Na cmentarzu żałobnicy dokonują makabrycznego odkrycia – na gałęzi wisi człowiek. Czy grabarz targnął się na własne życie? Pewien masażysta musi przełożyć wykonanie zabiegu. Mimo wszystko zjawia się na miejscu, a wkrótce jego pacjentka zostaje znaleziona martwa. Oto dwa pasjonujące śledztwa!
Jeszcze jako nastolatek odkryłem i polubiłem kryminały. Rzadko sięgałem po te, które wyszły spod pióra polskich autorów. Właściwie wiedziałem tylko o twórczości Joanny Chmielewskiej, do której miałem ambiwalentny stosunek. Raz sięgnąłem po książkę Joe Alexa, ale nie zakochałem się. Inaczej było z kryminałami milicyjnymi, na które natrafiłem już jako człowiek dorosły. Czytałem powieści Anny Kłodzińskiej (jej najsłynniejszym bohaterem był major Szczęsny), Jerzego Edigeya, okazjonalnie innych autorów. Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego do tej pory omijałem – i widzę, że dużo straciłem. Dziś chciałem wam opowiedzieć o jego dwóch minipowieściach wydanych niedawno w jednym tomie. Chodzi o pozycje Śmierć grabarza i Zakatarzony masażysta.
„Błoto… Gęste, kleiste, hamujące każdy krok, każde stąpnięcie. Nogi zapadają w lepkiej, szarobrunatnej brei. Gdzieniegdzie pomiędzy grobami bielą się resztki topniejącego śniegu. Północny wiatr w gwałtownych porywach potrząsa bezlitośnie gałęziami drzew.
Żałobny kondukt posuwa się wolno w kierunku oczekującego grobu. Podniesione kołnierze, ręce głęboko wepchnięte W kieszenie płaszczy, zakatarzone twarze. Trudno odgadnąć, co większą melancholią napawa uczestników smutnego obrządku — odejście kogoś bliskiego czy fatalna pogoda. Wysoki, kościsty ksiądz o posępnym spojrzeniu zręcznie przeskakuje kałuże. Zna dobrze teren.
I nagle… przeraźliwy kobiecy krzyk:
— O Boże! Tam…! Tam…!
Zatrzymują się. Wszystkie oczy zwracają się we wskazanym kierunku.
Ciemny, podłużny kształt ma w sobie coś groteskowo nierealnego. Podobny do szmacianej lalki, kołysanej podmuchami wiatru. W pobliżu leży przewrócona ławka, pomalowana zieloną farbą. Ktoś śmieje się histerycznie”.
Żałobnicy na cmentarzu dokonują makabrycznego odkrycia. Na gałęzi wisi człowiek. To Walenty Kosiński, grabarz. Czyżby upił się i odebrał sobie życie? Ta teza dość szybko upada. Tylko kto go zabił? Przecież denat nikomu nie szkodził, nie miał wrogów… zaraz… Wiadomo, że polował na hieny cmentarne. Czy to ktoś z opryszków, których posłał do więzienia, dokonał zemsty? A może prawda leży zupełnie gdzieś indziej? Jakie tajemnice skrywał Walenty? Kim był naprawdę? Miał solidne wykształcenie – dlaczego wybrał przebywanie wśród umarłych? „- Cóż to był za grabarz, u licha. Jakiś naukowiec, nic grabarz. Nic z tego nie rozumiem”, powie jeden ze śledczych.
Mieszkająca w Podkowie Konstancja Dobrowiecka, zamożna starsza kobieta, regularnie korzysta z masaży. Tym razem zabieg nie może się odbyć – masażysta musiał wyjechać na pogrzeb do Gdańska. Nieoczekiwanie Kazimierz Walendziak dzwoni, że się przeziębił, więc zrezygnował z udziału w rodzinnej uroczystości. Może przyjść, aby wykonać masaż, ale założy maseczkę, aby nie zarazić swojej klientki. Gosposia wpuszcza zamaskowanego mężczyznę do środka i wychodzi po zakupy. Po powrocie zastaje swoją panią uduszoną… Okazuje się, że Walendziak nie zapowiadał swojej wizyty – nie ma kataru, uczestniczył w pogrzebie w Gdańsku. Kim był zatem zamaskowany fałszywy masażysta? Prowadzący śledztwo Stefan Downar ma twardy orzech do zgryzienia. Musi poszukać sprawcy wśród najbliższych denatki. Czy ciocię udusił niepracujący siostrzeniec, raczej podejrzany typ, choć zdolny do samokrytyki („Ciotka miała może trochę przestarzałe poglądy na życie, ale niezależnie od tego… Prawdę powiedziawszy, siostrzeniec, czyli ja, nie bardzo jej się udał. Co tu będziemy owijać w bawełnę? Lubię sobie pograć w pokera i na wyścigach, lubię popić, lubię się zabawić z dziewczynkami”)? A może to Wanda Podgórecka, potężna siostra Konstancji („Tak właśnie wyglądała zapewne Sienkiewiczowska Horpyna lub któraś z mitycznych Walkirii, Szerokie, muskularne ramiona, potężne dłonie, jakby stworzone do gięcia i łamania żelaznych sztab, imponujący kark, którego w żaden sposób nie można było porównać z łabędzią szyją – wszystko to upodabniało siostrę pani Dobrowieckiej do zawodowej atletki, która przed chwilą opuściła arenę cyrkową”)? Nie byłą tak zamożna, co więcej miała siostrze za złe romans z blisko dwadzieścia lat młodszym mężczyzną („Kobieta z naszej sfery nie powinna się tak deklasować”). Chyba że sprawcą jest jeszcze ktoś inny? Co ciekawe, nie jest to pierwsze morderstwo w tej rodzinie…
Czytając te dwie powieści, utwierdziłem się w przekonaniu, że Zygmunt Zeydler-Zborowski był naprawdę dobrym pisarzem. Intrygi są całkiem niezłe, bohaterowie sugestywnie opisani i świetnie poprowadzeni, narracja ma w sobie pazur. Dialogi wypadają bardzo naturalnie, nierzadko mają w sobie błyskotliwy humor – tak jak w scenie przesłuchania jednej z hien cmentarnych:
„- Rzeczywiście Walenty Kosiński został zamordowany. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie.
– I oczywiście podejrzewa pan mnie o dokonanie tej zbrodni.
– Was oraz waszych kolegów.
– O jakich kolegach pan mówi, panie kapitanie?
– Mówię o Marianie Wyłce i Eugeniuszu Małeckim.
Waciaszek pogardliwie wydął wargi.
– To nie są moi koledzy – powiedział z obrzydzeniem. – To w ogóle nie jest dla mnie odpowiednie towarzystwo.
– A jednak ograbialiście do spółki z nimi groby – zauważył Wadzewski. – Po pierwsze to zdarzyło się bardzo dawno, a po drugie ci dwaj to nie są ludzie na poziomie.
– A ograbianie grobów to waszym zdaniem jest zajęcie na poziomie?”.
Co ciekawe major Downar zachęca jednego z przesłuchiwanych do pisarskiej zabawy:
„Załóżmy, że jesteśmy spółką autorską i wspólnie piszemy powieść kryminalną. Pan jest człowiekiem inteligentnym, wykształconym , posiadającym ogromne doświadczenie prawnicze. Dlaczegóż nie mógłby pan zostać pisarzem? Ja napisałem pierwszy rozdział, mówiący o zamordowaniu pani Dobrowieckiej. Teraz kolej na pana. Według utartych prawideł gry powinien pan teraz skierować podejrzenie czytelnika na którąś z występujących w powieści osób. Podejrzenie może być oczywiście fałszywe, ale… Przecież to tylko zabawa.”
No i jest tu mnóstwo tego, co w powieściach milicyjnych cenię dużo bardziej niż intrygę kryminalną – szczegóły z Peerelu. Dla autora był to naturalny świat. Przykładowo pani Michalina, gosposia, narzeka na realia związane z zakupami: „Pewnie z godzinkę mi zeszło. Tu trzeba postać, tam trzeba postać. Ile to czasu traci się w tych kolejkach, to pan sobie nie wyobraża. Mężczyźni w ogóle nie wiedzą, co to znaczy pójść po zakupy”. Bohaterowie piją kawę „Amino”, podejrzany, który chce zaimponować śledczym proponuje im do picia coca-colę (obaj wybierają ten napój zamiast lemoniady, soku pomarańczowego czy soku). Z kolei major Downar próbuje skłonić do mówienia kwiaciarkę-flirciarkę. Kiedy dziewczyna nie zgadza się na pocałunek („- E tam… Pan to jakiś niedzisiejszy. Takie ekwiwalenty były dobre sto lat temu”), ten pędzi do SAM-u pod szwajcarską czekoladę z orzechami. Zmienił się też język. Pojawiają się takie słowa/wyrażenia jak „komeraże”, „facet ciut szmerglowy”, „zabradziażyć”, „wóz” (zamiast samochodu) czy „miglanc”. Masażysta naprawdę ma na imię Sebastian, ale używa drugiego imienia (Kazimierz), bo „Sebastian to tak jakoś trochę dracznie”.
Czy są tu miłośnicy kryminałów milicyjnych? Jeśli tak – serdecznie wam polecam Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego!
Zygmunt Zeydler-Zborowski, Śmierć grabarza. Zakatarzony masażysta, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2022.