Pora zaprosić was na wrześniowy konkurs na blogu Pasji Pisania. Tym razem możecie wygrać debiutancką powieść Doroty Wójcik – „Cecylio, obudź się!”.
„Jedno jest pewne: przyciągam problemy jak magnes” – utrzymuje Cecylia, bohaterka powieści Doroty Wójcik – kursantki Pasji Pisania – Cecylio, obudź się! Wydaje się, że ma rację. Kłopoty aż do niej lgną! Mąż zostawił ją dla innej kobiety, ekscentryczny wujek umarł, a przy okazji przekazał Cecylii kłopotliwy spadek. A może z tego galimatiasu może powstać coś dobrego? Cecylia w końcu stwierdza: „A więc tak wygląda szczęście, gonimy za czymś ulotnym, a potrzebujemy tak niewiele”.
Właśnie szczęściu będzie poświęcony nasz wrześniowy konkurs na blogu Pasji Pisania. Napiszcie opowiadanie (lub fragment opowiadania) pod tytułem „A więc tak wygląda szczęście”. Choć powieść Doroty Wójcik tchnie optymizmem i humorem, to nie muszą być wyznaczniki waszych prac. Co będzie królowało w waszych miniaturkach? Radość? Smutek? Ironia? Groteska?
Prace nie powinny przekraczać 1700 znaków ze spacjami. Wklejcie je w komentarzu do wpisu konkursowego do 29 września włącznie. Spośród nadesłanych prac Dorota Wójcik wybierze dwie najlepsze, a ich autorzy otrzymają egzemplarze jej powieści ufundowane przez Wydawnictwo Lira.
Zatem czekamy na wasze prace! I życzymy wam szczęścia!
Źródło cytatów: Dorota Wójcik, Cecylio, obudź się!, Wydawnictwo Lira, Warszawa 2019.
„Czas to pieniądz”, a „pieniądze szczęścia nie dają”. Te dwa wyświechtane powiedzenia są wyryte w naszej świadomości tak mocno, że nie zastanawiamy się już nad ich sensem. A ja myślę, że czas jest trochę jak waluta, którą płacimy za możliwość doświadczania szczęścia. Gdybyśmy mieli go nieograniczoną ilość, także nasze szczęście nie miałoby granic. Doba ma jednak tylko dwadzieścia cztery godziny, a znaczna część tego czasu przypada na „regularne zobowiązania”, takie jak sen, praca i inne czynności niezbędne do życia. Zostają mi więc tylko trzy godziny. Na co je wydam?
Życie jest jak wystawa sklepowa, którą oglądam z zachwytem, nie mogąc zdecydować się, co zrobić z czasem. Paraliżuje mnie strach przed tym, że dokonam niewłaściwego wyboru, bo każdy wybór to koszt utraconych możliwości. Gdybym kochała swoją pracę, byłabym szczęśliwsza o całe osiem godzin. Ponoć są ludzie, którzy tak potrafią, ale ja do nich nie należę.
Mówią, że nie ma większego szczęścia, niż uszczęśliwiać innych. Może więc zadzwonię do taty? Lubi, gdy dzwonię, ale czy znaczy to dla niego tyle, żebym mogła nazwać to szczęściem? Ma przecież nową rodzinę, a w moim życiu nie było go wiele. Czy zasługuje na dwadzieścia minut mojego czasu?
Ten czas bardziej uszczęśliwi moją córkę. Będziemy biegać po mieszkaniu tam i z powrotem, wydając dziwaczne dźwięki. Mogłaby tak całe popołudnie. Problem w tym, że po dwudziestu minutach moje myśli zaczynają ogniskować się gdzie indziej. Biegną ku pisaniu, a ja żałuję, że nie mogę teraz sama sobie opowiadać historii, nad którą pracuję. A mój mąż? On też ma prawo oczekiwać, że znaczna część tych trzech godzin przypadnie jemu. O nic się jednak nie upomina, bo chce, żebym była szczęśliwa.
I mamy pierwszą pracę, świetnie! Kto następny?
Zgrzeszyłbym, gdybym napisał, że nie mam szczęścia. Dobre pożycie z żoną. Udane dorosłe dzieci. Ładny domek z ogródkiem. Samochód. Praca, o której wielu marzy. Jednak w życiu starego pryka już nie ma tych porywów szczęścia, którym los do niedawna go obdarzał. No, chyba, że sam chciałby się podzielić.
Cztery lata temu o tej porze roku kontaktując się ze szkołą, która miała pracownię robotów wpadłem na pomysł, że mogliby do niej przychodzić uczyć się wychowankowie pobliskiego domu dziecka. Chciałem w to jako nauczycieli konstruowania robotów zaangażować studentów politechniki, a także zdobyć własny zestaw do konstruowania robotów za pośrednictwem serwisu finansowania społecznościowego. Udało się zebrać prawie pięć tysięcy, więc starczyło na profesjonalny zestaw i na komputer, a nawet dwa jak LEGO podarowało zestaw. Tuż przed gwiazdką zorganizowałem wręczenie daru internautów przebrany w złocisty strój dr Bota i to była jakaś kulminacja mego szczęścia. Na politechnice założyłem koło naukowe, które organizowało lekcje w szkole.
Rok później zorganizowałem „Gwiazdkowe zawody balonowe”. Zebrane pieniądze starczyły na baloniki, butlę z helem i nagrody. Precyzyjną wagę pożyczyłem z zaprzyjaźnionej apteki. Najpierw nastoletni geniusz opowiedział jak wysłał balon do stratosfery, a potem przygrywał na perkusji ze swoim zespołem. Zawody odbywały się w sali gimnastycznej i polegały na obciążeniu balonika jak największą liczbą karteczek jednak tak by balonik uniósł się pod sufit. Dzieci często bawiły się trochę wbrew regulaminowi ale radośnie. I ta radość mnie rozłożyła.
Teraz moi dyplomanci przedstawią dzieciom swoje smartfonowe aplikacje. Na sprzęt zebrałem już prawie dwa i pół tysiąca.
Kocie szczęście.
Ania i ja mieszkamy razem od niedawna, ale rozumiemy się bez słów. Owszem, Ania czasem coś do mnie mówi, nawet powtarza to samo po kilka razy, ale ja nie zwracam na to uwagi, w końcu mam swoją dumę.
Ania kupiła mi nową kuwetę, tak wielką, że nie zmieściła jej w przedpokoju, tylko wstawiła do łazienki. Nasypała żwirku i czekała. Nic z tego! Kuweta jest różowa, żaden facet nie załatwi się do czegoś takiego. To już lepsze są buty Ani.
Ania wyrzuciła te niebieskie adidasy i nie postawiła na ich miejsce żadnych innych. I gdzie ja mam teraz, z przeproszeniem, się załatwiać? Wstydliwy jestem, nie mogę tak centralnie na dywaniku. Sprawdzę, czy torebka Ani się nadaje.
No i proszę, moja stara kuweta wróciła do przedpokoju. Wprawdzie ta różowa nie zniknęła z łazienki, ale już nie muszę korzystać z doniczki z fikusem.
Ile razy mam dawać do zrozumienia, że nie lubię karmy z wątróbką? Źle mi się po niej odbija. Staram się przekąsić czymś, co zmieni wątróbkowy posmak w pyszczku, ale liście paprotki się nie nadają.
Głodny jestem. Wprawdzie zjadłem swoją porcję karmy z wątróbką, ale część wyplułem na wycieraczkę. Muszę poszukać w domu czegoś innego do jedzenia. Wczoraj wieczorem cała kuchnia pachniała smażonym łososiem, Ania na pewno nie zjadła wszystkiego.
Znalazłem! Łosoś był w lodówce na talerzyku. Wystarczyły trzy zwinne skoki na drzwi od lodówki – i łosoś był mój. Uwielbiam mieć pełen brzuszek. Lodówki na wszelki wypadek nie zamknąłem, w razie gdybym znów zgłodniał…
Dziś rano odkryłem, że w tym mieszkaniu jest jeszcze jeden pokój, a w nim wielkie łóżko. Cieplutkie, mięciutkie i pachnące Anią. Przespałem tam cały dzień. Nie rozumiem, dlaczego później Ania mnie wygoniła, przecież łóżka są do spania, no nie? A ja nie będę się całe życie męczył na fotelu.
Koniec z karmą z wątróbką! Ania zmieniła ją na karmę z tuńczykiem. Wprawdzie wycieraczkę w przedpokoju też zmieniła, ale niestety na taką, która ma dziwny zapach. Dobrze, że położyła ją tuż obok kuwety, jutro się tym zajmę.
Chciałem się odwdzięczyć Ani za zmianę karmy, więc złapałem mysz i położyłem na stole. Ania strasznie krzyczała. Ludzie to jednak w dziwny sposób się cieszą.
Wciąż dręczy mnie to słowo na „k”, które Ania ostatnio tak często wypowiada. Zawsze wtedy spogląda na mnie i mówi, że wszystko będzie dobrze. A więc to na pewno jakaś fajna niespodzianka dla mnie, nie mogę się doczekać.
Już wiem co to za tajemnicze słowo na „k”, Ania dzwoniła dziś gdzieś w tej sprawie i umówiła się na jutro. Chodzi o kastrację. Nie wiem co to takiego, ale Ania obiecała mi potem duży kawałek łososia. A więc do jutra.
,,Wszystko wydaje się takie samo, a jednak inne jest wszystko” – tę piosenkę słyszałam, gdy zobaczyłam Go po raz pierwszy. Światła reflektorów oświetlały tłum nastolatków tańczących pod sceną. On stał z boku paląc papierosa. W długich blond włosach i swetrze w czerwono czarne paski przypominał mi Kurta Cobaina. Mój wzrok przewiercał go na wskroś, aż przywołał go do mnie. Podszedł, przedstawił się, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pierwsze spotkanie sam na sam w piwnicy u dziadka, pocałunki, później wyjazd na Woodstock. Staliśmy się nierozłączni. Trzymaliśmy się za ręce, aby nie oddalić się od siebie za daleko. Dorastaliśmy razem, dojrzewaliśmy wspólnie.
W końcu szaleństwa i koncerty zamieniliśmy na spokojne przesiadywanie na ławce i gapienie się w gwiazdy oraz wypatrywanie świetlików na łące. Następnie ławkę zastąpiła kanapa w naszym wspólnym domu. Jego długie włosy opadły na podłogę w salonie fryzjerskim, a glany, kraciaste spodnie i dziurawe rajstopy zamieniliśmy na garnitur i elegancką garsonkę.
Aż w końcu, któregoś dnia życie całkowicie wywróciło nam się do góry nogami. Spojrzałam na dwie kreski na plastikowym patyczku, On wpatrując się we mnie z miłością, ze łzami w oczach, powiedział:
– Teraz mam wszystko.
Wtedy poczułam, że tak właśnie wygląda prawdziwe szczęście.
Mój poprzedni wpis to niestety nie był wytwór mojej literackiej fantazji. Dawno temu polubiłem crowdfunding i często wspierałem różne inicjatywy, a moje projekty dla Domu Dziecka na poznańskiej Wildzie spotkały się z przychylnym przyjęciem i zawsze się udawały.
Projekt z 2015: https://polakpotrafi.pl/projekt/zbudowac-robota
kiedy zbieraliśmy na LEGO Mindstorms do nauki budowania robotów.
Projekt z 2016: https://polakpotrafi.pl/projekt/naukowa-gwiazdka-w-domu-dziecka
kiedy zbieraliśmy na nieco naukową Gwiazdkę z zawodami balonowymi.
Projekt 2018: https://polakpomaga.pl/kampania/wychowankow-domu-dziecka-skoki-w-przyszlosc-techniki
, na który nadal zbieramy, bo już niewiele brakuje by zademonstrować najbardziej atrakcyjne projekty smartfonowe moich dyplomantów.
Porządny schabowy, żona dbająca o dom, dzieci i męża – cóż więcej do szczęścia potrzeba?
Koszulka przykleja się do pleców, wierzchem dłoni wycieram krople potu pod nosem. Upał dziś szczególnie daje się we znaki. Przemierzając parkową alejkę słyszę głośne śmiechy. Spoglądam na kobiety siedzące na ławce. Na serdecznym palcu nie widzę obrączki. To przyszłe żony.
Nogi blondynki były smukłe i długie. Wzrok zatrzymałem tylko na chwilę w miejscu, gdzie powinna kończyć się sukienka. Lekko oszołomiony zabrnąłem wzrokiem tak daleko, na ile pozwolił mi jej strój. Cudowne uda. Dekolt czerwonej mini ledwie zakrywał sutki, więc jędrne piersi mogłem ujrzeć w prawie całej okazałości. Na dobrą sprawę pokazała prawie wszystko, co kobieta może zaoferować ciałem i to nie rozbierając się. Druga, dla odmiany brunetka miała na sobie można by rzec zwykłe, dżinsowe spodenki, może nie tak zupełnie. Były jak poszarpane przez psa. Ale na widok takiej goloneczki… Już się obawiałem, że z powodu zniszczeń takiej ilości dżinsu ujrzę brzegi majtek. Lecz ujrzałem brzegi czegoś innego. Ona chyba nie lubiła nosić bielizny. I tak za każdym razem byłem rozczarowany wyuzdaniem, rozpustą, brakiem subtelności u kobiet. Do czasu spotkania kumpla z dawnych lat. Miał żonę.Piękna botoksową laleczkę z doczepianymi rzęsami i sztucznymi cyckami. Wchodząc do domu nigdy nie czuł zapachu pieczonej karkówki, kotleta czy szarlotki, ale Chanel lub Armani zawsze. Nie spędzał wieczorów na sentymentalnych i szczerych rozmowach z żoną, bo ona właśnie umówiła się z przyjaciółkami. Ale rozumiała go i przed wyjściem szybko rozchylała uda, by był zadowolony i spokojnie zasnął. Dobrze, że odziedziczył firmę po ojcu, przynajmniej go na nią stać. Przedstawiając żonę powiedział: ”A to właśnie moje szczęście”. A więc tak wygląda szczęście- pomyślałem.
Dużo już przeszliśmy. Jedno poronienie mamy za sobą. Nie było to łatwe, ale zawsze mogłam liczyć na pomoc i wsparcie mojego męża – Piotrka. Teraz czułam, że coś się zmieniło, że czuję się inaczej. Znikąd nie mogły wsiąść się codzienne mdłości, senność i ogromne piersi, o których zawsze marzyłam.
Wizytę u mojego lekarza miałam zaplanowaną dokładnie za trzy tygodnie. Testy zrobiłam dwa, z czego jeden wyszedł pozytywny, drugi negatywny, więc jak im wierzyć. Szczególnie, że miałam już doświadczenia z pozytywnym testem, a lekarz mi mówił, że wynik wyszedł błędny, bo on niestety nie widzi u mnie żadnej ciąży. Teraz jednak wiem, że jest inaczej.
Siedzę w kolejce do ostatniej klientki, czekam cierpliwie i staram się nie słuchać wszystkich kobiet gadających wokół. Wychodzi z gabinetu ostatnia pacjentka i wtedy ja delikatnie pukam i pytam czy jeszcze można. Mój lekarz oczywiście mnie poznaje i pyta:
-Ooo dzień dobry, a co Panią sprowadza?Nie mamy dziś umówionej wizyty?
-Nie, ale Panie Doktorze. Okres spóźnia mi się już osiemnaście dni i wiem, że jestem w ciąży. Zwyczajnie to czuję.
-No to niech się Pani idzie przygotować i sprawdzimy to.-odpowiada z uśmiechem.
Robi USG i potwierdza moje podejrzenia. A co najważniejsze! Serduszko naszego dziecka bije! Doświadczyłam najpiękniejszego uczucia w życiu! A więc to właśnie tak wygląda szczęście! Z moich oczu popłynął potok łez szczęścia, a teraz w nadziei i wyjątkowej dbałości o siebie czekam na szczęśliwe rozwiązanie!
Kamila przyglądała się ludziom na lotnisku. Znudzone dzieci marudziły, a rodzice wyciągali z toreb kolejne smoczki i zabawki. Emeryci rozglądali się spłoszonym wzrokiem. „Po co mi to było?” – mówiły ich miny. „Trzeba było normalnie, do Gąsek albo Mielna.” Pozostali przestępowali z nogi na nogę albo drzemali pod ścianą.
Zauważyła ich przy odprawie. Stali przytuleni, otoczeni murem toreb, który odgradzał ich od świata. Co rusz spoglądali na swoje obrączki, by za chwilę się pocałować – nieco zbyt namiętnie.
Więc tak wyglądają nowożeńcy.
Do samolotu weszła pierwsza i opadła na swoje miejsce – 33A, przy oknie. Od strony przejścia usiadł jakiś brunet. Fotel między nimi pozostał pusty.
Uchwyciła wzrok pary z dzieckiem w przeciwległym rzędzie. Stłoczeni na niewygodnych siedzeniach, patrzyli na nią z zazdrością. Wydawało jej się, że słyszy ich myśli: „Szczęściara, ma wolne miejsce obok, a my tutaj jak sardynki w puszce”.
Chętnie by się z nimi zamieniła. Nie tylko miejscami w samolocie.
Nowożeńcy siedzieli za nią ze splecionymi dłońmi, uśmiechając się błogo. Kamila przypomniała sobie, jak sama trzymała Maćka za rękę, ale teraz ten uścisk kojarzył się jej tylko z węzłem gordyjskim.
– To miejsce chyba zostanie wolne – powiedział brunet, gdy samolot zaczął kołować. – Mamy szczęście, możemy się rozłożyć.
– Tak – westchnęła. – Prawdziwe szczęście.
– Ciekawe, kto i czemu nie przyszedł.
– Mój narzeczony. To znaczy mąż. Jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Może i dobrze – odparła beznamiętnie i zamknęła oczy, gdy samolot zaczął się wznosić. Uświadomiła sobie, że nerwowo kręci obrączką na palcu. Czemu jej nie zdjęła?
Zagryzła wargi. Trochę ze strachu przed lotem, a trochę, by powstrzymać łzy.
Piękne. Smutne ale naprawdę piękne
Łąka pod pierzyną rosy lśni w słońcu niczym lustro. Trawa pokryta nią mieni się wszystkimi odcieniami białego złota. Gdzie okiem nie sięgnąć, całe połacie rozmigotanych klejnotów nie pozwalających oderwać oczu od swojego piękna. W środek tego sielankowego pejzażu wpada pies. Biega jak szalony, rozpryskuje miliony kropelek na wszystkie strony, uwalniając ukryte w nich światło. Żadna nie lśni tak samo, bo każda jest niepowtarzalna. Pies wywija fikołki, zlizuje wilgoć z delikatnych źdźbeł, tarza się i zażywa porannej kąpieli po czym nieruchomieje. Patrzy na mnie z fikuśnie wywieszonym językiem. Jego oczy tryskają radością jak fontanna. I lśnią oślepiającą miłością do życia jak lśni kropelka rosy, całowana promieniem słońca. Tylko dziwne, że nagle tyle tej rosy w moich oczach.
Śliczne 😀
– Aa, więc tak wygląda szczęście – skomentowałam zgryźliwie, akcentując wymownie ostatnie słowo. Zlustrowałam wzrokiem siostrę, której kreacja aż ociekała wydanymi setkami.
– Przestań – szepnęła i nerwowo potarła dłońmi o sukienkę.
– Mogę? – nie czekając na odpowiedź, przepchnęłam się między nią a framugą i weszłam do mieszkania. – No, no, no – nie oszczędziłam sobie dalszych komentarzy. Nawet się nie schylając, zrzuciłam z nóg tenisówki i lekkim kopniakiem usadziłam je pod ścianą, jak zwykłam to czynić u siebie w domu. Buty, choć względnie nowe, rażąco odcinały się od eleganckiej tapety.
Czując się jak u siebie, zaczęłam oglądać mieszkanie. Pozwoliłam sobie dotknąć muślinowych zasłon, odkryć wieko eleganckiej cukierniczki, zajrzeć do kredensu z kompletem eleganckiej porcelany, a nawet rzucić okiem do garderoby – do garderoby! Moje ubrania, odkąd pamiętam, upchnięte były w małej szafie, a ponieważ robienie przeglądów nie leżało w mojej naturze, przez lata tylko dopychałam kolanem kolejne sztuki, aż w końcu pewnego dnia coś stuknęło i tylna ściana wypadła na podłogę. A tu proszę – garderoba!
Siostra tylko dreptała za mną, nic nie mówiąc. Tylko czasem z jej ust wyrywało się jakby stęknięcie, gdy bezpardonowo otwierałam kolejną półkę. Czułam, że zachowuję się jak wieśniak, nawet jak na moje standardy, ale nie mogłam się powstrzymać.
– No siostra, gratulacje – zamaszyście chwyciłam jej rękę, gdy doszłam do ostatniej już sypialni, i zdecydowanie nią potrząsnęłam. – Dorobiłaś się, to ci trzeba przyznać. Szczęścia na nowej drodze chyba nie muszę ci życzyć, bo NIC ci już do niego nie brakuje. Zostawiam cię, żebyś mogła – jak to ujął twój mąż? – łapać razem z nim szczęście za nogi.
Fragment opowiadania.
Czy szczęście może mieć kolory? Jeżeli tak, to moje ma kolor szary. Jest małe i zagubione. Przez nikogo niechciane i niekochane.
Samotne siedziało na chodniku. Miało spuszczona główkę i smutne oczy. To była miłość od pierwszego spojrzenia.
Zdjęcie w Internecie informujące o małym, porzuconym szczęściu sprawiło, że miałam ochotę pobiec tam co sił w nogach, żeby je ocalić. Dlaczego tego nie zrobiłam? Chyba trochę się bałam. Bałam się konsekwencji i odpowiedzialności.
Całą noc o tym myślałam. Moje małe, szare szczęście siedziało gdzieś wystraszone, z pustym brzuszkiem.
Gdy siedziałam w dużym łóżku, oparta o puchowe poduchy, dopadła mnie tęsknota.
Biedne maleństwo. Na pewno ktoś cię przygarnął. Takie śliczności szybko znajdują nowy dom.
Z samego rana wsiadłam w samochód i z duszą na ramieniu, wyruszyłam szukać mojego szarego szczęścia. Jeździłam w kółko, wypatrując jakiegokolwiek znaku. Jakiś małych oznak, że na mnie czeka. Z żalem stwierdziłam, że jednak nie było mi ono pisane.
Zamknęłam smutek w sercu i wróciłam do zwykłej prostej codzienności.
Kolejna noc minęła na spokojnym śnie. A gdy poranne promyki słońca wkradły się do mojej sypialni, z rozleniwieniem przeciągnęłam się w dużym, pustym łóżku. Mój nierasowiec, już wyprowadził swojego człowieka na spacer, dlatego mogłam jeszcze poleniuchować.
Hałas dobiegający z przedpokoju oznajmił koniec spaceru. Cztery krótkie łapki mojego starego przyjaciela, rytmicznie uderzały o kafelki. Musiał być bardzo zadowolony z przechadzki, bo wyraźnie słyszałam jego radość. Ciekawe co go tak rozweseliło?
Radosne podskakiwanie zbliżało się w moim kierunku. Słyszałam stłumiony śmiech towarzysza spacerów i …
Za oknem drzewa uginają się pod silnym wiatrem. Ludzie się spieszą, a naciągnięte kaptury zasłaniają im twarz. Samochody pospiesznie opuszczają skrzyżowanie, machając wycieraczkami, które sprawnie odgarniają wodę. Pani w czarnym płaszczu wysiadając z autobusu, zdecydowała się otworzyć parasol. Chyba żałuje tej decyzji, bo wiatr wygina go we wszystkie strony, a ona moknie, próbując ustawić go nad głową. Deszcz pozostawia drobne kropelki na szybie, które najpierw wolno, a potem coraz szybciej spływają na sam dół okna, zbierając po drodze ze sobą inne koleżanki kropelki.
Kubek z gorącą kawą przyjemnie ogrzewa mi dłonie. Gorący łyk rozlewa się po gardle, a ulubiony smak powoduje, że oczy zamykają się w błogim stanie. Słysząc cichutki głos, odwracam się, widząc maleńką dziewczynkę, bardzo skupioną na wyborze odpowiedniego koloru, by pomalować pięknego jednorożca.
– Mamo, ładnie ? – Patrzy na mnie błyszczącymi oczami, oczekując odpowiedzi.
– Pięknie kochanie. – Odstawiam czerwony kubek z kawą, siadając na dywanie obok tej cudownej istotki.
Wybieram kredkę w ulubionym fioletowym kolorze i staram się malować kreska po kresce, jak najdokładniej umiem. Malutkie rączki podają mi kolejny kolor, sugerując, że ten będzie lepszy. Głaszczę miękkie długie włoski i całuje główkę. Jakie mam szczęście, że mogę dziś spędzić cały dzień z osobą, którą kocham najmocniej na świecie. Nie musimy się nigdzie spieszyć, nigdzie gonić, a to, jak spędzimy ten czas, zależy tylko od nas. Odchodzę po cichutku od stolika, by w tajemnicy ugotować budyń. Uśmiech, który pojawia się na widok miseczki ze smakołykiem, rozjaśnia cały pokój, a słońce z zazdrości wyszło zza chmur, by pokazać, że umie świecić jaśniej.
Zatrzymuję się przed Kamienicą. Ogromne rzeźbione turkusowe drzwi są jak wejście do barokowego pałacu. Naciskam mosiężną klamkę, ledwo słyszalne skrzypienie przełamuje ciszę. Powiew chłodu wnętrza kontrastuje z upałem, który nie ma odwagi wedrzeć się do środka i zatrzymuje się na rozpalonej i zakurzonej ulicy. Zamykam drzwi, wchodzę, chowam do torebki okulary przeciwsłoneczne. Miły półmrok jest wytchnieniem dla oczu, które mogą odpocząć od ostrego słońca. Rozglądam się po przedsionku, jestem za wcześnie, bo poza mną nie widać nikogo. Schodzę po krętych schodach, buty stukają, choć staram się delikatnie stawiać stopy. Nie chcę burzyć tej ciszy. Chłód kutej poręczy daje ulgę rozgrzanym dłoniom. Prześlizguję się spojrzeniem po zdjęciach rozwieszonych na ścianach korytarza. W głębi zauważam otwartą salę, wchodzę nieśmiało. Wzrok przyciąga bordowa kurtyna, bogato marszczona, lekko połyskująca, ciężka, odpowiednio gruba, by pochłaniać światło i hałas. Przy prawym i lewym brzegu kurtyny stoją dwie wysokie lampy, jedyne źródła światła. Białe abażury umocowane na wygiętych długich nogach wbitych w stabilną podstawę, doskonale komponują się z błyszczącą na ich tle moltonową kurtyną. Przed sceną, w równych rzędach, rozłożono krzesła, granatowe, z oparciami, ale pozbawione podłokietników. Siadam w pierwszym rzędzie, z boku, tuż obok schodków, po których wchodzi się na scenę. Sięgam do torebki, wyciągam termos z wodą. Odkręcam, nalewam do kubka, powoli przykładam do ust. Czuję orzeźwiający chłód, zimna woda spływa mi po podniebieniu. Kolejny łyk i jeszcze jeden. Zmysły nabierają ostrości. Korzystając z tego, że jestem ciągle sama na sali, zsuwam niewygodne szpilki, daję odpocząć stopom. Jedna stopa już jest swobodna, kręcę nią w prawo i lewo, kładę na podłodze. Jestem przyjemnie zaskoczona, nawet nie zauważyłam, że podłoga jest wyłożona miękką wykładziną. Przesuwam stopy po przytulnej wykładzinie, unoszę palce w górę, cały ciężar spoczywa na piętach, krew zaczyna lepiej krążyć, łydki stają się rozluźnione. Spoglądam na zegarek, jeszcze mam trochę czasu, wygodniej siadam na krześle, zamykam oczy…
Coraz głośniejsze szumy i szelesty powodują, że wracam na ziemię. Rozglądam się, sala jest prawie pełna, krzesła zajęte przez ludzi w różnym wieku. Są nawet nastolatki, a wydawało mi się, że flamenco przyciąga osoby co najmniej po czterdziestce. Miejsce obok mnie zajmuje starsza pani i uśmiecha się, patrząc na moje stopy. Szybko chcę założyć buty, ale przytrzymuje moją dłoń, szepcząc „Niech pani ich nie zakłada, będzie ciemno i tak nikt tego nie zauważy, a stopy sobie odpoczną.” Uśmiecham się do niej z wdzięcznością i ośmielona idę za jej radą. Na wszelki wypadek chowam buty pod krzesłem, a stopy i tak zginą w mroku. W nagłą burzę braw zmienia się szum na widowni. Elegancko ubrany konferansjer zapowiada artystów, po czym kurtyna się rozsuwa i ukazuje się tancerka w zapierającej dech czerwonej sukni z rozkloszowanymi rękawami. Czarne włosy ma spięte w kok, na którego szczycie pyszni się czerwona róża. Dłonie flamenquity są splecione nad głową, palce stykają się w besos, barki opuszczone, kolana lekko ugięte, prawa noga wysuniętą do przodu. Gitarzysta zaczyna wybijać rytm, uderzając coraz szybciej w cajones, jednocześnie stukając obcasem w podłogę – zwolnienie, przyśpieszenie, contratiempo. Śpiewak rozpoczyna palmas. Dźwięki idealnie zgrywają się ze sobą. Un, dos, tres, cuatro i już dłonie tancerki łączą się przy biodrze, jednocześnie chwytając falbanę, prawa noga zrównuje się z lewą, ciało wygina się w tył. Na ten znak śpiewak rozpoczyna swoją tęskną piosenkę.
Duch flamenco unosi się nad widownią. Moja dusza przenosi się do Andaluzji, do Sewilli. Czuję powiew gorącego wiatru i smakowite zapachy tapas. Muzyka pieści moje uszy, dźwięki wchodzą do najgłębszych zakamarków, przenikają całe ciało, płyną aż do serca. Tak wygląda szczęście. El duende.
Kaśka wyszła ze sklepu zadowolona. Trwał jesienny weekend zniżek i udało jej się upolować spódnicę za pół ceny. Skierowała się w stronę Nowego Światu, gdzie miała zaplanowane odwiedzenie jeszcze jednego butiku. I nagle z tyłu głowy zapaliła jej się czerwona lampka. To chyba nie jest dla mnie najlepsze miejsce w piątkowy wieczór, pomyślała z trwogą. Na ulicach było tłoczno i gwarno. Gdy skręciła w Nowy Świat, ujrzała tłumy rozbawionych ludzi, którzy spacerowali grupkami lub siedzieli w ogródkach przy drinkach. A może też bym weszła do jakiegoś lokalu, pomyślała Kaśka, niemalże zderzając się z roześmianym cudzoziemcem. Ci wszyscy ludzie są tacy szczęśliwi, więc i mnie wolno zadbać o swoje szczęście. Nie będę długo siedzieć, należy mi się odprężenie po całym tygodniu pracy – racjonalizowała w myślach. W tym momencie Kaśce przypomniało się, że za 20 minut zamykają sklep, do którego zmierzała. Minęła więc dwa kolejne lokale i ruszyła w stronę butiku.
Najwyżej wrócę tam, gdy już obejrzę ubrania, pomyślała, idąc szybko. Przez całą drogę do sklepu w jej głowie kłębiły się sprzeczne myśli. Czuję się taka samotna – użalała się nad sobą. Z drugiej strony, tyle już osiągnęłam, szkoda będzie to wszystko stracić i znów zaczynać od początku.
– Nikt nie będzie wiedział – kusił ją wewnętrzny demon.
– Ty będziesz wiedzieć a to właśnie ty budujesz teraz nową siebie – próbował ratować sytuację anioł stróż.
– Ale jest mi źle, chcę chociaż na chwilę zapomnieć o problemach. Ja też chcę się śmiać, przecież nie różnię się od nich wszystkich- marudziła jak małe dziecko.
– Możesz uprawiać sport, tak jest zdrowiej i uwalnia się więcej endorfin. Nie pamiętasz czego cię uczyli? – denerwował się anioł, a demon szeptał do drugiego ucha:
– Nie słuchaj go, on jest nudziarzem.
– Nie wytrzymam tego – Kaśka sięgnęła po telefon, zastanawiając się do kogo zadzwonić, aby poczuć się lepiej. Przypomniało jej się jednak, że odbyła ostatnio sporo takich rozmów i nadszedł czas, aby wreszcie postarać się poradzić sobie samej.
Demon nie dawał za wygraną.
– Popatrz na tych ludzi, oni potrafią utrzymać kontrolę, tobie też się uda -syczał jej do ucha.
– Guzik ci się uda – denerwował się anioł – popłyniesz, jak zawsze. Przypomnieć ci, jak się to kończyło? Opanuj się! – był bardzo poruszony.
– Cisza! – wrzasnęłą Kaśka w myślach – ma być cisza! Idę oglądać ubrania.
Weszła do sklepu, gdzie spędziła czas aż do zamknięcia. Jednak wychodząc znów zastanawiała się jaką podjąć decyzję co do reszty wieczoru. Była wciąż w rozterce, więc postanowiła kupić sobie coś do picia w pobliskim sklepie spożywczym.
Kaśka wyszła ze sklepu popijając sok. Dziarskim krokiem ruszyła w stronę wejścia do metra. Znajome wnętrze małego dyskontu zadziałało na nią jak zimny prysznic. Wszystko jej się przypomniało, a najbardziej to, jak bardzo źle się czuła, gdy poddawała się wpływom demona.
– Nie dam się, nie tym razem! Musi mi się udać! Jestem silna, mam wybór.
Gdy zbiegała schodami na peron, powoli zaczynało do niej docierać, że chyba zwyciężyła.
– Udało mi się – zaśpiewała w duchu – jednak nie jestem zerem, ja też mam swoją wartość. Już wiem, że jestem bezpieczna. Nie zrobię tego, pojadę do domu, zapalę świece i poczytam książkę. Jestem taka szczęśliwa! Bardziej nawet, niż ci wszyscy weseli ludzie. Pokonałam własną niemoc – dziewczyna była w euforii.
– Witaj szczęście. To ja, Kaśka – alkoholiczka. Zostań ze mną, zamieszkaj w mojej głowie, obiecuję, że będę cię szanować i nie roztrwonię. To nowa ja, chcę mieć więcej takich zwycięstw i chcę być zdrowa!
I tylko przez sekundę pomyślała o tym, że w domu został ktoś, komu wcale nie chciało się toczyć takich batalii, kto nie podzieli jej szczęścia, bo przywykł szukać swojego na dnie opróżnionego kieliszka.
W to sobotnie popołudnie wiklinowy fotel intymnie oplata jej ciało idealnie dopasowując się w talii. Niestrudzona pszczoła, brzęcząc cicho, przeszukuje dokładnie każdy płatek rozczapierzonego jak pająk lepkiego kwiatu grevilii. Czeka ją ogrom pracy – krzewy otaczają werandę tworząc schronienie przed palącym słońcem i otaczającym światem. Przed ciekawskimi oczami znużonych upałem przechodniów. Między gałęziami krzewów gęsto porośniętymi kłującymi liśćmi przebłyskuje błękitna tafla jeziora odbijająca głębię australijskiego nieba. W powietrzu unosi się zapach eukaliptusów, słychać szum ich żylastych, niebiesko-zielonych liści. Tylko one tak dobrze znoszą nieustanny żar bezlitosnego słońca chylącego się teraz ku zachodowi. Jego pomarańczowe promienie flirtują z nikłym cieniem rzucanym przez transparentne krzewy muskając jej szyję i włosy. Szorstki papier stronic książki ugina się posłusznie pod jej długimi palcami. Burgundowy kwiat róży rozsiewa intensywną woń, która upaja zmysły. Biała filiżanka z cienkiej, prześwitującej porcelany ogrzewa dłoń, a świeżo zaparzona angielska herbata rozgrzewa wnętrze. Ta chwila, choć tak powszednia, mogłaby trwać wiecznie.
Gdy rozglądam się po kuchni, moje serce uderza poczucie pustki. Nie pichcisz już co
wieczór. Zostawiłaś po sobie jedynie kilka własnoręcznie zdobionych kubków, kilka
wyhaftowanych wzorków na zasłonach, talerz z niedojedzoną drożdżówką. Na kuchennym
blacie leży jaskrawo różowa szminka, a na mikrofalówce dwa złote kolczyki, których pewnie
nie zdążyłaś założyć.
Pewnie znów obudziłaś się zbyt późno, więc jedną dłonią tuszowałaś rzęsy, drugą
szorowałaś zęby. Wybiegłaś z mieszkania bez słowa, nawet bez przecinka, pewna,
że wieczorem wrócisz. Lecz wieczór nie nastąpił dla ciebie.
Czy właśnie to po nas zostaje? Kilka kubków, drożdżówka i dwa kolczyki? Całe szczęście
wyparowało z dnia na dzień, a powietrze w mieszkaniu wydaje się zbyt gęste, aby wziąć
oddech. Jest parno od twojej nieobecności jak po burzy. Lecz nie świeci słońce.
Boję się sypialni, w której cię nie znajdę. Na łóżku czeka jedynie samotność. Stawiam kilka
kroków w kierunku tego pomieszczenia, kładę dłoń na klamce, ale przegrywam. Nie potrafię.
Prześpię się na kanapie.
Żałuję, że nie posprzątałem tam dwa dni temu, gdy mnie o to prosiłaś. Kurz na meblach
zbierał się z dnia na dzień, odliczał czas do twojego odejścia, aż w końcu wybiła godzina.
Chciałbym zetrzeć go jednym pociągnięciem szmatki, jednocześnie wymazując wczorajszy
dzień.
Kręcę się po mieszkaniu, aż w końcu siadam zrezygnowany w kuchni. Już do końca życia
będę podziwiać te przeklęte kubki, skoro całe szczęście, jakim byłaś, rozbryzgło się wczoraj
i po części osadziło się w każdym relikcie.
Nagle z korytarza dobiega do mnie radosny krzyk.
– Tato, tato! Zrobiłam rysunek!
Płynie łza po moim policzku.
Mam szczęście, że zostało po tobie więcej niż kęs drożdżówki.
Idę na spacer bulwarem wiślanym, z Salwatora w stronę Wawelu. Jest ciepły, wiosenny wieczór, ostatnie promienie słoneczne delikatnie pieszczą moją skórę. Wciągam powietrze głęboko w płuca, ogarnia mnie spokój i poczucie beztroski. Czuje kojący, słodki zapach kwitnących bzów. Słyszę świergot ptaków, śmiech dzieci miesza się z szumem barek przepływających po Wiśle. Spoglądam na wodę w rzece, mieniącą się w słońcu tysiącami różnokolorowych diamencików. Czuję się odprężona, pozwalam, aby zawładnął mną ten przyjemny nastrój.
Przechodzę szybko ulicą Podzamcze, a właściwie to przeciskam się między tłumami zwiedzających. Udaje mi się wyłapać skrawki rozmów w kilku zagranicznych językach. Dociera do mnie ciężki, duszący zapach smażonych kiełbasek z pobliskiego baru. Słońce już prawie zaszło, robi się coraz bardziej rześko. Na niebie rozpościera się różowo-pomarańczowa smuga światła.
Dochodzę do ulicy Grodzkiej. Zachłystuję się niepowtarzalnym klimatem tego miasta, w którym króluje zgiełk turystów oraz bogate życie nocne. Przypominam sobie o czekającym mnie wieczornym spotkaniu z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Na samą myśl o tym, robi mi się ciepło na sercu, a po moim ciele przebiega przyjemny dreszczyk podniecenia. Niedługo potem wchodzę do naszego ulubionego baru. Daję się ponieść lekkiej, beztroskiej atmosferze tego miejsca. Jest gwarno, lokal jest, jak zwykle, przepełniony. Od razu zauważam śmiejących się do mnie, z przeciwległego końca sali, przyjaciół. Ogarnia mnie przyjemna euforia, mam wrażenie, że czas stanął w miejscu. Zaraz zamoczę usta w pienistym, złotym płynie i pozwolę jego lekkiej goryczce zawładnąć moim podniebieniem. Efemeryczność naszego spotkania nadaje mu uroku. Krótkie, ulotne chwile, tak szybko mijają…