Lipiec w pełni, pora zaprosić was do kolejnego pisarskiego konkursu. Tym razem będziecie mogli wygrać „Winne”, znakomitą powieść Jarosława Czechowicza.
Winne Jarosława Czechowicza to przejmująca powieść psychologiczna. Głównymi bohaterkami są dwie siostry – Irena i Anna. Ta pierwsza została w Polsce, ta druga uciekła na Islandię. Choć pozostają oddalone od siebie, nadal wiele je łączy. Na ich życiu cieniem kładzie się skomplikowana relacja z toksyczną matką. Dlaczego teoretycznie najbliższa osoba odpychała je od siebie? Jedna z sióstr mówi: „Wciąż próbuję zrozumieć, co się w naszym domu działo, ale byłyśmy za młode, żeby pamiętać ich [rodziców] relacje. Wiemy tylko, że były napięte. I ostro dostawałyśmy od matki (…). Za coś. Czemuś byłyśmy winne”. Czy Irena i Anna pokonają demony przeszłości? Więcej pisałem o tym w kwietniowej „Lekturze na weekend”.
Dziś wspólnie z Jarosławem Czechowiczem chciałbym zaprosić was do udziału w konkursie. Do wygrania egzemplarze Winnych ufundowane przez Wydawnictwo Seqoja. Tym razem słowem-kluczem będzie „wina”. Jaka? Rzeczywista? Urojona? Wmówiona? Będąca obciążeniem? Czy ktoś naprawdę jest winny? Czy to będzie dramatyczna, czy raczej zabawna historia? To zależy od was.
Opowiadanie konkursowe – lub jego fragment – wklejcie jako komentarz do wpisu konkursowego. Pamiętajcie, że tekst nie powinien przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wasze propozycje przyjmujemy do 26 lipca włącznie. Spośród nadesłanych prac Jarosław Czechowicz wybierze trzy najlepsze, a autorzy otrzymają po egzemplarzu Winnych.
Do piór! Czekamy na wasze prace!
Źródło cytatu: Jarosław Czechowicz, Winne, Wydawnictwo Seqoja, Olsztyn 2020.
Ogródek – drabble
Miałem dwa ogródki. Jeden blisko domu i tam chętnie wychodziłem, a drugi dalej, o którym szybko zapomniałem. Za jakiś czas zauważyłem, że ten drugi zaczyna zarastać chwastami. Tak bardzo mnie one denerwowały, że ogrodziłem ogródek wysokim płotem i nie zaglądałem tam przez wiele lat.
Uważałem, że co tam rośnie, jest nie moje, bo u mnie przecież tylko kwiaty, warzywa i owoce.
Lecz któregoś dnia, gdy płot legł od zbyt silnego wiatru, przeraziło mnie to, co ujrzałem. Chwasty miały ponad dwa metry i były tak gęste, że przez nie zupełnie nic nie widziałem.
Ale byłem już zbyt stary, aby wprowadzić porządek.
Wspaniale, mamy pierwszą pracę!
Kto następny?
A tak przy okazji, taka ciekawostka językowa:
mówimy np – winny tego wypadku, winny tej zbrodni (kogo, czego).
Ale mówimy poprawnie też – jestem TEMU winny (komu, czemu). A niepoprawnie jest – jestem tego winny.
Jak rozumiem, związek frazeologiczny z drugiego przykładu pochodzi od „bycia winnym w sensie partnerskim”. Jestem Adamowi winny przysługę, dychę, przeprosiny.
Czy w ramach, popularnego ostatnio, ujednolicania języka nie powinny być poprawne obie formy?
– Przepraszam za spóźnienie.
– Gdzie byłaś?
– Przedłużyło się spotkanie.
Wtem mężczyzna zwraca się do mnie:
– Wie pani, od miesięcy codziennie zostaje po godzinach.
Przerywa kobieta: – Jezu, jaki ty jesteś prymitywny. A co myślałeś, że skoczyłam po pracy usunąć ciążę?
– A może pani mi powie, co? Czy kobieta, która pięć lat leczyła się z bezpłodności, może wygadywać takie rzeczy?
– Wie pan, to zależy. Każdy ma prawo mieć wątpliwości.
Niespodziewanie kobieta zaczyna płakać. Opiera się o wiatę, a płacz przeradza się w szloch, przerywany pełnymi wyrzutu słowami, z których udaje mi się wyłapać, że obawy wynikają z lęku, że powtórzy się sytuacja z przeszłości.
Facet patrzy gdzieś w dal, z kpiącym półuśmiechem i czuję, że jego partnerka została z problemem kompletnie sama i jest po prostu przerażona.
Nagle gościu zwraca się ponownie do mnie:
– I co, nabrała się pani? Przecież ona zmyśla.
I do swej partnerki:
– Wiesz co, Marta, czasami tak długo gadasz bzdury, aż sama zaczynasz w nie wierzyć. Jakoś poprzednio wszystko się udało. Dopiero, jak wróciłaś do pracy…
– Do pracy?! – wrzasnęła kobieta – Trzy lata zajął mi powrót na poprzednie stanowisko. Teraz będzie tak samo. Odejdę jako supervisor, a wrócę jako asystentka. W jeden dzień znajdą kogoś na moje miejsce.
– No i jesteśmy w domu. Nie mam prawa decydować, bo to ty jesteś na kierowniczym stanowisku, a ja zarabiam mniej, tak?
Podjeżdża autobus. Z ulgą stwierdzam, że nie jest to numer, na który czeka para i zostawiam za sobą kobietę na zakręcie życia i faceta, którego pewnie trudno winić, że w dorosłość wszedł z kompleksami.
Zajmuję miejsce przy oknie i wyjmuję notes. Mam dwadzieścia minut jazdy, by opisać historię małżeństwa.
Kiedy Sławek, który nie miał kolegów ani koleżanek oraz był skłonny do depresji, wyznał Agnieszce miłość, wyśmiała go. Uciekł do domu i popełnił samobójstwo. Większość rówieśników winiła Agę.
Dwa lata wcześniej Adrian zakochał się w Ali. Mieli po osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Zaprosiła go na wycieczkę rowerową poza miasto. Po drodze spytała:
– Jak wyobrażasz sobie przyszłość?
– Gdy zamknę oczy, widzę, jak stoimy na placu pełnym bawiących się ludzi, nad głowami strzelają fajerwerki, a my pijemy szampana w tę sylwestrową noc, dzieci zostały pod opieką mojej mamy.
Ala spuściła głowę i nie powiedziała ani słowa.
Dojechali na cichą polanę w środku lasu, gdzie rozbrzmiewały dźwięki wilg i dzięciołów, pachniało runem leśnym, a oczy cieszyła zieleń. Adrian usiadł obok Ali, objął ręką i chciał pocałować. Podskoczyła, jakby usłyszała oszczerstwo na swój temat, i ryknęła:
– Co ty sobie wyobrażasz?! Kurduplu, myślisz, że mi się podobasz? Jesteś godny pożałowania!
Chłopak nie wytrzymał i czym prędzej odjechał. Dziewczyna, kiedy już doszła do siebie, gorzko zapłakała.
Rok później Adrian poderwał inną dziewczynę, Agnieszkę, przespał się z nią i porzucił. Nie wychodziła po tym przez tydzień z domu. Od tego dnia Aga traktowała chłopaków przedmiotowo, nie chciała mieć z nimi nic wspólnego.
Czyja więc była wina?
Zapoczątkowała to Ala, mówiąc Adrianowi ostre słowa. Potem to przeszło na z Adriana na Agnieszkę. Aż w końcu z Agnieszki na Sławka. I na nim się zakończyło.
Zło, a więc wina, jest jak wirus, przenosi się z osoby na osobę. Wystarczy odrobina słabości, aby nami zawładnęło.
I stąd KTOŚ powiedział: musicie być silni!
Ale czy oby na pewno Ala była pierwsza?
Malwina starała się nachylić bez opuszczenia głowy, która przy każdym ruchu w dół pulsowała rozsadzając tępym bólem skronie. Treść żołądka podchodziła jej do gardła. Mimo tego, zdołała położyć książkę na miękkim materiale rozłożonym na trawie. Wpatrywała się przez dłuższą chwilę w pokrytą kurzem okładkę.
– De praestantia medicinae – odczytała tytuł. „To miał być nieskomplikowany projekt” – pomyślała i zaśmiała się w duchu. W tym samym momencie zemdliło ją i choć starała się powstrzymać, zwymiotowała obok schludnie rozściełanego materiału. „Nie powinnam była tyle pić, zawsze to samo. Dlaczego nie potrafię się powstrzymać w odpowiednim momencie?”- pomyślała.
– „De praestantia medicinae” – Malwina starała się wrócić myślami do pracy – „skup się, gdzieś już ten tytuł widziałaś. Po co się tyle uczyłaś? Nie możesz nawet przypomnieć sobie książki. Jesteś beznadziejnym konserwatorem, matką i żoną zresztą też”. Nagle przypomniała sobie to uczucie, które popycha ją do picia – poczucie winy. Malwina zapętliła się w nim i ciężko było jej rozciąć sieci autopretensji, wynikającej z pragnienia doskonałości. Perfekcjonizm osadził się na powierzchni jej życia na kształt pleśni, która toksycznymi wydzielinami zatruwa cały organizm. Mikroskopijne cząsteczki trucizny najpierw zaatakowały poczucie satysfakcji, potem hormony szczęścia, a na końcu zniszczyły umiejętność postrzegania świata w prawdziwych barwach. Rzeczywistość nabrała koloru wypłukanej wodą szarej akwareli. Wszystko zaczęło się, kiedy zaszła w ciąże w połowie studiów. Poświęciła się dziecku, ale cień złamanej kariery naukowej osnuł jej wnętrze wrzecionem winy i od tej pory Malwina rozsiewała wokół siebie melancholię, niczym dmuchawiec wypuszczając w świat lekkie jak puch zalążki rozpaczy.
Ciężko było. Naprawdę ciężko. Ludzie sobie nie zdają sprawy jak to jest kiedy się żyje tak jak oni, od pierwszego do pierwszego. Na nic czasu, na nic pieniędzy, a syn harował jak wół! Ledwie na bieżąco starczało, a gówniara była naprawdę rozpuszczona. Co tam się u niego w domu wyprawiało, to szkoda gadać!
Nie można było siebie z nią dać rady. Ale teraz tak jest, bezstresowe wychowanie, nie rusz, nie tknij, broń Boże klapsa, nawet nie wolno zwrócić uwagi bo zaraz się czepiają, że przemoc, a tu żadnej przemocy nie było, tylko gówniara ciągle na złość mu robiła. Od rana do wieczora.
Na okrągło.
Syn musiał jakoś pokazać, kto tam rządzi w tym domu, nie że coś, ale jednak musiał. No chłop jest, nie mógł tak sobie pozwolić, żeby mu jakaś dziewucha na łeb wlazła i rządziła!
No rozumie pan.
Przychodził skarżył się, normalnie codziennie. Pytał mamo co robić? „Co robić. Życia nie ma, domu nie ma…”
No to ja się go pytam… „Synek jak ty tak dasz się zastraszyć takiej gówniarze? Nie tak cię wychowałam”.
No i sobie poradził. No. A teraz chcą go do więzienia. I co z tego, że dziewucha miała cztery miesiące? Co z tego… Ona mu normalnie na złość tak się połamała… .
Gdy miał trzy latka klękał przy akordeonie ojca i uparcie szukał dżwięków póki nie zagrał melodii ze znanego serialu. Był za mały, żeby udżwignąć instrument, ale na klęcząco dawał radę… Z czasem grał ze słuchu coraz więcej. Gdy miał siedem lat poszedł na próbę orkiestry dętej, gdzie jego dziadek uczył dzieci nut…. Ręka małego chłopca ledwie starczała, żeby zagrać niektóre dżwięki na puzonie, ale taki ton…mało kto potrafi wydobyć. Po dwóch miesiącach – grał już z orkiestrą. Kapelmistrz zmienił nasze losy na zawsze:”ja go więcej nie nauczę, trzeba do szkoły muzycznej”. Czy to Jego wina, czy nas – rodziców? Czy dziecka, który otrzymał talent i latami pracy rozwijał go jak Bóg przykazał? Dwadzieścia lat…nauka, praca, ćwiczenia.. Piękno nie ma ceny… Wrażliwość tym większa im więcej lat, konkursów, koncertów mijało… Zawsze miał w nas wsparcie i wierzyliśmy w sens, że tak trzeba…Dziś nie wiem czy w świecie płytkich wartości i materializmu taka osoba jak ON znajdzie swoje miejsce, zrozumienie… Wrażliwość nie jest w cenie, ani muzyka wysokich lotów. Czy to wina? Czyja?
Nie wiem czemu dopiero teraz zdecydowałam się na terapię. Minęło tyle lat. Muszę wreszcie poznać odpowiedź.
– Pamiętaj, że to bezpieczna strefa. Tu możesz wszystko z siebie wyrzucić – mówi terapeutka – Co cię do mnie sprowadza?
– Kiedyś przyjaźniłam się z Olą. Byłyśmy nierozłączne w zasadzie od dziecka – słowa płyną żwawym strumieniem z moich ust. – Jednak kiedy poszłyśmy do liceum chciałam zaprzyjaźnić się z popularnymi dziewczynami. Być taka jak one, mieć powodzenie u chłopców, ubierać się w modne ciuchy i malować niczym gwiazdy kina. – Przerywam, żeby napić się wody. – W końcu poznałyśmy grupkę dziewczyn, które, jakby to powiedzieć, rządziły szkołą. Któregoś dnia zaprosiły nas nad kamieniołom. Wiedziałam, że od tego spotkania zależy nasza pozycja w szkole, dlatego byłam wniebowzięta, czego nie można było powiedzieć o Oli. Jej wystarczałam ja, od zawsze tak było, nie potrzebowała być popularna. Ja się jednak uparłam. Chciałam iść i już, co przesądziło sprawę. Ola zawsze robiła to co chciałam…
Wróciłam myślami do tamtego upalnego popołudnia. Karolina, która tak mi imponowała, powiedziała, że jak skoczymy ze skarpy, to będziemy w ich paczce. Spojrzałam w dół, a potem podeszłam do Oli.
– To jakieś dwadzieścia metrów – powiedziała.
– Na pewno wszyscy tak skaczą, żeby dołączyć do tych dziewczyn. Nic nam się nie stanie.
– Jesteś pewna?
– Tak. Skacz, będę tuż za tobą – uśmiechnęłam się, żeby dodać jej otuchy.
Nigdy nie kwestionowała moich poleceń, więc gdy powiedziałam skacz, skoczyła.
– Do dziś po nocach śni mi się jej ciało, które wypłynęło na powierzchnię. Twarz skryta pod wodą, włosy tworzące aureolę. Wyglądała niczym anioł. Niewinny i naiwny anioł. – Patrzę w niewzruszone oczy terapeutki. – Czy to moja wina?
– Mamusiu, dlaczego na mnie krzyczysz?- Zapytała Marysia, przerażona kolejnym wybuchem złości swojej mamy.
– Byś uważała, co robisz, to bym nie musiała się wydzierać! Ile razy mam ci powtarzać, że masz patrzeć pod nogi! – burknęła matka.
Matka, paląc papierosa, ledwo siedziała na kanapie. Mętnym wzrokiem patrzyła na swoje jedyne dziecko, przeklinając się w duchu, że urodziła tego bękarta.
– Ale mamo, przecież to było niechcący!
– Nie pyskuj, bo w łeb zaraz dostaniesz! Co ja z tobą mam! Odkąd się urodziłaś, przysparzasz samych problemów. Zero z ciebie pożytku.
– Ale mamo…
Marysia próbowała uspokoić matkę, ale się zawahała.
– Zejdź mi z oczu, bo patrzeć na ciebie nie mogę! – warknęła coraz bardziej zirytowana matka.
Marysia zwiesiła głowę i powolnym krokiem poszła do swojego małego pokoiku. Nie rozumiała, dlaczego mama tak bardzo się na nią złości. Przecież nie zbiła tego wazonu celowo. Potknęła się o wystający panel. Zresztą matka i tak go nie lubiła. Za Każdym razem narzekała, że dostała go od „tej jędzy teściowej”. A może to dlatego, że znowu piła ten okropny, brązowy sok? Po nim zawsze jest rozdrażniona. Matka nigdy nie pozwoliła, żeby Marysia, choć wzięła łyczka brązowego soku, ale dziewczynka i tak by tego nie zrobiła. Raz kiedy mama bardzo zmęczona (po tym jak zbiła Marysię, za stłuczenie szklanki przy myciu naczyń), wypiła kilka szklanek brązowego soku i zasnęła na kanapie w salonie, Marysia chciała spróbować maminego trunku. Gdy dziewczynka tylko powąchała brązowy napój, sam zapach odrzucił Marysię. Żaden z jej soczków nie pachniał tak brzydko. Tak ostro. Marysia poczuła się winna, że chciała zrobić coś wbrew matce, ale była po prostu ciekawa i zła za to, że mama znowu ją zbiła. Marysia już nie liczyła, ile razy oberwała od matki. Pamiętała, że kiedyś tak nie było. Że kiedy mama chodziła do pracy, wtedy ona i Marysia, były najlepszymi przyjaciółkami. Wszystko się zmieniło, kiedy tata poszedł do aniołków. Teraz było inaczej. Matka siedziała całe dnie w domu. Kiedy Marysia wracała z przedszkola, często zastawała listę „Rzeczy do zrobienia”, którą matka zostawiała jej na stole. Sama spała, albo na kanapie, albo w swoim łóżku. Marysia widywała wtedy pełno butelek po brązowym soku, które walały się po całym mieszkaniu. Mama nigdy nie była z niej zadowolona. Zawsze miała pretensje. Nawet jeśli Marysia z całych sił starała się być grzeczna i nie przeszkadzać mamie, ona i tak znajdowała pretekst, żeby się złościć. Dziś było tak samo. Matka wpadła w furię. Marysia nauczyła się, kiedy trzeba odpuścić, aby nie było gorzej. Usiadła na malutkim łóżku i wzięła fotografie, w białej ramce do ręki.
– Gdyby tylko tatuś tu był… – westchnęła cicho i pozwoliła, żeby pierwsza łza spływała po jej policzku.
Kolejna sesja:
„Kto jest autorem tego obrazu?”-
spytała Waleria wskazując, widzący na ścianie obraz przedstawiający namalowaną spiralę.
„Pyta Pani, o autora tych wszystkich wydarzeń w Pani życiu, które przywiodły Panią do mojego gabinetu?”-spytał terapeuta.
„Naprawdę muszę wiedzieć, to dla mnie bardzo ważne”- powiedziała nerwowo Waleria.
„To trochę tak, jakby szukała Pani winnego, tego wszystkiego, co Panią spotkało”-oznajmił terapeuta.
„Tak chcę znaleźć winnego!”-wykrzyknęła Waleria ze łzami w oczach.
„A co to, Pani da?”-zapytał terapeuta.
„Jak to co? Będę miała WINNEGO i będę mogła go nienawidzieć, za wszystko co mi zrobił!”-krzyknęła rozzłoszczona i zarazem zrozpaczona Waleria.
„Myśli Pani, że chodzi o autora, czy może o spiralę?”-spytał terapeuta.
„Tak, chodzi o moje życie, które zwinęło się jak ta spirala i teraz muszę ją rozplątać!”-krzyknęła zrozpaczona Waleria.
„A co z autorem, którego zna Pani już od paru sesji?”-zapytał terapeuta.
„Czuje wiele złości, do mojego ojca, który zamiast chronić wyrządził mi, tak wielką krzywdę, ale czy można winić kogoś, kto sam był uwikłany w spiralę przemocy w swojej rodzinie?”-odpowiedziała już stonowanym głosem Waleria.
„Wrócimy do tego Pani Walerio, na następnej sesji, na dziś dziękuje”- odpowiedział terapeuta.
Pierwsze, co Anka zobaczyła po przebudzeniu, to widok z Wenecją, do której poleciała rok temu ze świeżo poślubionym mężem. Plakat na ścianie naprzeciw łóżka przedstawiał wąską uliczkę, a swojskości nadawały suszące się ubrania zwisające tuż nad głowami przechodniów. Anka uśmiechnęła się do wspomnień. Jak cudownie było poczuć prawdziwy klimat Wenecji, zwłaszcza gdy zdarzyło się zabłądzić wśród krętych uliczek miasta zakochanych.
Ciepłe wspomnienia zostały i choć Anka czuła się kochana, to w taki poranek jak dzisiaj, miała wrażenie, że to wszystko ją przerasta. Tak bardzo, że nie chciało jej się wstawać z łóżka. Podciągnęła kołdrę wyżej, jakby to miało dodać jej sił.
W nocy Marcin znów zmagał się z przeszłością i zaraz po przebudzeniu obwiniał Boga, złorzecząc Mu i wymachując pięściami w kierunku sufitu.
― Żydzie, to Ty taki los mi zgotowałeś.
― Marcin, przecież Bóg cię kocha.
― Takie pierdzielenie o miłości. Ten kochający Bóg nie dał nam dziecka, moich nóg też jakoś nie uzdrowił. Co to za Bóg?
Anka wiedziała, jak bardzo jej mąż lubi chodzić po górach, bo nie raz mu towarzyszyła w tych wędrówkach, ale cierpiała razem z nim, widząc, że nogi zmuszały go do odpoczynku częściej niż innych uczestników wyprawy.
Kolejne badania nie przynosiły diagnozy, a Marcin nie raz zadawał sobie pytanie, czy jeszcze będzie mógł realizować swoją pasję? A może będzie niepełnosprawny jak jego ojciec, który w wieku trzydziestu kilku lat zachorował na stwardnienie rozsiane? A co z marzeniem o byciu tatą?
― Dlaczego ci, którzy się nie modlą, mają dzieci, zdrowie, a ci, którzy chcą żyć po Bożemu nie mają tego, choć o to proszą?
― Nie wiem, ale wiem, że On w końcu odpowiada― Anka czuła, że staje się adwokatem Pana Boga, jakby On potrzebował obrońcy.
― Chyba tobie.
― A ty chyba jesteś niesprawiedliwy. Masz pracę, którą uwielbiasz, młodzież cię kocha, masz żonę która stoi za tobą murem. To mało?
― Tak! I chcę do cholery z tą żoną mieć dziecko.
― Jeszcze będziemy mieć dzieci.
― On mnie oszukał. Przecież jak się wierzy, to wszystko można wymodlić. Taki jest ten Bóg?
― To zmień Boga.
Anka czuła, że Marcin się nakręca. Kolejny dzień i kolejny zarzut pod adresem nieba. Nie miała ani ochoty, ani czasu, znów tego słuchać. Pora zbierać się do pracy, więc jak tylko wygrzebała się z pościeli, założyła szlafrok i skierowała się do łazienki.
Marcin podreptał do kuchni, żeby zrobić kawę, bo wiedział jak żona lubi wypić choć kilka łyków czarnej espresso przed wyjściem, ale musiał się wygadać więc powędrował za Anką, zapominając że trzyma w ręku czajnik i przez szum wody krzyczał do żony.
― Całe życie pomagałem innym. Na koniec mnie wykorzystali. Gdzie wtedy był Bóg?
― Płakał razem z tobą.
― Dzięki. Wolałbym, żeby do tego nie dopuścił.
― Nie dopuścił, żebyś musiał żyć w potępieniu. Umarł za ciebie. To mało?
― Co to za śmierć? Tylko na kilka godzin.
― Ja Cię kiedyś zamknę w psychiatryku ―Anka wyszła spod prysznica szybciej niż zamierzała i owinięta w ręcznik minęła Marcina. Co miała mu powiedzieć? Że ma dość jego akcji? Że życie nie zawsze jest fair i trzeba to zaakceptować?
― To jest twój ból.
― No to pogadaliśmy ― Marcin kolejny raz poczuł się obrażony i wycofał się do sypialni.
― Kochanie, zostaw przeszłość ― Anka choć spieszyła się, jak codzień rano, postanowiła przytulić się do męża choć na chwilę. Wiedziała, że to doda mu sił na cały dzień. Niestety, poranne krzyki męża odebrały jej samej siły na cokolwiek.
― Łatwo powiedzieć.
― Spróbuj zaufać, że Bóg jest po twojej stronie. Daj się uleczyć―tłumaczyła cierpliwie jak dziecku, pakując do torebki maseczkę.
― A ta pandemia? Powiedz sama, jaki bóg niszczy swoje stworzenie?
― Posłuchaj siebie ― Anka wkładała buty i miała dość i tej jałowej dyskusji i tego, że jeśli ta rozmowa zaraz się nie skończy, spóźni się do pracy. Kochała swojego męża, ale nie potrafiła mu pomóc. A właściwie to miała ochotę rozpłakać się z bezsilności. Jej mąż jest nieszczęśliwy czy chory psychicznie? I kto tu jest winny?
Jak nie zostać winnym
w oczach naszych nieoświeconych przodków –
spadająca jak grom z bezchmurnego nieba
albo przycupnięta u wezgłowia
jak nie do końca oswojony pies
czasem o wiele za wczesna
lecz zawsze nieuchronna jak każda z pór roku –
śmierć była tylko częścią boskiego planu
i jeśli nawet szatan maczał w tym pazury
prowadząc dłoń szaleńca, zbira lub siepacza,
to i tak w końcu to Bóg brał, co dał
my, uzbrojeni w fotografie genów
bogatsi o wykresy ruchu elektronów
nie możemy zaakceptować nadprzyrodzonej ingerencji
w nasze wciąż jeszcze nazbyt krótkie życie
więc trudno nam mieć wątpliwości:
winien lekarz, bo zapisał o jeden lek za dużo,
albo o jedno badanie za mało,
winien projektant, bo nie przewidział,
że spadnie śnieg, którego dach nie uniesie,
winna ochrona, bo wpuściła do środka
podejrzanie wyglądających osobników,
winien nauczyciel, bo wierzył w prognozę pogody
i rozumiał ambicje swoich wychowanków,
winien kierowca, bo wyjechał niesprawnym autobusem,
winne władze lokalne, bo zwlekały z ewakuacją,
winni żołnierze, bo wykonywali rozkazy,
winni rodzice, bo na chwilę się odwrócili…
winien…
winna…
winne…
winni…
Jeśli jeszcze nie wszyscy winni
zostają osądzeni i ukarani
to tylko z niedostatku w pewnych częściach świata
odpowiedniej armii jurystów i biegłych
ale to przecież tylko kwestia czasu
a kiedy on nadejdzie, może się okazać
że żyjąc, nie da się pozostać niewinnym
więc jakże dobrze będzie znaleźć się wśród tych
których byt skończy się na etapie zygoty
a boski plan poniesie tym samym wyłączną odpowiedzialność
za ich niewinne nieistnienie
Majowe popołudnie. Młodzież szkolna wypoczywała na placu zabaw. Antek siedział na huśtawce i obserwował kolegów dokuczających dziewczynom. Uważał, że to dziecinada. Rozejrzał się. Małgosia, chyba z piątej klasy, wyciągała ramiona, żeby z gimnastycznej drabinki dosięgnąć pokrzywione gałęzie bzu. Krzak wyglądał jak fioletowa chmura i oszałamiał zapachem. Sprytna dziewczynka urywała liliowe kiście, kalecząc drzewko bez litości. Antek pomyślał, że też urwie kilka dla mamy. Nagle puchata i pachnąca gałąź spadła na jego kolana. Małgosia z wysokości drabinki obrzuciła go groniastym kwiatostanem. Przytulił do piersi ten dar. Krzyknął, że dostał kwiaty od dziewczyny. Nie uszło to uwagi chłopaków. Zaczęli się śmiać. Małgosia zaczerwieniła się. Nie przyszło jej do dziecięcej głowy, że starsi odczytują to jak wyznanie miłosne. Czuła się upokorzona słowami chłopaka z huśtawki. Jak on mógł! Wstrętny! Zeskoczyła z drabinki i uciekła z placu. Oby już nigdy nie musiała na niego patrzeć! Zgiń! Przepadnij!
Następnego dnia weszła do szkoły z lękiem w sercu. Co jeśli go spotka na korytarzu? Nie zauważyła go jednak nigdzie. Odetchnęła z ulgą. Minął kolejny dzień. Po lekcjach starsza dziewczyna powiedziała w szatni, że Antek nie żyje. Wczoraj wieczorem poszedł do lasu. Znalazł granat. Próbował go rozbroić. Jego szczątki wisiały na pobliskich drzewach. Małgosia nie poszła na pogrzeb. Podobno matka Antka objęła ramionami trumnę łkając, że już go nigdy nie zobaczy.
W listopadzie, wiele lat później, matka Antka zauważyła ze zdumieniem żywą gałąź fioletowego bzu na nagrobku syna. O tej porze roku? Podniosła ją. Zapach wywołał uśmiech i łzy. Przy gałązce była karteczka z jednym słowem: PrzepraszaM.
Z czyjej winy?
Deszcz zacinał o przednią szybę czerwonego volvo. Wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody.
– Ale pogoda – powiedziała Magda, ale nie zrobiła tego ze złością. Odwróciła się do zapiętej w foteliku Amelki.
– Takie lato – odparł Rafał nie spuszczając wzroku z jezdni, a raczej z przestrzeni, gdzie wyobrażał sobie, że powinna się znajdować. – Śpi?
– Tak.
– Za chwilę będziemy w domu.
– Powinnam usiąść z tyłu. – Magda zmarszczyła brwi. – Nie mogę się przyzwyczaić. Nie lubię siedzieć z tyłu.
– Wiem. – Rafał położył jej uspokajająco rękę na udzie. – Zaraz będziemy.
– Masz jutro dyżur?
– Niestety.
– Chciałabym żebyś był cały czas z nami.
– Ja też. – Zerknął na nią uśmiechając się. – Za tydzień jedziemy w góry. Osiem dni tylko dla siebie.
Nagle Magda drgnęła.
– Nasza piosenka! – Z odbiornika śpiewał Piasek. – Pamiętasz?
Rafał uśmiechnął się chytrze.
– Wszystko. Szczególnie to, co robiliśmy po piosence.
– Zboczuch! Nie zapominaj, że jesteś tatą. Dziecka słucha.
– Na szczęście nic nie rozumie.
– Ale kiedyś zacznie. Ogarnij się.
– Dobrze, mamusiu.
Pacnęła go lekko ręką.
– Zrezygnujesz z tych dyżurów?
– Jeszcze nie.
– A kiedy? – uśmiech zniknął z jej twarzy. – Rozmawiamy o tym od czterech miesięcy, odkąd się urodziła Amelka.
– Potrzebujemy pieniędzy.
– Po prostu uciekasz. Tak ci wygodniej.
– Przestań tak gadać. Sama w to nie wierzysz.
Nie odpowiedziała. Opuściła klapkę przeciwsłoneczną i otworzyła lusterko. Nieduża lampka oświetliła jej twarz.
– Zamknij to – warknął Rafał. – Razi mnie.
– Zaraz. – Oglądała rzęsy.
– Nie gniewaj się. – Rafał zmienił ton. Zwykle to na nią działało.
– Może…
– W przyszłym miesiącu pogadam z szefem. Może być?
– Może.
– Kocham cię, wrednusie.
– Sam nim jesteś. – Znów uderzyła go w ramię. Tym razem mocniej.
– Kocham cię.
– Ja ciebie też. I ciebie – ostatnie słowa skierowała odwracając się w stronę Amelki. Spoglądała na nią chwilę. Nagle jakby sobie o czymś przypomniała. Spojrzała na Rafała i położyła mu rękę na ramieniu.
– Jutro umówiłam się… Rafał, uważaj!
Mówisz mi, że to była tylko niewinna rozmowa.
Niewinna?
A to spojrzenie, które splatało się z moim w zniewalająco przyjemnej, choć nienamacalnej pieszczocie?
A szept, którym jak opuszkami palców dotykałeś najdelikatniejszych strun mojej historii?
A słowa, którymi miejsce po miejscu wypełniałeś puste, tęskniące za czyjąś uwagą fragmenty mojej duszy?
A obietnica, która jak podmuch wiatru rozżarzyła nadzieję i roziskrzyła serce?
Niewinna rozmowa?
Nie. Winna!
Kobieta w lusterku patrzyła na nią z wyrzutem.
Próbowała ją zlekceważyć i odwróciła się do niej plecami. Przed sobą zobaczyła mężczyznę. Trzymał na rękach dziecko. Oboje wydawali jej się znajomi. Dziecko wyciągnęło do niej ręce. „Mama” – powiedziało na jej widok i uśmiechnęło się. Próbowała dotknąć jego ciałka, ale jej dłonie trafiły w próżnię.
Poczuła ogarniającą ją senność. Zamknęła oczy. Silne szarpnięcie wytrąciło ją z chwilowej drzemki. Wcisnęła hamulec i gwałtownie przekręciła kierownicę. Poczuła silny ból, przenikający każdy skrawek ciała. Usłyszała krzyk dobiegający z tyłu. Zatkała uszy i gwałtownie odwróciła się z powrotem.
Kobieta w lusterku patrzyła na nią z wyrzutem.
*** ***
Do moich uszu doszło dawno nie słyszane skrzypienie. Dochodziło z ogrodu. Wytarłem ręce i wyszedłem na taras. Ktoś się kołysał na huśtawce. Wziąłem polar, który leżał przewieszony przez oparcie leżaka i boso przeszedłem trawę.
– Powiedz, czemu mieszkasz tu sam?
Maja wpatrywała się we mnie wyczekująco. Rzuciłem polar na trawę i skierowałem się w stronę domu. Po chwili wróciłem niosąc butelkę i dwie szklanki. Bursztynowy płyn zamigotał w świetle zachodzącego słońca. Ciągle było ciepło, jakby lato zapomniało, że miało ruszyć w drogę.
– Miałem wspaniałe życie, dobrą pracę i miłość najpiękniejszej kobiety. Kochaliśmy się z Nadią jak szaleni, ale pojawił się Teddy. Nie wiem, czemu zgodziłem się na propozycje, która wydawała mi się nie do przyjęcia. Miałem tylko przekazywać paczki, w umówionym miejscu pojawiał się ktoś i nazajutrz na kajmańskim koncie pojawiała się sumka. Teddy chciał, bym wciągnął Nadię, latała na azjatyckich liniach. Nie chciałem, lecz gdy powiedział, o jakie kwoty chodzi, uległa.
Poczułem zimny wiatr na plecach. Jednak jesień nie dawała się wygryźć ze swojego miejsca. Silny podmuch potrząsnął gałęziami drzewa, strącił pożółkłe liście, a przy okazji kilka orzechów upadło nam pod nogi. Podniosłem parę, tyle, ile zmieściło się w dłoni.
– Czemu już nie jesteś pilotem? – Maja sięgnęła po polar i zarzuciła na ramiona.
– Któregoś dnia szef wezwał mnie do siebie. Wiedział. Skończyło się tylko na cofnięciu licencji pilota. Dożywotnio. W papiery wpisano, że utraciłem kwalifikacje wymagane do wykonywania czynności lotniczych. Podpisałem i zwróciłem licencję. Straciłem wszystko, łatwe pieniądze i możliwość latania. Wieczorem namówiłem Nadię na imprezę. Piłem ostro, polewałem Nadii, wyjątkowo nie odmawiała. Ktoś wyciągnął biały proszek, przygotował kilka kresek. Nadia patrzyła z zdumieniem na to, co robię. Podsunąłem jej szklaną tackę. Zawahała się, lecz po namyśle zrobiła wdech. Czas się zatrzymał. Jak przez mgłę widziałem ją, opadającą w zwolnionym tempie na lustrzaną tacę, i biały proszek rozsypujący się wokół. Słyszałem krzyki, widziałem ludzi pochylających się i kładących ją na nosze. Niczego nie rozumiałem, siedziałem na podłodze i patrzyłem, jakbym był w innej rzeczywistości. Rano kumpel powiedział mi, co się stało. Wstrząs anafilaktyczny o piorunującym przebiegu. Zatrzymanie akcji serca nastąpiło w karetce, w drodze do szpitala, nie udało się jej uratować.
– Zimno. Chodźmy do domu.
*** ***
Gdy tylko go zobaczyłem wiedziałem, że coś nie gra. Nasze cele były oddalone o kilkanaście metrów, ale zauważyłem, że ma coś, jakby szal. Popchnięty ruszyłem w kierunku schodów. Zatrzymało mnie wycie cweli, skandowali: „skacz świeżak, dawaj amorek, no skacz pizdo!”. Odwróciłem się i zobaczyłem, sekunda po sekundzie, jak przekłada nogi i staje za poręczą. Szal z szyi kończył się węzłem na poręczy. Kurwa.
– Piotras – wołam – Piotras! Co ty odpierdalasz?! – staram się przepchnąć przez wyjące małpy, ale strażnik jednym chwytem za gardło unieruchamia mnie.
– Skacz świeżak, albo pożałujesz! – Mastif przelicza zapałki, wiadomo zakładzik musi być.
– Piotras! Spójrz na mnie. Stój! – próbuję przekrzyczeć te igrzyska. Spojrzał, choć nie mógł mnie usłyszeć. Proszę – pomyślałem i skoczył.
Sięgał aż do pierwszego piętra, majtał się centralnie nad kałużą moczu.
Kiedy rok temu wchodził, hieny od razu go zwąchały. Miał za długie włosy i wiecznie zdziwione, błękitne oczy. Był jak maskotka o zapachu bekonu wrzucona do głodujących lwów. Wkurwiał mnie. Był w moim wieku, a wchodził na spacerniak i prosił się o dymanie. Nie znał życia. Wsadzili go za kradzież. Mówił, że jest niewinny i niestety mu wierzę. Był w typie Mastifa, a ja dopiero układałem się w tej pace. Nie mogłem mu pomóc, a on łaził za mną jak za pierdoloną Matką Teresą.
Pod prysznicem zauważył nóż u żołnierza Mastifa. Doniósł klawiszowi. Uratował mnie przed kosą, ale za kablowanie wpierdol się należy. Nawet nie umiał obrywać, kilka ciosów i dwa miesiące na respiratorze. Po powrocie wyglądał jak sflaczały, szary worek, ale przynajmniej przestał wyglądać jak pierdolony amorek. Załatwiłem, że przenieśli go na moje piętro i miałem na niego oko. A przynajmniej tak myślałem.
Niejednemu z uczestników spotkania rocznicowego trudno było uwierzyć, że minęło już pół wieku. Po co teraz, po tylu latach, przyjechali ze Stanów, Izraela czy Francji? Po zadośćuczynienie, w które nie wierzą nawet najwięksi optymiści? Z nostalgii za krajem dzieciństwa i młodości? Żeby powymieniać się poczuciem krzywdy jak znaczkami pocztowymi? A może z każdego z tych powodów po trochę?
Pan Kazimierz ostatniej nocy nie zmrużył oka. Co będzie, jeśli ICH tam spotka? Może nie chcą go już znać? Nie, to bez sensu, przecież on nic złego im nie zrobił. Co też za bzdury przychodzą człowiekowi do głowy nad ranem.
Teraz siedział z brzegu wypełnionej sali, blady i z podkrążonymi oczami. Na początku starał się jeszcze zmusić do słuchania przemówień, które zdawały się nigdy nie kończyć. Gdy po nich rozpoczęła się moderowana dyskusja, nie był w stanie wyłowić z niej ani jednego zdania. Wiercił się tylko niespokojnie, kolejny raz powtarzając w myśli od dawna przygotowaną kwestię.
„Dlaczego tu jest tak gorąco? Organizatorzy powinni lepiej zadbać o wentylację”, pomyślał, ocierając pot. Gdy nareszcie przyszedł czas na pytania z sali, szybko podniósł rękę. Z mikrofonem w dłoni wstał, zwracając się twarzą do widowni.
– Czy ktoś z tu obecnych zna może Rebekę i Szymona Goldszejnów, którzy pracowali w szpitalu na Karowej w Warszawie? – zaczął drżącym głosem, a jakaś wewnętrzna siła kazała mu brnąć dalej. – Wyjechali 14 września 1968 roku. Mimo że bardzo się przyjaźniliśmy, nie poszedłem pożegnać się z nimi. Byłem taki zajęty, że nie znalazłem na to czasu. Do dziś nie miałem okazji ich za to przeprosić. Czy ktoś ma z nimi kontakt? Czy ktoś z Państwa o nich słyszał? Ja naprawdę miałem wtedy tyle spraw na głowie…
Warszawa, 6 marca 2018
Marta po kolei przyglądała się przedmiotom ustawionym na półkach w biurze Ewy. Nigdy nie zwróciła uwagi na to, że tyle tu było maskotek i sztucznych kwiatków. Do tego kubek w serduszka i mała zezowata wiewiórka wciśnięta na końcówkę ołówka. Ale to i tak nie pomagało. Ewa, która na co dzień była po prostu Ewą, teraz stała się szefową. Siedziała sztywno w swoim fotelu odgrodzona biurkiem od reszty świata i zaciskała pięści, aż zbielały jej palce. Mówiła już od dłuższej chwili i choć sprawiała wrażenie spokojnej, Marta doskonale wiedziała ile kosztuje ją, by nie walnąć pięścią w stół i nie zacząć krzyczeć.
– Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę jakie są skutki twojej nieodpowiedzialności? Cały projekt, wszystkie plany, to wszystko nad czym tak pracowaliśmy, to wszystko… – Ewie zabrakło słów. Zwilżyła usta końcem języka i ciągnęła dalej, ledwo panując nad wzburzeniem. – Zmarnowałaś to wszystko, bo zachciało ci się pracy w domu. I tym razem nie licz na jakąkolwiek odpowiedzialność zbiorową.
Marta weszła do mieszkania, zamknęła za sobą drzwi i ciężko oparła się plecami o ścianę. Nawet nie poczuła, gdy osunęła się i usiadła na podłodze. Poczuła za to ciepły psi język, który z największą delikatnością przesunął się jej po policzkach.
– Wywalili mnie z roboty, wiesz? – powiedziała.
Brązowy kundelek przytulił się do niej, lecz po chwili zerwał się i pobiegł w głąb pokoju. Wrócił niosąc w pysku kilku strzępów lakierowanej czarnej skóry. Marta bez problemu rozpoznała to, co zaledwie dwa dni temu było jej ulubioną torebką. Odrzuciła szczątki w kąt. Upadły tuż obok rozgryzionego przedmiotu, o którym Ewa jeszcze dwie godziny temu mówiła: najważniejszy projekt naszego zespołu, a który teraz był tylko kupką bezużytecznej elektroniki.
Marta pogłaskała psa. Miał już ponad rok, a wciąż pachniał jak szczeniak.
– Nie lubisz być sam, co? Wiem, przepraszam. To moja wina.
Urodziłyśmy się kobietami i cała w tym nasza wina. Siostry niejednej matki. Przez 30 lat zaufanie wrosło w nasze obcowanie naturalnie jak bluszcz. Nasze dzieci biegają pomiędzy drzewami w pajęczynie spojrzeń wszystkich Kobiet; bezpieczne jak na batucie.
Mogę pójść przed siebie nie dbając o głód, nie trwożąc o zimno, a potem zatroszczyć się o nie po wielokroć, bo kiedy one idą, ja jestem spojrzeniem. Okiem sieci.
Niepodszyta niepokojem czujność nie zna lęku, jest czuła.
Miejsce jest to samo, tylko lato inne. No i my, odmienione.
Siadamy na mchu, blisko ziemi. Dostajemy podarki od dzieci: kamyk, rybę wygrzebaną grabiami z dna jeziora, kwiaty w kubku. Wyplątujemy włosy z krzaków jeżyn tak, jak kiedyś swoje. Opatrujemy zadrapania, które zagoiły się na naszych kolanach już dawno temu. Drzewa są cierpliwe. Tak jak wcześniej dla nas, podtrzymują brzeg jeziora dla naszych dzieci.
Zwolnione przez siostrę noc z obowiązków matek, przeciągamy się obudzone. Tworzymy krąg wokół ognia. Skoda, że nie widzą nas teraz ci, których kiedyś będziemy kochać – nie musiałybyśmy ich wtedy uwodzić. Oczy nam błyszczą, włosy płoną.
– Czy zdradzonym kobietom rogi rosną na czole, czy także, dla odwetu, z waginy ?
– Jesteśmy kobietami z przeszłością, więc przyszłość wciąż przed nami.
– Skoro jest za twardo żeby skakać, będziemy tańczyć. – Rozmowy milkną, kiedy kucamy w trawie jak boginki z laki.
Namiot chroni nas przed ciemnością. Świt przed wspomnieniami „kiedyś kochałam się w takim świetle”.
Śpimy w ubraniach, pływamy nago.
Niejasno piękne, dziko kobiece. Pełne przedziwnej pierwotnej mocy. Z pasmem mgły jak z welonem w potarganych włosach, dla niepoznaki, zostawiamy na piasku ludzkie ślady.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. – Kobieta przeżegnała się i schyliła głowę. Wierzchem dłoni otarła łzę, gdy wstawała z ławki. Miała nadzieję, że nikt nie zobaczył. Na odchodnym, skryta przy kolumnie z wodą święconą, zerknęła na salę. Zaciemnione wnętrze zdawało się nie zwracać na nią uwagi. Sąsiadki widocznie odbyły mszę z rana. Odetchnęła z ulgą i wkroczyła w jasny prostokąt drzwi wyjściowych.
– Pani Melania Kulpowska, nie widuję pani na mszy – zagaił wikariusz, noszący imię proroka Daniela.
– Długo by opowiadać, szczęść Boże! – Chciała wyminąć mężczyznę, lecz zastąpił jej drogę.
– Pani Melanio, martwię się. Czy coś się stało? – Pobożny wzrok kapłana napotkał wystraszone oczy wiernej.
– Proszę księdza…ja…ja… – Zaszlochała. Skumulowane napięcie wyleciało potokiem łez i wstrząsnęło drobną sylwetką kobiety.
Sługa pański znieruchomiał.
– Chcę go uratować, modlę się codziennie, odmawiam różaniec, ale proszę księdza, taki grzech! Taki grzech jest niewybaczalny. Sam ksiądz mówił na kazaniu – załkała. – Nie mam śmiałości przyjść normalnie.
– Modlitwa to droga do Boga, prawda, ale bez przyjmowania eucharystii nie ma mocy. Niech pani przyjdzie i na mszę, komunia święta jest bardzo ważna. – Duchowny wyciągnął rękę w stronę wiernej. Jakby chciał ją pogłaskać.
– Łatwo powiedzieć – syknęła ze złością. – Gdyby pana syn spał z chłopakami, może by pan zrozumiał. – Łypnęła groźnie, z nienawiścią wyzierającą spomiędzy zmarszczonych brwi i skrzywionych ust – Kto tu jest winny, może ksiądz mi powie?! Nie? No właśnie, a to ja muszę się wstydzić! Nie tylko Bóg sądzi na tym świecie!
Szarpnięciem założyła torebkę na ramię, po czym pośpieszyła do domu, byle dalej od kościoła.
Zaczynało mi szumieć w głowie, a salon wraz z Karoliną dziwnie wirował.
— Anka, dalej, nalałam ci wina — powiedziała, szturchając mnie.
— Karola, ja już nie mogę. Wiesz, że mi potem odwala.
— Daj spokój. Za trzy dni wesele.
— No i? Potem mąż ci zabroni pić ze mną?
Karolina roześmiała się.
— No co ty, ale już nic nie będzie takie samo. Za wszystkie wspólne szaleństwa! — Podniosła lampkę wysoko.
— A sporo ich za nami — roześmiałam się i wypiłam.
Nie wiem, ile było jeszcze toastów. Karola zapewniała, że zapakuje mnie do taksówki.
— Chyba będę się zwijać. Późno, twój Tomeczek pewnie chce spać.
— Daj spokój. Ogląda mecz. — Nachyliła się w moją stronę, omalże nie spadając z fotela i szepnęła — To tak, jakby go nie było.
— Mhm.
— To za sport i facetów — dodała rozbawiona.
— Ostatni — wybełkotałam.
W tym momencie poczułam, jakby żołądek był piłką tenisową i właśnie Doković ją serwował. Zgięłam się w pół. Zawartość uniosła się i koniecznie chciała uwolnić się na zewnątrz. Musiałam wstać, co nie było łatwe. Trzymając się czego popadnie, ruszyłam do toalety. Wpadłam do środka i spędziłam kilka upojnych chwil, sam na sam, z muszlą klozetową. Doprowadziłam się do ładu i wyszłam wprost na Tomka. Był bez koszulki. Spoglądałam na wyrzeźbiony tors i pomyślałam, że wygląda jak antyczny posąg. Nie wiem, kiedy moje dłonie znalazły się na jego klacie, a po chwili wspięłam się na palce i zaczęłam go całować. Odpłynęłam.
I nagle usłyszałam krzyk. Karolina.
— Co tu się do kurwy nędzy wyprawia?!
Odskoczyłam jak oparzona.
— Karola, przepraszam. To wyłącznie moja wina. I tego cholernego wina. Przepraszam, ja …
— Wypieprzaj stąd! Ale już!
Wyszłam. Znowu wszystko zepsułam.
Pewnego dnia znalazłam jego numer telefonu w internecie. Zadzwonić do niego? Czy to ma sens? Tętno mi pulsowało coraz szybciej, rozbiegane myśli próbowałam scalić w jedno. Co mam powiedzieć?
Wykręcam numer… Serce mi wali, nic prawie nie słyszę.
-Halo… Halo?
-Dzień dobry, jestem twoją siostrą.
-Cześć, tak wiem, kim jesteś – odezwał się męski głos.
-Co słychać? – powiedział spokojnie.
-Chciałam porozmawiać i spotkać się z tobą – wyrzuciłam z siebie potok słów.
-Tak, oczywiście, zdzwonimy się kiedyś – odezwał się mój brat.
Podczas tej rozmowy nasunęły mi się wątpliwości, czy to ten właściwy moment? Czy ja dla nich istnieje? A moja matka? Właściwie, to która? Jedna mnie oddała i tyle, jak zbędny przedmiot, zakurzoną książkę. Druga całe moje życie wypominała, że mnie adoptowała. Biła, poniżała, wiecznie musiałam ją przepraszać za coś, czego nie zrobiłam.
„Jesteś podrzutkiem, bastardem, znajdą!” – matka wykrzykiwała.
Kto zawinił? Moja prawdziwa matka, druga matka czy może ja? Może nie byłam na tyle odważna, aby się przeciwstawić. Chciałam tylko miłości i poczucia bezpieczeństwa, którego mnie pozbawiono.
Kto jest temu winien? Nie ma odpowiedzi… Brat zwodził mnie przez dwa lata, nie miał czasu się spotkać. Aż do dzisiaj… bo zadzwonił.
-Cześć – usłyszałam w słuchawce – Mama zmarła dwa dni temu, pogrzeb będzie 3 maja o godz. 13. Będziesz?
Nie byłam w stanie pozbierać myśli.
-To przyjedziesz? – brat się niecierpliwił.
-Nie przyjadę – rzuciłam szybko w odpowiedzi i się rozłączyłam.
Wszystko rozpadło się na miliony kawałeczków, jak czarna tafla szkła. Chciałam tylko wiedzieć, czy mnie kiedykolwiek kochała. Tak bardzo pragnęłam to usłyszeć, aby móc jej Przebaczyć.
DZIECIĘCA WINA
Dostałam od Cioci wróbelka. Żółtodziobek spadł jej do torebki, kiedy kupowała gazety w kiosku pod kasztanem. Pozostawienie pisklęcia to wyrok. Centrum miasta, ruch uliczny, zabiegani ludzie… Jechała do nas, przyjechała z wróbelkiem. Byłam zachwycona, gdy mama pozwoliła go zatrzymać. Kubuś uczył się wszystkiego błyskawicznie. Latał po mieszkaniu, spał na szafie, siadał z nami do obiadu, który spożywał z rąbka talerza, załatwiał się najczęściej do kartonika będącego jego azylem. Przylatywał na wołanie i siadał na ramieniu. Wiedział, że jest Kubusiem. Po kilku tygodniach zawładnął sercami wszystkich domowników…
Następnym prezentem od cioci były sandałki. Za komuny dorwanie bucików było nie lada wyczynem. Zwłaszcza wspaniałych sandałów na trzycentymetrowych obcasach. Czułam się jak prawdziwa kobieta. Całe popołudnie chodziłam w nich po domu, wieczorem postawiłam obok łóżka by zasypiać, nie odrywając od nich oczu i obudzić się przy nich.
Były wakacje, koleżanki powyjeżdżały i nudziłam się w domu pozbawiona towarzystwa. Nie wiem dlaczego wymyśliłam mycie okien. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Tego dnia jednak wzięłam się za sprzątanie. Oczywiście założyłam sandały i otworzyłam okno na oścież. Kubuś spał w sąsiednim pokoju. Zadowolona z siebie zamaszystymi ruchami przywarłam do tafli. Nagle pod stopą poczułam chrupnięcie. Zobaczyłam Kubunia, który jakoś dziwnie podskoczył kilkakrotnie i upadł. Chwyciłam go w ręce, malunia główeczka zwisała z moich dłoni. Pobiegłam do mamy. I wtedy usłyszałam najgorsze słowa w moim życiu.
– On już nie żyje córeczko.
Płakałam bez przerwy przez kilka dni, później, gdy sobie o nim przypominałam, przez wiele miesięcy. Obwiniałam się o to idiotyczne mycie okna i to w dodatku w butach. Do dziś nie wiem, dlaczego wtedy zabrałam się akurat za to. Kubuś by żył. Gdyby chociaż wyfrunął przez otwarte okna…
PoWINNA
„Spowiadam się (…), że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.”- tłumnie wybrzmiał głos wiernych. Wśród bijąc się w pierś stoi Antek i Ola. Kobieta bardziej niż inni wierni pochylała głowę w nadziei, że włosy zakryją żółty siniak pod okiem. Mówiąc spowiedź powszechną zastanawia się nad tym, czy mąż żałuje swoich myśli, słów i uczynków. Lecz sekundę później przypomina sobie słowa kazania z przed pięciu lat, gdy w tym kościele brali ślub. Wtedy to ksiądz skupił się głównie na roli żony, która wobec męża POWINNA…
To wspomnienie sprawia, że czuje się winna otrzymanych ciosów i bólu zadanego przez Antka. Być może to nie ręka Antka, lecz boska wymierzyła jej karę za nie wypełnianie woli męża. Ola mechanicznie wykonuje czynności przypisane do roli wiernej podczas mszy. Dziś na szczęście ominie ich niedzielna wizyta u teściów. Za godzinę jest mecz, który Antek chce oglądać na swojej plazmie. Dzięki temu Ola nie musi znów wymyślać usprawiedliwienia swojego wyglądu. Nigdy nie powie im prawdy. Wstyd się przyznać, że jest bita, bo nie „daje dupy mężowi”. Mówiąc dosłownie, gdyż jej świętoszkowaty mąż nie lubi „po Bożemu”. Ona mimo że chce, by mąż był z małżeńskiego pożycia zadowolony, nie potrafi się przemóc i zaspokoić jego perwersyjnych zachcianek. Woli znosić upokarzające obelgi i „twardą rękę” ślubnego
W domu Antek przez prawie dwie godziny pije, pali i głośno klnie, bo „jego” drużyna przegrywa. Tuż po ostatnim gwizdku robi się czerwony, łapie za serce i upada. Ola szybko sięga po telefon, wie że powinna zadzwonić na 112. Lecz po chwili zastanowienia odkłada aparat i wychodzi z pokoju. Już nie czuje się WINNA.
Założyłam zeszyt, w którym spisywać będę swoje występki. Długo wybierałam wzór okładki. Podobały mi się kolorowe, ale niezbyt pasowały do poważnych, wręcz mrocznych treści, którymi mam zamiar go zapełnić. Wzięłam ciemnoszary.
Podobno spisywanie swoich przeżyć porządkuje je i pomaga nabrać do nich dystansu. Od lat próbuję uporać się z wyrzutami sumienia, które dręczą mnie jak złe sny, tyle, że na jawie. Najbardziej zawodzę w roli matki, do której tak sumiennie przygotowywałam się w trakcie pierwszej ciąży. Pranie i prasowanie maleńkich ubranek było przeżyciem niemal duchowym, a wyobrażenie śpiącego maleństwa wywoływało łzy wzruszenia. Dziś, po 15 latach od tamtych niezapomnianych chwil, mam ich dwóch. Nastoletnich synów. Czy są cudowni? Tak. Czy ich kocham? Nad życie. Czy mnie irytują? Bardzo. Szczególnie gdy się kłócą, dyskutują zamiast spać, upierają przy ubiorze niestosownym do pogody. Albo marudzą. Dziś na przykład starszy stwierdził, że pulpety na obiad są zbyt miękkie. Były takie jak zawsze, ale on się wykłócał, że są bardziej miękkie niż zwykle i jego taka konsystencja „obrzydza”. Zabrałam talerz ze złością, zaklęłam przy tym, powiedziałam, żeby sobie sam ugotował coś o pożądanej teksturze. Teraz czuję się podle wyobrażając sobie jak moje dziecko zajada kanapki z krzywo ukrojonego chleba, żeby przeżyć do kolacji. Nienawidzę siebie za to, że przeklinam przy nich, a chcę być wzorem opanowania i kultury. To wynik moich błędów, że traktują mnie czasem jak płatną gosposię, którą można bezceremonialnie opieprzyć za niski poziom usług. Winna. Tak się czuję i tak podpiszę mój zeszyt, w którym przypowieść z obiadowym pulpetem będzie ledwie uwerturą do setek historii, którch jestem niesławną bohaterką.
Zamykam oczy.
Ponownie mam osiem lat. Śpię wtulony w brunatnego misia. Znowu mam ten sen. Krzyki rosną, puchną, odbierają mi powietrze. Nie wiem, skąd dochodzą ani z czyich wydobywają się gardeł. Szukam delikatnej dłoni mamy, która jest tu zawsze, gdy uciekam przed koszmarem.
Ale tej nocy sen jest inny. Głośniejszy. Gwałtowniejszy. Budzę się, a on trwa. Jest ciemno. Nie znajduję kochającej dłoni. Nie czuję ciepła dotyku. Światło sączące się pod drzwiami przyciąga jak magnes. Naciskam klamkę. Cichutko, ostrożnie. Widzę rodziców. Chcę biec, ale powstrzymuje mnie stojąca między nimi żółta skórzana walizka ściągnięta dwoma szerokimi pasami. W codziennych zabawach była samochodem wyścigowym, rydwanem zaprzężonym w rącze rumaki, a nawet rakietą lecącą na odkrytą przeze mnie planetę. Ale to nie jest zabawa. Przez krzyki i łkania docierają do mnie słowa, których nie rozumiem: Dziwka! Bękart! Zasrane życie! Nie są z mojego świata. Podobnie jak wykrzyczane przez mamę „odejdź”, gdy chcę się przytulić zaraz po tym, jak tata znika z walizką za zatrzaśniętymi drzwiami.
Otwieram oczy.
Mam trzydzieści cztery lata. Jeśli nie narodziłem się z miłości, to z czego? Czym jestem? Grzechem? Wyuzdaniem? Zdradą? Winą? Zbrodnią czy karą? Wiem jedno. Nadal stoję w drzwiach pokoju. Żółta walizka rani oczy. W uszach ciągle tkwią rzucane bez zastanowienia słowa. Wszystkie ugrzęzły we mnie jak drzazgi i naznaczyły na zawsze. Oto ja. Moje ropiejące jestestwo. Gorączkująca dusza. Pozbawione wartości ciało.
Ufność, beztroska, pastelowa wyobraźnia, entuzjazm – wszystko zostało zamknięte w tym niedającym się otworzyć sezamie, który przepadł razem z ojcem. Dwa szerokie pasy zaryglowały wejście, aby każdego dnia na nowo zostawiać pręgi.
Leżała na wymiętej poduszce, patrząc w sufit. Jak na ekranie oglądała ostatnią noc. Scena po scenie, w zwolnionym tempie. Każdy ruch, każdy szept, każdy dotyk warg. Gładziła z czułością atłasowy brzuch. Zostały na nim ślady miłości. Chłonęła ją zachłannie, zazdrośnie, na zapas. I nie da sobie tego odebrać. Co z tego, że jest „druga”. Kto, zresztą, ustalił taką hierarchię? „Ślubna” nie znaczy: „pierwsza”, czy „jedyna”. Gdyby tak było, nie wracałby tutaj taki spragniony. Zawsze rozbierał się już od wejścia, porzucając ubrania w nieładzie.
A jednak na drugi dzień zawsze miała kaca. Nigdy nie wiedziała, dlaczego? Nie pomagał nawet zapach jego ciała, który wciąż czuła. Chciała teraz wstać, wziąć prysznic, zmyć z siebie cały brud, od którego kleiło się wszystko w jej życiu: jego żona, jego dzieci. Zmyć, zedrzeć, zdrapać, ale zapach zostawić. Była od niego uzależniona. Tyle razy próbowała wyjść z tej mazi. Opętana własną namiętnością nie mogła…albo nie chciała. Wdepnęła w nią kilka lat temu. Zrazu niewinnie. Jakby mimochodem. Nie na poważnie. I tak została. Teraz rozstanie jest niemożliwe, podobnie jak bycie razem. Kiedy o tym myślała, czuła w brzuchu potrójny węzeł. Czasem zaciskał się mocniej i piłował wnętrzności – wtedy wymiotowała. To zawsze przynosiło ulgę. Była na nowo czysta.
Na suficie pojawił się ostatni kadr. W jej filmie nie ma końcowych napisów. Niech zostanie jak jest. Przynajmniej do następnej nocy – za dwa dni.
Głupie dylematy o poranku…wzruszyła ramionami i obróciła się do ściany. Przez nagie plecy przeszło wspomnienie jego pocałunków. Poczuła dreszcz. Zamknęła oczy i naciągnęła kołdrę.
Oczy piekły ją niemiłosiernie, gdy pochylona nad ciemną marynarką jej właściciela, walczyła ze łzami kapiącymi na rozszerzone pory materiału. Dłonią nadal gładziła delikatną fakturę tkaniny, która na ten moment, wyglądała na dość sfatygowaną, a jednak przyzwoicie. Rdzawo-brązowe wzory, po jej lewej stronie, pośród przygaszonego światła, przypominały kształt róży. Delikatne palce kobiety błądziły nieśmiało po zimnych płatkach, próbując przedostać się do wnętrza, ale one oponowały nad wyraz gorliwie, leżąc nadal nieruchomo, niejako utulone do snu. Delikatny płacz, przeszedł w szloch i teraz jej wychudzone palce poczęły z niepohamowaną siłą drapać poły materiału, który pod tak zaciekłym naciskiem nie próbował się nawet bronić. Odkrywając bezwstydnie, to, co czas próbował zakryć. Emilia wiedziała, że prawda musi prędzej, czy później wyjść na jaw. I tak zbyt długo tłumiła w sobie gorycz, jaką jej zgotowali inni. Ale czy miała inne wyjście? To pytanie pojawiało się w jej umyśle zbyt wiele razy, aby mogła je zbagatelizować. I znała na nie odpowiedź. Nie, nie było innej możliwości. I tak wszystko było stracone, tak, jak i ona. Zamyślona nad swoim losem, usłyszała głośne pukanie do drzwi wejściowych i jej nazwisko wypowiedziane z impetem. A więc nadszedł już czas. Czas, który ścigał ją przez całe jej długie i pogmatwane życie. Który chwytał ją swymi mackami tak często, jak często ona skutecznie mu się przeciwstawiała. Teraz postanowił dopiąć swego, ale przynajmniej na jej warunkach. Znów usłyszała stukot, ale tym razem oddalał się gdzieś w czasoprzestrzeni, choć niespiesznie, pozwalając nowo wyrośniętej, czerwonej róży rozkwitnąć pełnią piękna i koloru na zimnej posadzce.
Nikt się nie przyznawał, ale ja wiedziałam, że prędzej czy później winny musi się znaleźć. Ktoś musiał zostawić tą pyszną szarlotkę w mojej lodówce!! Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że jestem na diecie i dodatkowo katuję się ćwiczeniami. Zależało mi, żeby na swoim ślubie wyglądać pięknie. Potrzebowałam zrzucić zbędne kilogramy, których nabawiłam się przez moją siostrę. To ona zawsze piekła najpyszniejsze ciasta, którym nie potrafiłam się oprzeć. O tą szarlotkę, która kusiła mnie z lodówki też podejrzewałam ją. To zdecydowanie była moja podejrzana o winę numer jeden!! Nikt nie piecze tak pysznie jak ona i to właśnie ona jest winna każdemu mojemu dodatkowemu kilogramowi!!
Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi jutro:)