała się.
    – Nawet nie jest zamknięty. Ani stary.
    – Ma prawie sto czterdzieści lat. Swego czasu był jednym z największych w Europie.
    – No tak, jak już się Polska ma czym pochwalić, to największym wariatkowem.
    – Rybnik znajdował się wtedy pod zaborem pruskim…
    – Nie wygląda na nawiedzony.
    – Może to któryś z historycznych budynków? Czekaj, zapytam.
    Postanowiła się przejść, by nie wzięto jej za pacjentkę.
    Miejsce na swój sposób budziło niepokój. Pewnie inaczej wyglądało w letnie popołudnie. Teraz, gdy listopadowe słońce zachodziło, mgła unosiła zapach gnijących liści a na nagich gałęziach zastygły czarne ptaki, których krzyki z rzadka przerywały ciszę, kompleks skojarzył jej się z nekropolią.
    I skąd ta cisza? Szpital nie był opuszczony! Dlaczego nikogo nie słyszała? Czemu w żadnym oknie nie paliło się światło?
    Sama, żeby się nie potknąć, wyjęła z kieszeni telefon i włączyła latarkę. Podniosła ją i aż podskoczyła, gdy wyrosła przed nią blada sylwetka.
    Z doświadczenia wiedziała, że kto widział jednego ducha pacjenta szpitala psychiatrycznego, widział wszystkie. Nawet jeśli ktoś miał się za Napoleona, po śmierci błąka się po świecie w piżamie.
    Lecz to widmo ubrane było w zbroję, w rękach trzymało miecz i tarczę z namalowanym kielichem.
    Sięgnęła po sól, którą zawsze nosiła, ale torebka została w aucie.
    Dobiegły ją słowa, z zewsząd i znikąd, cichsze od szeptu:
    – Nikoho neživte…
    Echa narzekań męża już nie usłyszała.
    – Co za idiota stawia szpital na husyckim cmentarzu?!

    PS. Jeśli komuś miejsce akcji wydaje się znajome a nieprzypadkowe, to owszem, tekst jest pokłosiem ćwiczenia z kursu Fantastyka;) Akurat podpasowało:D

  8. – Jola! Mówię do ciebie – krzyczał Piotrek przechodząc z małego pokoju do salonu. – Ojciec się zesrał. Przewiń.
    – Ty nie możesz?
    – A to mój ojciec?
    Odkąd teść dostał udaru i wypisali go ze szpitala, trafił do nich. W domu śmierdziało teraz starością i chorobą. Czasem czymś jeszcze, jak teraz. Piotrek miał szczerze dość. Widmo takiego życia przez kolejne miesiące wcale mu się nie podobała. Nie po to tyrał godzinami, by wydawać na leki i pampersy.
    Usiadł przed telewizorem i przełączał kanały. Do salonu weszła Jola.
    – Mógłbyś czasem pomóc.
    – Nie mam zamiaru wycierać jego tyłka. – Piotr zamyślił się przez chwilę. – Ty, a może by się skonsultować z tym twoim kuzynem od prawa, co? Mietkiem.
    – W sprawie?
    – Może by się dopatrzył czego w tym szpitalu, co ojciec wylądował. W sumie wcześniej był na fleku, a jak go wypisywali – to wraka.
    – Dostał udaru, pamiętasz?
    – Na neurologii był i go nie wyleczyli. Pewnie coś spieprzyli.
    Jola westchnęła. Usiadła na wersalce i zapatrzyła się w ekran telewizora.
    – Udar to udar. Z tego się czasem nie wychodzi.
    – Zawsze można spróbować – drążył Piotrek. – Przestraszą się i chociaż go do jakiegoś ośrodka wezmą. Lato idzie. Z dzieciakami, by można wyjechać wreszcie. A z tym truchłem jesteśmy uziemieni.
    – Przestań, to mój tata.
    Piotrek machnął lekceważąco ręką. Nie było mu żal starego capa. Miał swoje życie i nie zamierzał go marnować.
    – Chałupa cuchnie, nic zrobić nie idzie, ani wyjść, ani kogo zaprosić. Ale jak chcesz, ale mnie w opiekę nie angażuj. On i tak umrze. A można by coś jeszcze na tym ugrać.
    Jola drapała się w policzek. Z sąsiedniego pokoju dobiegło rzężenie, kaszel, jakiś inny niezrozumiały dźwięk. Wstała, ale ramiona jakby nadal siedziały.
    – Dorze, zadzwonię do Miecia…

  9. Stary cmentarz boratyński uchodzi za najpiękniejszy w powiecie. Wyróżnia się i położeniem, i zagospodarowaniem. Odwiedzającym sprzyjają szerokie alejki i drzewa dające cień, a lokatorom – niski poziom wód gruntowych, dzięki któremu spoczywają w dalekiej od stęchlizny atmosferze.

    Major Edward Belina Drzewiecki, kwatera Rb (rząd trzeci, miejsce czternaste), weteran wojen i ofiara pierwszej światowej, nie mógł cieszyć się spokojem wiecznym, bowiem był jednym z tych, których „kości rozrzucili się po świecie”. Raniony szrapnelem, postradał najpierw nogę, a chwilę później – życie. Jego niekompletne szczątki spoczęły pod kamiennym krzyżem i od końca tamtej wojny mało kto o nim pamiętał. Słowo „spoczęły” jest w tym miejscu pewnym nadużyciem, albowiem pierworodny grzech niepełnego pochówku nie pozwalał duszy majora zaznać ukojenia.

    Od przeszło stu lat błąka się Belina między światem a zaświatami, coraz bardziej zgorzkniały, coraz bardziej złośliwy i zrezygnowany. A to dmuchnie w kupę liści, rozrzucając je po mogiłach i alejkach, a to chłodem owionie postaci odwiedzające szczęśliwie spoczywających, a to rozniesie po okolicy złowrogą woń siarki. Wiele zrobi, byle swe traumy i ból rekompensować strachem, widocznym w oczach dręczonych przez siebie ludzi. Kiedy rozglądają się niepewnie wokół siebie, szukając źródeł nagłego fetoru, kiedy przytrzymują kapelusze i poły płaszczy, bo nie wiedzą skąd zawieje, wtedy ma nieco radości i nie czuje ciężaru swojego przekleństwa.

    Postanawia zaczepić idącą z przeciwka niewysoką dziewczynę z kolczykiem w nosie. Kiedy są dwa kroki od siebie, dziewczyna mruga pomalowanym na czarno okiem i mówi:
    – Te, dziadek! Rękaw szynela zaraz ci się urwie!

    Major Edward Belina Drzewiecki pierwszy raz od ponad stu lat oniemiał.

  10. Wszedłem do mieszkania, marząc o prysznicu i śnie. Ale w salonie, w moim fotelu, siedział… ktoś. Przezroczysty gość w staromodnym garniturze, przyglądał mi się z miną pełną litości.

    – No, wreszcie! Doczekać się nie mogłem – rzucił.

    – Kim ty jesteś i co robisz w moim domu?! – wykrztusiłem.

    Duch spojrzał na mnie, przewracając oczami.

    – Jestem Widmo Pecha. Od lat trzymam cię w mojej pieczy – mruknął. – Przecież ktoś musi dbać, żebyś trzymał ten swój poziom „wiecznego pechowca”.

    – Chcesz powiedzieć, że to ty za tym wszystkim stoisz? – zapytałem osłupiały.

    – Oczywiście! Myślisz, że te „przypadkowe” spóźnienia, zepsute ekspresy i brak kluczy to dzieło przypadku? – prychnął, udając troskę. – Kiedy ostatni raz wyrobiłeś się na czas, co?

    Otworzyłem usta, ale znowu mi przerwał.

    – A pamiętasz, jak mówiłeś, że to już ostatni raz, że „się ogarniesz”? Sto trzydzieści osiem razy to powtarzałeś – dodał z ironią. – Nawet prowadziłem statystyki.

    – Ty to liczysz? – spytałem zduszonym głosem.

    – Jakbym nie liczył, nie byłbym profesjonalistą. W lodówce zostawiłeś klucze… trzy razy – rzucił z satysfakcją.

    – No świetnie, dzięki – westchnąłem, a on tylko wzruszył ramionami.

    – Nie ma za co. A teraz leć spać. Widmo Pecha musi mieć nad tobą pieczę! – I zniknął, zostawiając mnie z nową świadomością, że nawet mój pech jest starannie nadzorowany.

  11. Na zaliczenie dali nam sondę reporterską. Temat – „widmo”. Myślę sobie: nie będę robił kolegom konkurencji i ganiał z mikrofonem po stolicy, jadę do domu. Miasteczko małe, zacofane, i do tego na Jurze, gdzie co drugi zamek ma jakiegoś swojego ducha, powinienem materiału nazbierać aż nadto. Obleciałem ze siedemdziesiąt osób. Więcej niż połowa mnie wyśmiała, że o co ja w ogóle pytam, mamy dwudziesty pierwszy wiek, a od reszty zebrałem raptem parę historyjek, i to takich, że pożal się Boże. Pani Stefa po pogrzebie starego Guguły, tego, co się po pijaku powiesił, zobaczyła, jak ktoś w takiej samej koszuli schodzi do piwnicy. Pan Gienek, pan Witek i pan Edek szli z lasu z grzybami i widzieli pod zamkiem jakby coś białego. Pan Janek nie widział, ale słyszał, jak coś tam jęczało, to może też duch był? No, czarna rozpacz. Wpadłem jeszcze do zakładu optycznego pani Eli.
    – Oj, Tomciu… widmo, mówisz? W pierwszej klasie technikum koleżanka umówiła mnie z Maćkiem z ogólniaka. Subtelny, grzeczny, sypał cytatami z wierszy, których w życiu nie słyszałam. Podczas spaceru złapała nas ulewa. A potem między lasem a zamkiem pokazała się tęcza. Maciek zanucił: „Gdzieś tam, za łukiem tęczy, w górze hen…”. A ja, głupia, zamiast powiedzieć coś o Dorotce i marzeniach, palnęłam: „I pomyśleć, że to tylko widmo rozszczepionego światła!”. Dalej rozmowa już się nie kleiła. Na pożegnanie bąknął, że nie wie, kiedy będzie miał trochę czasu, i więcej go nie widziałam, a Reni powiedział: „Ta Ela jest taka przyziemna!”. Wyszłam na widmie jak Zabłocki na mydle!
    No, fajnie, ale co ja mam z tym zrobić? Skasować? Zostawić? A, niech będzie, w końcu widmo to widmo, a w dziennikarstwie liczy się rzetelność!

  12. – Co pan się tak wystraszył? – Mężczyzna rozpiął płaszcz, poprawiając krawat nerwowym ruchem. Na palcu prawej dłoni błysnął srebrny pierścień Atlantów. – Nie wiózł pan nigdy nikogo na wysypisko śmieci?
    – Nie – przyznał, zerkając na sekundę w przednie lusterko. Mężczyzna wyglądał, jakby powleczono go zastygłym woskiem, a może to tylko rozmyte, żółtawe światło latarni potęgowało takie wrażenie.
    – Nie? To chyba od niedawna pan jeździ… Ile pan ma lat, jeśli to nie tajemnica? – spytał mężczyzna, nie odwracając twarzy.
    – Dziś skończyłem dwadzieścia siedem.
    – O, proszę, to wszystkiego najlepszego! Szóstego biegu i pustych autostrad! – Jego życzenia bardziej przypominały polecenie służbowe rzucone w pośpiechu przez telefon.
    – Dziękuję.
    W samochodzie zrobiło się tak duszno, że przednia szyba zaparowała od środka. Włączył nawiew na maksymalne obroty, próbując szumem zagłuszyć swoje myśli i zapobiec dalszej konwersacji, która przyprawiała go o dreszcze, choć przecież zrobiło się gorąco.
    – To czego by sobie pan życzył z okazji urodzin? – spytał mężczyzna, wyraźnie siląc się na ciekawość, poprawiając ostentacyjnie zegarek, nie zważając na głośny szum z nawiewu. Coś w tym człowieku było bardzo niepokojącego, jakby do samochodu wtoczył się statek widmo, ale nie potargany przez wiatr, a luksusowy, pusty, niemający zamiaru zatonąć.
    Wiedział, że tego faceta to nie interesuje i że niczego nie zmieni to w jego życiu. Frazesy typu „zdrowia” czy „spokoju” uważał za oklepane, bo codziennie wysłuchiwał od starszych pasażerów, że najważniejsze w życiu jest zdrowie i jak to chcieliby mieć święty spokój. Wszyscy oni wyglądali, jakby zeszli z jednej taśmy produkcyjnej, nie to, co ten zegarek: rzemieślniczy, lśniący na nadgarstku mężczyzny jak czarny księżyc.

  13. Jak ten cholerny dźwięk wywija uszy! Z przekleństwem na ustach chwytam budzik z oczywistym zamiarem. Ręka unosi go za głowę, ale nic więcej się nie dzieje. Odstawiam zegar na półkę i idę do łazienki.
    Opłukuję twarz zimną wodą strącając do odpływu resztki marzeń. Wyszczerzam się do typa w lustrze. Zęby są czyste, nie będę ich mył po nocy. Bezskutecznie usiłuję odłożyć tubkę i szczotkę tracąc kolejne minuty mojego byle jakiego życia.
    Bus, tramwaj a na koniec jeszcze sprint wraz z innymi, aby zdążyć na czas do fabryki. Jakiś frajer potyka się i przewraca tuż przede mną. Widzę jak moje ciężkie robocze trepy przebiegają po jego genitaliach, dłoniach i twarzy. Zatrzymuję się i pomagam mu wstać. Spóźnimy się razem.
    Osiem godzin przy maszynie. Co chwilę przychodzi dyrektor i obserwuje. Ręce świerzbią aby wcisnąć go pod prasę. Kłaniam się w pas i ostrzegam przed niebezpieczeństwem.
    Po drodze do domu wstępuję do sklepu. Kupię litr wódki i urządzę sąsiadom kino mocne wraz z wszelkimi atrakcjami. Jednak w torbie lądują ziemniaki, śmietana i jeszcze więcej ziemniaków.
    W autobusie zwisa nade mną jakaś baba z tobołami, a mnie zwisa ona. O jak jej ciężko! Ale mnie też nie jest lekko! Dłoń chce ją z całych sił odepchnąć, ale z ust wylewa się potok miodu i już po chwili to ona siedzi a stoję ja.
    W mieszkaniu przygotowuję danie godne świni: gotowane kartofle i śmietana. Dłoń zaciska się na brzegu talerza, ale zamiast zrobić z niego puzzle, uśmiecham się i chwalę ceramikę.
    Staję przed lustrem w łazience. Usta i pięści zaciskają się do białości. Wszystko jest nie tak jak bym chciał. Jest tak jak mi przykazano!

    Jeszcze tylko napisać wiersz i iść spać.

    „Jestem widmem samego siebie!”

  14. Akuma no2

    01.11.2017 Piątek

    Jestem w Japonii, daleko. Zapisuję zamiast lampek, zamiast kwiatów. Nie potrzebujesz laurek.

    Wtedy, tamtego dnia pozbyłem się Ciebie na dobre. Byłeś głosem w mojej głowie, nieustępliwym mamidłem, patronem wszystkiego, co robiłem. Dzień ten zaczynał się normalnie od porannego joggingu. Nie miało znaczenia, czy pada deszcz, śnieg, czy jest zawierucha. Trening zawsze musiał być zrobiony. Trzydziestopięciolatek w dresie przeciskający się między blokami, parkingami, trawnikami, skwerami i parkami. To był dżdżysty jesienny poranek. Musiałem niekiedy przeskakiwać kałuże pozostałe po wcześniejszym większym opadzie, sportowe buty uderzały o mokre liście. Przebiegałem koło stadionu i wtedy ten zapach mokrej murawy, wilgotnego powietrza i opadłych liści przypomniał mi moje dziecięce zmagania, bo wtedy też nie miało dla mnie znaczenia, jaka jest pogoda. Wtedy nie trening musiał być zrobiony, wtedy liczyło się braterstwo i radość z grania. Pamiętam strugi deszczu i dwie strzelone bramki, wodę ściekającą po włosach, błoto i ten zapach, ale pamiętam też, że Ciebie nie było. Nie wspierałeś mnie, ale też nie zniechęcałeś. Po prostu byłeś gdzieś daleko. Uwielbiałem piłkę. Mogłem dla niej zrobić wszystko. Potem nie czułem niczego tak mocno. Ale nie udało mi się przebić w klubach, a Ty nie pomagałeś mi, żebym dalej to ciągnął. Zmieniłem więc dyscyplinę na koszykówkę, potem na piłkę ręczną, potem na zapasy. We wszystkim nie byłem zły, ale nie wychodziłem poza średnią. Nigdy nie wiedziałem jak wyjść poza średnią, a Ty nie pomagałeś mi. Potem pojawiła się u mnie nowa pasja – muzyka, ale znów nie wiedziałem jak zostać gitarzystą, perkusistą, wokalistą. A potem na studiach, zainteresowany literaturą nie wiedziałem jak zostać pisarzem, poetą. Kluczyłem, błąkałem się po omacku tworząc z równie nieudanymi zawodnikami pseudoartystyczne komuny zapijające się na mieście. Nie wiedziałem jak powstaje mistrzostwo, nie wiedziałem, że jest możliwe dla każdego, szczególnie kiedy przejawia się iskrę i dysponuje odpowiednim zapałem. Nigdy tego od Ciebie nie usłyszałem i może dlatego później rzuciłem sport, muzykę i pisanie. To wszystko mignęło mi przed oczami, kiedy obiegałem ten stadion. Biegnąc dalej uświadomiłem sobie, że tak było ze wszystkim za co się zabrałem. Najgorzej było z nauką, bo do tego nie miałem pasji. Wtedy groźnie nade mną stałeś i mówiłeś, że będę do niczego, że będę zamiatał ulice. Straszyłeś dziecko, a potem młodego studenta -dorosłego. Nigdy nie wychodziłem poza przeciętność, aż w końcu, kiedy skończyłem z trudem studia śmiałeś się, że pracuję w sklepie, że nigdy nic nie osiągnę, że nie mam ambicji. Tymczasem ja na te studia poszedłem dla Ciebie. Patrzyłem na Ciebie i myślałem, że wszyscy studiują, wszyscy potem po studiach mają dobrą pracę jak Ty i są szanowani. I tak mijały lata, a Ty postanowiłeś się zwinąć z tego świata, twierdząc przy tym, że jesteś nieszczęśliwy, nierozumiany, i że chyba coś go pokarało,a mnie nazwałeś gołodupcem, tak na pożegnanie. Nie do końca wiedziałeś, co się ze mną dzieje, bo średnio utrzymywałeś kontakt. A u mnie zaczęło dziać się wcale nieźle, bo praca w sklepie, była lepszym uniwersytetem dla mnie niż prawdziwe studia. Tutaj dowiedziałem się na czym polega prawdziwe życie, jak walczy się o przetrwanie i co zrobić, żeby być lepszym. Niestety, kiedy odchodziłeś byłem na początku tej drogi.

    Wtedy w ten dzień w połowie mojego treningu zaczął padać mocny deszcz, ale ja już byłem rozgrzany, nie było to dla mnie ważne, że ociekam wodą i cieszyłem się, że woda miesza się z potem, krew żywo pulsowała, a endorfiny przynosiły dobry nastrój. Cały czas jednak myślałem o Tobie. Mijałem kolejne ulice w mieście ukrytych rzek i kierowałem się ku nicości. Zdałem sobie sprawę, że wszystko, co zrobiłem potem robiłem, żebyś zrozumiał, że jestem kimś ważnym, ale zrobiłem też dla siebie, bo mocno potrzebowałem wiary, że mistrzostwo jest osiągalne. Ta sprzedaż wcale nie szła mi dobrze, nie byłem urodzonym sprzedawcą, ale lubiłem czytać i zdobywać wiedzę, szybko więc wybiłem się ponad przeciętność. Szły za tym profity w postaci lepszych zarobków i awansów. Ty już tego nie doczekałeś. Pamiętasz tylko początkowy czas moich zmagań. Stałeś daleko z boku jak niegdyś. Ja już jednak Ciebie nie potrzebowałem. Próbowałem uczyć się przetrwania i pływać w nieprzyjaznym świecie, zmieniać rzeczy niezjadliwe na strawne. Wyrzucałem nałogi, wprowadzałem zdrowe nawyki. Rozwój zajmował mi dużo czasu. Kilka godzin przed pracą odrabiałem lekcje, przygotowywałem ciało i umysł. Byłem gotowy na więcej. Poszło lawinowo. Kiedy zrobisz już tą początkową pracę przeskakuje jakiś pstryczek i zaczynasz być kimś innym. Najpierw zostałem menadżerem sklepu, a potem zarządcą sieci i szkoliłem innych w sprzedaży, aż w końcu trafiłem do branży nieruchomości. Naczytałem się literatury motywacyjnej i biznesowej. W moich oczach pojawiła się wizja fortuny. A ja już wizualizowałem sobie Twój uśmiech w zaświatach. Firma remontowa miała być kluczem do sukcesu, ale żeby na początku to pociągnąć i zrozumieć całą mechanikę zarabiania na nieruchomościach jeździłem do każdego pojedynczego budynku, na każde najmniejsze nawet szkolenie. Ale jak w sprzedaży najwięcej nauczyłem się w praktyce. Szybko wyspecjalizowałem się w remontach mieszkań kompletnie zdemolowanych, przejmowanych przez komornika. Wchodziłem do takiego mieszkania i chłonąłem nieszczęście, które było w przejmowanych murach. Słuchałem historii, o nieszczęśliwych ludziach. Spływało to po mnie. Ludzie są tymczasowi, królowie i żebracy, zmieniają się w murach budynków jak w kalejdoskopie. Nie obchodziły mnie więc te ludzkie widma, jedno tylko w dalszym ciągu mnie prześladowało – Twoje. Tamtego dnia, kiedy dobiegłem do swojego apartamentu na nowym osiedlu przy Parku na Zdrowiu cały ociekający wodą zrozumiałem, że to nie ma sensu, że jestem wdzięczny losowi za całą tą drogę, ale potrzebuję porady specjalisty. Dlaczego ja robiłem to wszystko patrząc na to twoje widmo pojawiające się na każdym kroku?

    Poszedłem z Tobą do specjalisty i rzuciłem Cię na stół. Ubrany w luźny garnitur, koszulkę polo zamiast koszuli i adidasy wkroczyłem pewnym krokiem do gabinetu psychologa i czułem, że swoją postawą budzę zaciekawienie. Mężczyzna od którego bije pewność siebie, ja, w gabinecie psychologa. Zupełnie byś mnie nie poznał, takiego jak wtedy byłem, takiego jakim teraz jestem. Spojrzał na mnie przez okulary z niebieskawymi szkłami i poprosił, żebym usiadł. Kiedy opowiedziałem mu o Tobie i o sobie zaczął rozkładać mi na biurku jakieś figurki i prosił, żebyśmy odgrywali z nimi scenki. Tam byłeś Ty, matka, siostra i ja. I kiedy je tak przekładałem w końcu coś we mnie pękło i polały się łzy. Łzy dorosłego silnego mężczyzny. Nie, ja wcale nie wstydziłem się tych łez. Ja to wszystko zrozumiałem. Zobaczyłem małego chłopca, który cały czas udowadnia, który coś Tobie próbuje pokazać. Psycholog powiedział mi, że przeszedłem drogę, której mi gratuluje, ale muszę się pozbyć z głowy robienia rzeczy dla Ciebie, że muszę z Tobą skończyć, co nie znaczy zapomnieć, że muszę zrozumieć i zaakceptować. Wyszedłem wzburzony i zapowiedziałem, że wrócę następnego dnia.

    Sprzedałem dom, samochód i firmę, a wszystkie oszczędności, cały zgromadzony majątek oddałem na hospicjum. Stanąłem w nagiej prawdzie życia i mogłem zacząć od początku. Następnego dnia pojawiłem się punktualnie. Usiadłem spokojny w tym samym fotelu w gabinecie.

    Na dzień dobry powiedziałem mu, co zrobiłem. Terapeuta był bardzo zdziwiony. Po prostu go zatkało. Zdaje się, że się obawiał, że wyczytałem sugestię pozbycia się majątku z jego słów. Zaczął więc nerwowo zaprzeczać, że on nic takiego nie sugerował. Zapewne myślał, że jestem szalony, ale na odchodnym powiedział mi, że to godne podziwu i niespotykane. No, cóż, ja nie robiłem tego dla niczyjego poklasku. Mało już też obchodziło mnie jego finalne bajdurzenie. Zatrzasnąłem drzwi i udałem się w nowe.

    Kiedy byłem już na ulicy pomyślałem sobie jeszcze, co Ty byś na to powiedział, gdybyś to wszystko zobaczył? Haha, tak, znów pomyślałem o Tobie. Znów z Tobą rozmawiałem. Tamtego dnia zrozumiałem więc jeszcze jedno. Zawsze będziesz dla mnie pewnym odnośnikiem, ale nigdy nie dam sobie odebrać kontroli. Nie da się wyciąć Ciebie ze zdjęć. Będziesz rakiem, który mnie trawi. Będzie to jednak symbiotyczne. Postawiłem długą kreskę, będę czasem za nią zaglądał, żeby zorientować się gdzie jestem. Staję się tym, kim miałem być. Dziękuję Ci, bez Ciebie nie byłoby to możliwe. A teraz rzucam ziarnami soi, uderzają w drzwi i okna, toczą się po podłodze. Możesz odejść w spokoju. Amen, do cholery, amen! Arigatō! Sayōnara Akuma!

  15. Marta, zaparkowawszy samochód na żwirowym placu, wyszła w chłód listopadowego wieczoru.
    – To musi być tutaj – powiedziała sama do siebie.
    Po chwili dostrzegła rysy wyłaniającej się gęstej mgły bryły. Krawędź dachu, balkon, mury z nielicznymi oknami, wreszcie taras i drzwi. Jak statek-widmo, skojarzyło jej się.
    Nagle usłyszała odgłos kroków. Wkrótce potem zauważyła starszego mężczyznę z laską w dłoni.
    – Witam! Ale wieczór się pani trafił na powitanie. A wie pani, że podobno ten dom jest nawiedzony? – zaśmiał się staruszek.
    – W taką pogodę potrafię nawet w to uwierzyć. Jestem Marta. Zarezerwowałam ten nawiedzony dom na weekend.
    – Moje nazwisko Szemel. Zapraszam do środka. Jeśli tylko będzie pani czegoś potrzebować, proszę śmiało pytać. Mieszkam kilkanaście metrów stąd – mężczyzna wskazał kierunek laską i wolnym krokiem udał się w tamtą stronę.
    Marta wzięła z samochodu plecak i weszła do swojego tymczasowego lokum, gdzie zaskoczyło ją ciepło oraz zapach drewna i starych książek.
    – Całkiem przytulnie jak na willę z duchami – powiedziała i postanowiła zacząć wieczór od mocnej herbaty.

    Chwilę później usłyszała pukanie. Odstawiwszy czajnik, ruszyła w stronę drzwi. Stał w nich może czterdziestoparoletni mężczyzna w sportowej kurtce i dżinsach.
    – Dobry wieczór. Widzę, że pani trafiła i już się rozgościła. I słusznie! Andrzej Szemel, właściciel domu.
    – Marta. Przyjechałam dosłownie kilka minut temu. To chyba pana ojciec mnie przywitał.
    – Ojciec? – odrzekł mężczyzna po chwili milczenia. – Mój ojciec nie żyje od dziesięciu lat. Tylko ja mieszkam na tej posesji.
    Martę przeszedł dreszcz. To nie tak miał się zacząć ten weekend, pomyślała, zamroczona narastającą falą strachu.

  16. Jest środek nocy. Stoję tuż przy jej łóżeczku. Maleńka nocna lampka rozprasza ciemność, a ja czekam. Ulubiony pluszak Ani wpatruje się we mnie swoimi szklistymi, wielkimi oczami. „Czemu znów tu stoisz? Przecież ona odeszła” – zdaje się mówić oskarżycielskim tonem. Nie mam sumienia powiedzieć mu, co naprawdę się stało. O długich, nieprzespanych nocach przy innym, szpitalnym łóżku. O nierównym oddechu i chwilach, gdy budziłem się, gdy wydawało mi się, że oddech ustawał. I tych najdłuższych kilku minutach, gdy czekałem, by oddech powrócił.
    Wreszcie pojawia się. Pluszak jej nie dostrzega, ale ja patrzę wprost w jej uśmiechnięte oczy. „Tatusiu!” – krzyczy, a ja siłą powstrzymuję łzy. Jej włoski okalają delikatną twarzyczkę. Nie taką ją pamiętam, ale cieszę się, że takie wizje podsuwa mi narkotyk. „Poczytasz mi dzisiaj? Mam ochotę, na Nudzimisie!”. Bez słowa przytakuję, chwytam książeczkę, która nadal leży na stoliku nocnym. Przepycham słowa przez ściśnięte gardło. Książkę trzymam, by się nie wydało, że znam ją już na pamięć. Tyle nocy… I choć skutki uboczne „widma” sprawiły, że jestem równie łysy jak Ania w te ostatnie dni, to nie mogę przestać. Żałuję tylko, że da się go brać jedynie raz dziennie. I że wizje są zawsze zbyt krótkie. Gdy kończę czytać, ponownie próbuję pogłaskać jej maleńką główkę. Dotyk, to jedyny zmysł, którego narkotyk nie oszuka, moje palce zatrzymują się więc na zimnej poduszce. Przysuwam palce do nosa i czuję woń jej włosów. „Tatusiu…?” Ostatnie słowa są równie przezroczyste jak jej postać. Wreszcie i one, i ona znikają. „Do jutra, kochanie…” – mówię na odchodnym do pustego pokoju. Pluszak zdaje się wzruszać ramionami. „Do jutra” – odpowiada.

  17. Bliżej nieokreślonego dnia i godziny przybyło z zaświatów. Ni to coś, ni to nic – skądś spomiędzy. Rozkokosiło się. Rozlazło. Było go coraz więcej i dobitniej, aż zaczęto je nieśmiało zauważać. Co wieczór zlatywały się ptaszyska, siadały na okolicznych wrakach i krakały ponuro. Koty z sąsiedztwa jeżyły sierść na grzbietach i prychały. Ono to świetliście chromoliło.
    A potem zaczęło śmierdzieć. Tego nie dało się już ignorować.
    – Kimżeś jest? Czego szukasz na tym łez padole? – spytał nasłany egzorcysta.
    Odpowiedziała mu cisza. A ponieważ nie wierzgało, nie złorzeczyło ani nie bluźniło, klecha uznał, że nie ma tam nic do roboty.
    Różdżkarz tylko machnął ręką i z zatkanym nosem oddalił się pośpiesznie, na ile mu godność pozwoliła.
    Tymczasem śmierdziało coraz intensywniej, a ludzie zaczęli opowiadać niestworzone historie.

    Zupełnie przypadkowo przybyłego na rekonesans dewelopera ze stolicy zainteresowała akurat ta działka. Mimo że mu ją odradzano.
    Tylko jak pozbyć się czegoś, czego istnienia nie dowiedziono? Za co wystawić fakturę? Deweloper musiał się na miejsce pofatygować osobiście. Stanąć okiem w oko z niewidzialnym. Smród zniósł po męsku, nawet maseczki nie założył.
    – Nie możesz tak całkiem naszego świata chromolić – tłumaczył cierpliwie. – Podaj mi swoją cenę, a ja załatwię resztę.
    Do negocjacji odniosło się z bezbrzeżną obojętnością. Mackami swojej jaźni eksplorowało aurę dewelopera, a ta była naładowana negatywnie, czyli odpychająca. Ale czas jego przebywania w tym miejscu dobiegł końca, więc jak się pojawiło, tak znikło.

Dodaj komentarz