I pora na kwietniowy konkurs na naszym blogu. Tym razem możecie wygrać najnowszą powieść Danuty Awolusi, nauczycielki Pasji Pisania. Kto pozna Marię, która staje w obliczu zmian?
Mamy już kwiecień, a zatem przyszedł czas na kolejny konkurs. Przygotowaliśmy dla was dwa egzemplarze Maria musi wszystko zmienić, najnowszej powieści Danuty Awolusi, pisarki i lubianej przez was nauczycielki Pasji Pisania.
„Maria odpływała w sen, a emocje dnia kołysały ją, jakby znalazła się na przybrzeżnej łajbie. Przed oczyma migały jej twarze sióstr, zmieniały się jak obrazy w kalejdoskopie, coraz szybciej i szybciej, aż zlały się w jedną postać. Kogoś, kogo znała, choć pozostawał kimś obcym. Nie mogła się zbliżyć, wstydziła się. Nie potrafiła wykrzesać z siebie zaufania. W tle wciąż słyszała słowa Gosi o kobietach, o tym, jak potrafią się zgubić i jakie są silne. O tym, że trzeba im pomóc”.
Czterdziestosześcioletnia Maria od wielu lat pracuje jako inspicjentka w teatrze – to właśnie tam znajduje prawdziwy dom. Trwają próby do nowego skandalizującego spektaklu. Maria poznaje charyzmatycznego reżysera Luciana – ci dwoje idą do łóżka. Wkrótce bohaterka zdaje sobie sprawę, że jest w ciąży. Jak ta zmiana wpłynie na jej życie? Drugą bohaterką tej powieści jest Gosia, edukatorka seksualna, jest coraz bardziej rozpoznawalna w mediach społecznościowych. Po zajęciach w warszawskim liceum zostaje oskarżona o naruszenie dóbr osobistych. Gosia musi się zmierzyć z falą hejtu. Losy tych dwóch kobiet splotą się w nowych okolicznościach. Więcej o tej znakomitej powieści pisałem w marcowej „Lekturze na weekend”.
Dziś możecie wygrać tę książkę – z dedykacją autorki!
Słowem-kluczem w tym konkursie jest „zmiana”. Czego będzie dotyczyć? Jakie teksty zaprezentujecie? Zabawne? Dramatyczne? Groteskowe? Kryminalne? Gdzie zaprowadzi was pisarska wena? Pamiętajcie, że wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Opowiadanie – lub jego fragment – wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Na wasze teksty czekamy do 24 kwietnia włącznie. Spośród nich Danuta Awolusi wybierze dwie najlepsze.
Pora zasiąść do pisania! Powodzenia!
Źródło cytatu: Danuta Awolusi, Maria musi wszystko zmienić, Czwarta Strona, Poznań 2023.
W piątek kupił los na loterii. Wybrał liczby zgodnie ze swoim przeczuciem, starannie przekreślając je ołówkiem. Potem z namaszczeniem schował kartkę do kieszeni, a po powrocie do domu położył na szafce nocnej.
Wieczorem jak zwykle poszedł z kumplami na piwo. Stefan opowiadał o dzieciakach, u Janka imigrant zwalił się z rusztowania. A u niego nic. W magazynie paczki przychodzą, paczki wychodzą. Nuda przez całe życie. Najpierw nudni starzy – żeby chociaż miał trudne dzieciństwo, ale nie, po prostu nie mieli nic ciekawego do powiedzenia, potem żona Mariola, nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio rozmawiali.
Gdy wrócił, usiadł na łóżku i spojrzał na kartkę z czerwonymi cyframi. „Liczę na was, cyferki” – wyszeptał.
Sobota – dzień losowania.
Obudził się skoro świt, jak nigdy w weekend. Od razu poczuł, że to będzie wyjątkowy dzień. „Dzisiaj odmieni się mój los” – uśmiechnął się do siebie. Jego świadomość podsuwała mu przytyki, że gra od dwudziestu lat i parę razy wygrał jedynie kilkanaście złotych, ale odsuwał je jak natrętne muchy.
Wieczorem z bijącym sercem wpisał adres strony z wynikami. Sprawdził liczbę po liczbie.
Znowu nawet trójki nie było. Co za parszywy pech. Czwórkę z tych, co obstawiał we czwartek wylosowali jak na złość teraz. Jego życie jest bardziej monotonne niż praca maszyny na taśmie wypełniającej kremem chrupiące foremki.
Mariola stanęła na środku pokoju ze szklanką wódki w ręku. Miała na sobie różowy szlafrok, a tłuste blond kosmyki smętnie zwisały wzdłuż twarzy. Jej twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, wzrok spoczywał na nim, choć równie dobrze na ścianie za nim. Gdy odezwała się jej głos brzmiał jak automat:
– Chcę rozwodu.
„A jednak zmiana” – pomyślał.
Mamy pierwszy tekst! Kto następny?
Dzień zapowiadał się, jak co dzień. Sobotni poranek nie zwiastował niczego nowego. Słońce wdzierające się bezwstydnie przez okno nie odzwierciedlało nastroju Karoliny, która obudziła się z nutką niepokoju w sercu. Przeciągnęła się i mocniej wtuliła w kołdrę. Jej myśli galopowały niczym koń na wybiegu. Miała przecież wspaniałą pracę, nadzorując działania zespołu programistów, świetnego mężczyznę u boku, którego zazdrościły jej wszystkie koleżanki. Co więcej, mieszkała w mieszkaniu położonym w centrum miasta. Na pozór niczego jej nie brakowało, a jednak nie czuła się szczęśliwa. Wstała i pośpiesznym krokiem udała się do łazienki, wykonując mechanicznie poranne czynności. Niedbale założyła czarne botki oraz wiosenny brązowy płaszczyk i ruszyła przed siebie. Tego dnia zdecydowała się podjąć ważne decyzje. Postanowiła zaryzykować, wiedząc, że jej życie już nigdy nie będzie wyglądało tak samo.
Dario, czy mogłabyś wkleić swoją pracę jeszcze raz, tym razem w odpowiednie pole wpisując maila? Inaczej nie będę miał możliwości skontaktować się z Tobą, jeśli wygrasz w konkursie. Mail będzie widoczny tylko dla mnie.
Zrezygnowana przeglądałam oferty wakacyjnego wypoczynku. Uśmiechnięte twarze, opalone ciała, baseny z lazurową wodą, wszędzie tak samo. Westchnęłam zniechęcona, nuda.
Sięgnęłam do torebki z żelkami Haribo i włożyłam do buzi trzy kolorowe misie naraz. Przez chwilę stałam ich słodycz.
– Znalazłaś coś? – Za moimi plecami stanęła Zośka – kuzynka, z którą miałam spędzić baśniowe wakacje. Na wypad w nieznaną, lecz urokliwą okolicę jechało nas cztery dziewczyny: ja, Zośka i nasze dwie przyjaciółki. Stanowiłyśmy zgraną paczkę jeszcze z czasów liceum. Na mnie padło szukanie miejsca, bo podobno i tak dużo czasu spędzam przed komputerem. Też coś. Jako księgowa ciagle muszę podliczać i znajdować zagubione sumy. Ale szukanie obiektu na wakacje to zupełnie inna para kaloszy.
– Znalazłaś coś? – powtórzyła Zośka, jakbym była głucha.
– Nie. Siedzę już od godziny i nie ma nic, ale to nic, ciekawego. Wszystko wyprane z tożsamości, z autentyzmu, z prawdziwości. To samo jak długa kula ziemska: te same hotele, takie same baseny, a nawet pamiątki produkowane tak samo w Chinach – powiedziałam lekko sepleniąc, gdyż jeden z żelków przykleił się do podniebienia.
– Kula ziemska jest okrągła, nie długa – sprostowała Zośka, a ja zmierzyłam ją lodowatym spojrzeniem.
Chciałyśmy zmiany, czegoś nowego. Plan był taki, że miałyśmy się zaszyć w ustronnym miejscu, aby móc spokojnie dojść do równowagi emocjonalnej po rozstaniu z naszymi partnerami. Tak się bowiem złożyło, że wszystkie straciłyśmy chłopaków prawie w tym samym czasie. Plaga jakaś czy co?
– O, tu jest napisane „Osada Aurora”, zobacz. – Zośka pochyliła się nad moim ramieniem zasłaniając ekran długimi kasztanowymi włosami.
– Odsuń się, bo nie widzę.
Zośka przesunęła się na bok, a ja nacisnęłam kursor na zdjęciu drewnianego domku z werandą. Ukazał się nam malowniczy pejzaż z jeziorkiem i zarysem niewysokich gór.
– A gdzie to jest? – zainteresowała się kuzynka.
– Okolice Karpacza jeżeli dobrze widzę. Dokładnie koło Miszkowic.
– W jeziorku możemy ryby łowić.
– Akurat potrafisz łowić ryby. – Spojrzałam na nią ze zdziwieniem.
– Nie potrafię, ale mogę się nauczyć. Poza tym na pewno można tam pływać i uprawiać sporty wodne. Zobacz jaka piękna okolica, pełno dzikiego ptactwa, roślinność świeża i zielona, nie to co w mieście.
Zadzwonię do Joli i Ewy, że znalazłyśmy idealne miejsce.
Zośka cieszyła się jak dziecko, a ja nie chciałam jej psuć przyjemności. Zorganizowałam wyjazd i kiedy z clio wyładowanego po sam dach bagażami wyszłyśmy rozprostować kości przed domkiem lawendowym, aż pisnęłam z zachwytu. Spokój, od czasu do czasu słyszałam nawoływanie dzikiej kaczki, od wody wiał przyjemny wietrzyk przynosząc ze sobą zapach sitowia. Podziwiałam roztaczający się przede mną widok, a dziewczyny zaczęły wyładowywać bagaże. Weszłyśmy po schodkach na werandę, a stamtąd do wejścia. Na dole znajdowała się całkowicie wyposażona kuchnia, obok salon z kominkiem, w którym w chłodniejsze noce mogłyśmy rozpalić ogień. Kanapa zachęcała do odpoczynku, zrzuciłam buty i ułożyłam się w wygodnej pozycji na miękkim welurze.
– Wstawaj leniu, pomóż nam z bagażami – Ewa z uśmiechem złapała mnie za duży palec u stopy. – Nie będziesz tak leżeć cały dzień. Nad jezioro mamy pójść, chcemy też skoczyć do czeskiej restauracji na knedliki.
– Hej, dziewczyny, nie uwierzycie. – Do salonu wpadła zaróżowiona z przejęcia Jolka. – W domku lnianym mieszka czterech fantastycznych chłopaków.
No tak, wakacje zapowiadały się niezwykle atrakcyjnie.
– Maaaaamo wychodzę! Sylwia krzyknęła wkładając czerwone kalosze i nie mniej twarzowy żółty płaszcz przeciwdeszczowy. Na dworze lało okrutnie od samego rana a ona już wyglądała jak zmoknięta kura. Niesforne kosmyki burgundowych włosów nieposłusznie wypadały spod kaptura.
– Idę, idę czekaj nie wychodź jeszcze. Proszę tu są kanapki i termos z herbatą.
– Mamo kanapki? Czy ja dzieciak jakiś jestem? Proszę Cię. Sylwia przewróciła oczami dokładnie tak jak jej pięcioletni brat, zabrała kanapki i wcisnęła na sam dół ortalionowego plecaka.
-Mam nadzieję że, nie zrobiłaś mi bułki z kiełbasą i musztardą co? – zerknęła na mamę spod założonego już na głowę kaptura
-No skąd! Sam ser. Duuuużo sera. Mama uśmiechnęła się czule. Chciała jeszcze coś dodać ale Sylwia podekscytowana swoją nowa przygodą wybiegła z mieszkania trzaskając tylko drzwiami. Wyfrunęła. Jako świeżo upieczona maturzystka pękała z dumy, ze tak szybko znalazła swoją pierwszą pracę. To nic że zaczyna od nocnej zmiany w zakładzie produkującym sosy do kanapek. Przecież od czegoś trzeba zacząć. Nie od razu Rzym zbudowano myślała. Wreszcie będzie mogła wszystkim udowodnić że nie tylko potrafi pięknie grać na pianinie na rodzinnych spotkaniach, ale może również ciężko pracować. Nie spodziewała się tylko że ta nocna zmiana okaże się początkiem całego jej nowego życia.
„16.04.2023”
3 dzień na nowych lekach. Jestem może bardziej śpiący i milczący. Ściany przestały do mnie szeptać. Nawet ta krótka. Nie boję się, że wyciągną do mnie ręce. Zanęcą muśnięciem. Oplotą. Wciągną w otchłań. Jeszcze brak mi odwagi by jej dotknąć, ale mogę patrzeć. 3 dzień na nowych lekach. Podwójne malowanie, grunt, tynk, cegły. Tam nikogo nie ma! Uf. Już nie budzę się o piątej, a kilka chwil przed budzikiem. Spoglądam na Marylę. Jest. Wzdycham z ulgą. A potem przewija mi się w głowie film. Biorę poduszkę. Nakrywam głowę Maryli. Ona się budzi…. Budzik dzwoni. Maryla się budzi.
– Znowu śniło mi się coś okropnego.
– Nie. Nie powiem. Jak się czujesz?
Kłamię, że ją kocham. Boję się, że jutro obudzę się pięć minut wcześniej. Nie będę uciekał. Zadzwonię do lekarza. Poproszę by przyjechał.
Wyskoczyłam z łóżka, cała się trzęsłam i lepiłam od potu. Zegar uparcie wskazywał północ. To była już kolejna noc z rzędu, gdy śnił mi się ten sam koszmar. Spojrzałam na Marka, którego jak zwykle nie budziły, ani nie wzruszały moje „paranoje”, jak to lubił nazywać moje lęki. Tak. To tylko lęk przed ślubem, nic więcej. Prawda?
Mark coś tłumaczył, energicznie gestykulując. Zastygłam w niemym uśmiechu, bawiąc się pierścionkiem zaręczynowym, który zapewne wybrała asystentka programu. Myślami błądziłam w moich nocnych majakach. Prześladowała mnie wizja uroczej dziewczynki, na oko pięcioletniej, która wywołała we mnie dziwną tęsknotę. Im więcej o niej myślałam, tym czułam większy smutek, a przecież nawet jej nie znałam.
– Laura? – Ręka producenta mnie ocuciła. – Uśmiechnij się może nieco mniej sztucznie i powiedz do kamery, za co kochasz Marka, ok?
– Marka? – Spojrzałam w jego zielone oczy, zupełnie takie, jak tamtej dziewczynki. – Za wszystko. Czego mogłabym pragnąć więcej?
A jednak czegoś chciałam. Odpowiedzi. Wzięliśmy udział w programie reality show, w którym single szukają małżonka. Z Markiem od razu zaiskrzyło, więc dlaczego, gdy stoję w białej sukni, pod ołtarzem, czuję, że to wszystko skończy się źle?
– Czy ty Lauro, bierzesz Marka za męża…
Rozejrzałam się po sali. Po lewej stronie siedziała rodzina Marka, której powinnam nie znać, ale potrafiłabym, każdego z nich nazwać. Wzięłam głęboki oddech.
I wtedy to do mnie dotarło.
Bez słowa ruszyłam ku wyjściu.
Ten program był eksperymentem, w którym wymazywali nam pamięć, aby sprawdzić, czy wybierzemy powtórnie naszych partnerów życiowych. Zgodziłam się na udział, bo nie mogłam znieść myśli, że Mark nie dopilnował naszej córki, a ta wypadła z balkonu.
Eksperyment się nie powiódł.
Ojciec z precyzją zegarmistrza realizował swój plan wykształcenia mnie na wybitnego pianistę: codzienne wprawki, dwa razy w tygodniu – lekcja fortepianu, co kwartał – recital. Zdarzało się też, że zabierał mnie na jakieś wyjątkowe wydarzenie muzyczne. Tak właśnie stało się w wieczór moich szesnastych urodzin: wybraliśmy się do opery, żeby zobaczyć „Jezioro łabędzie”. Muzyka baletu przedstawiała dla mnie zwartą, lodową budowlę. Jej każdą kondygnację musiałem drobiazgowo przeanalizować, gdyż wiedziałem, że mój ojciec mnie z tego odpyta. Nie miałem szans odnaleźć w dźwiękach chwili upragnionej wolności, ukryć się między zbłąkanym trylem a gęstym akordem. Dopiero gdy rozpoczął się taniec, przypomniałem sobie, że moje oczy, w odróżnieniu od uszu, należą tylko do mnie. Spośród ławicy tancerzy wyłowiłem wzrokiem drobnego szatyna. Nic go nie wyróżniało poza twarzą o sowich rysach, tak piękną i brzydką zarazem, że z trudem udawało mi się oderwać od niej spojrzenie, a i to po to tylko, by śledzić grę mięśni pod jego obcisłym trykotem lub ruch delikatnych dłoni. Serce łopotało mi w piersi, jakby chciało odfrunąć. Było mi duszno. Spoconymi dłońmi kurczowo ściskałem poręcze fotela. Nagle moje nogi skurczyły się i poczułem łaskotanie na całym ciele. Odzież spęczniała, by po chwili wybuchnąć pod naporem pierza, głowa zwęziła się, a miejsce ust zajął pomarańczowy dziób. Chciałem właśnie wydobyć z niego głos, kiedy woda zaczęła lać się z sufitu setkami strumieni. W przeciągu minuty zamieniła widownię oraz scenę w jezioro. Ludzie wpadli w popłoch. Ci, którzy umieli, płynęli do wyjścia, inni, w tym mój ojciec, brnęli tam przez wodę. Zostawiłem go i wyruszyłem na poszukiwania mojej sowy.
Proszę, proszę, pani Aniu. Proszę się przygotować, zająć miejsce i wymościć się wygodnie na lewym boku, łóżko jest zdezynfekowane, a ja za chwilę będę gotowa. Dłużej mi zajmuje to przygotowanie, bo nie ma ciepłej wody w kranie. Skaranie boskie z tą administracją! Biorą ciężkie pieniądze za wynajem, a doprowadzają do takich niewygód. Przecież ja bez ciepłej wody nie przygotuję się należycie. Muszę ją podgrzewać w czajniku, a to zajmuje czas i kosztuje. Czy ktoś mi zwróci za to? A skąd! A przecież ja od swoich pacjentek nie będę brała więcej, a ta, pożal się boże, administracja, ma na to wszystko… No nie, nie powiem. Pani ma dzieci? To pani wie co ma ta cała administracja na to! Ale już jestem, zaczniemy od karku, jak zwykle. Ale u pani regularność: znowu jest sztywny i twardy. Za dużo pani pracuje. Zawsze pani powtarzam, żeby robić przerwy. Jeśli długo będzie pani zgarbiona i pochylona, to nie przestanie pani do mnie przychodzić. Chociaż zawsze jest mi miło z panią pracować, to jednak ta stówa mogłaby się pani przydać. Bo mnie, widzi pani, przydaje się. Umyśliłam jechać w tym roku na święta w góry. Jedna moja koleżanka ze szkoły, ma w górach Izerskich pensjonat, uwierzy pani? Obiecała zatrzymać dla mnie pokój na całą Wielkanoc. Na fejsbooku mnie znalazła, wyobraża sobie pani? Niech pani powie, co to za wynalazek? Krysia, co w pierwszej klasie ze mną siedziała, to już nie żyje, biedaczka. Na zawał jej się zeszło i to ten fejsbook też mi powiedział. I że moją szkołę zamknęli, to też wiedział. Pewnie pani nie słyszała, bo to w Szczecinie, ale czy w Szczecinie nie potrzeba fizjoterapeutów? Wszędzie są potrzebni, bo ludzie, proszę się nie obrazić, nie dbają o siebie. Co? Boli? To teraz zmiana i proszę na drugi bok.
Najpierw pojawił się ucisk. Krawaty stały się zbyt mocno zawiązane, kołnierzyki zbyt ciasne. Potem przyszły bóle głowy. Mózg zdawał się napełniać sprężonym powietrzem, jak do granic napompowany balon. W końcu opuściłem swe ciało i od tej chwili widziałem inaczej.
Widzę inaczej. Wiszę przez chwilę w powietrzu przypatrując się sobie leżącemu w łóżku. Chcę coś powiedzieć, lecz nie wiem co się mówi w takich sytuacjach. Spoglądam w swą spokojną twarz i szybuję w górę.
Przelatuję przez sufit, mijam sąsiada ćwiczącego grę na trąbce, jego kudłaty pies drapie się w ucho. Kolejny strop i starsza kobieta, która śpi z otwartymi ustami, powietrze śmierdzi wódką, a pusta butelka leży na dywanie. Mijam ostatni strop i wylatuję na zewnątrz.
Wieje ciepły wiatr, świeci słońce, a chodnikiem nieopodal idzie mężczyzna. Lecę w jego kierunku, zawisłam mu nad głową, lecz on mnie nie widzi. Odlatuję i przysiadam w koronie kasztanowca rosnącego obok. Otacza mnie zielonkawe światło.
– Co się stało? – mówię do siebie myśląc o wydarzeniach poranka, dziwnych, lecz jednocześnie naturalnych.
– Zmieniłeś się – odpowiada ktoś z prawej strony. A może z lewej?
– Kto to?
– To my, liście – głos dobiega ze wszystkich stron naraz.
– Jak to „liście”? Nie jesteś po prostu drzewem? – pytanie wypływa z głębi mnie, omijając wolę i świadomość, które preferują bardziej racjonalne tematy.
– Drzewo jest odrębne – szumią liście. – My pojawiamy się tylko na moment, a potem się zmieniamy.
– Zmieniacie? Tak jak ja?
– Tak samo.
– Ale w co ja się zmieniłem? – pytam, lecz odpowiedź nie nadchodzi, bo nie musi. Szumiące liście, zapach rozgrzanego asfaltu, blask letniego słońca i ja, jesteśmy jednym i tym samym, widzę to wyraźnie. Wtedy zmieniam się po raz ostatni.
Iskra połączyła Jedyną i Jedynego. Wady nie były istotne, a szczególna zaleta sprawiła, że stali się dla siebie VIP-ami. Ich szczęście nie znało granic, aż okruch wpadł w oko Osoby i w drugiej ujrzała Piłkę. Ujęła ją w dłonie i rzuciła mówiąc: „Jeśli trafisz do kosza będzieMY mieli dom”. I Piłka skakała dzień i noc. Potłukła się, ale mieli DOM!
– A widzisz? – rzekła Osoba – to działa! Skocz po meble, samochód, urlop… – Aż któregoś dnia Osobie znudziła się koszykówka.
Druga Piłka nie umiała skakać, ale świetnie się kręciła. W domu pojawiał się obiad, pachniało czystością. Na tej Piłce Osoba lubiła siadać.
Zdarzało się, że każda z Piłek turlała się do Osoby, jak to piłki mają w zwyczaju, gdy są czymś głęboko poruszone…
– Przeszkadzasz mi! Jesteś do niczego, ty głupia, stara Piłko!
Nawet inni przyznali, że Piłka to już nie jest żaden VIP! I z czasem ona tak zaczęła myśleć o sobie, że niby pusta jest w środku.
Zapadał zmrok, a z nim przybył chłód. Czuła to Osoba i czuła to Piłka. W obydwu odzywała się tęsknota bycia znów potrzebnym VIP-em. Co dalej? Może coś się zmieni w spojrzeniu Osoby, gdy przemyje oczy? Może nawet nie była świadoma tego, co zaszło?
A Piłka? Czy usłyszy bicie serca i przypomni sobie ptasi koncert dla VIP-a. Szelest trawy pod stopami. Błękit opalającego się w słońcu nieba. Zatrzymany czas i pragnienie bycia potrzebnym? Przecież nie musi być od razu wielkim VIP-em, może być małym – jeśli nie dla innych – to choćby dla SIEBIE.
Ptasi koncert dla VIP-a! Szelest trawy pod stopami. Błękit opalającego się w słońcu nieba. Zatrzymany czas… Kiedy to było? Pamiętasz?
Moi drodzy – ważne ogłoszenie! Przedłużamy konkurs 24 kwietnia. To znaczy, że możecie nadsyłać prace do poniedziałku włącznie.
Ah, jak zmienił się świat
W ciągu dwudziestu lat!
Ala nie chciała już lalki, pieska czy kotka. Chciała mieć świecące pudełko. W nim migały obrazki i grała muzyka.
Dam ci je, a w zamian oddaj mi swoje myśli.
Ala nie chciała myśleć. Chciała mieć pudełko. Oddała książeczki i rysunki, i grę zrobioną z tatą — nie będzie się gniewał, coraz rzadziej bywał w domu. Nie przychodził nawet na buziaka. Ala wyśle buziaka przez pudełko! Mamie też, bo taki lepszy. Nie psuje makijażu, gdy mama idzie na przyjęcie.
A potem pojawiło się nowe pudełko. Ładniejsze. Ah, Ala zamarzyła!
Dam ci je w zamian za koleżanki.
Basia z podwórka i tak już nie była jej koleżanką, bo nie chciała się bawić pudełkiem. Ala oddała też piłkę i gumę do skakania, i kredę do malowania klas na chodniku. Cukierki sobie zostawiła. Sama je zje. Nie czuła się głupio. Przez pudełko i tak się przecież nie podzieli. A ma w nim już tysiąc koleżanek! I jakie śmieszne obrazki wysyłają!
Na jednym z obrazków — nowe pudełko…
Dam ci je, jak się zamienisz za swoje życie.
Życie Ali było w pudełku. Miała tam szkołę, rodziców, koleżanki. Miała nawet chłopaka. Pięknego! A jaki on zabawny i mądry: uczył ją, wysyłając zdjęcia. A to co? To tak wygląda u chłopaków? Ha ha!
I chłopak Ali miał kilka pudełek.
Dam ci je, jak mi oddasz swoje ciało.
Alę bolały nogi i oczy. Oddała bluzki i sukienki — zrobiły się jakieś ciasne. Trudno, rodzice kupią jej nowe. Ala ubierała się i malowała tak, jak dyktowało pudełko. Musiała, do fotek.
Alę bolał też policzek, bo w niego dostała, że ponoć bezczelna i wulgarna. Nieprawda! Wszyscy w pudełku tak mówili. I co ją obchodzi ich zdanie? I tak ich nie lubiła. Nie umiała z nimi rozmawiać bez pudełka.
A widziała piękne pudełko, najnowszy model! I kolejny! I jeszcze nowszy!
Dam ci je, a w zamian daj mi…
Po czterdziestce, a właściwie tuż przed pięćdziesiątką, w końcu znalazłam odwagę, żeby pokierować swoim życiem, i zaczęłam spełniać swoje marzenia. Gdy dotarło do mnie, że jestem współuzależniona, po latach doświadczania straty, bólu i samotności, przerobiłam historię mojej przeszłości, żeby ostatecznie zostawić ją, i pójść dalej. Uznałam, że limit tragedii chyba już w swoim życiu wyczerpałam, i postanowiłam zostawić wszystko, co znałam.
Gdy zobaczyłam, że kolejny rok pracy w urzędzie nie przynosi mi spełnienia, zdecydowałam się na studia przygotowujące do pracy terapeuty. Chcę pracować jako terapeuta, wspierając innych w dążeniu do lepszego życia. Odrobiłam już swoje lekcje, i jestem gotowa pomagać mądrze. A zdobywając stopniowo zlecenia, zaczęłam też pracować nad redakcją i korektą tekstów, i zostawiłam etat urzędnika. W końcu wydałam też swoją pierwszą książkę.
W wieku czterdziestu siedmiu lat, zmieniłam też stan cywilny. I chociaż kiedyś przyrzekłam sobie, że nigdy nie pozwolę się już dotknąć żadnemu mężczyźnie, teraz odkrywam prawdziwą radość z bliskości. Kocham i czuję się kochana.
I mogę powiedzieć z całą pewnością, że swoje życie naprawdę można zmienić w każdym wieku.
Pisarzem nikt się nie rodzi. Pisarzem się zostaje. Nie wtedy jednak dopiero, kiedy napiszesz i wydasz książkę. Nie… Zostaje się nim dużo, dużo wcześniej.
Taka myśl zajęła moją głowę gdy, upijając łyk kawy, patrzyłem przez okno kawiarni na świat pogrążony w rzęsiście padającym deszczu. Na stoliku, przy którym siedziałem oprócz spodka od filiżanki i wąskiego wazonu z goździkiem, leżał mocno sfatygowany, gruby brulion z przypiętym do grzbietu srebrnym długopisem.
Powieść gotowa.
Dlaczego ją napisałem? – myśli płynęły samoistnie – Co się takiego stało, że zacząłem pisać?
Spotkałem niegdyś sędziwego człowieka o bardzo mądrym wejrzeniu. Gdy mówił, jego piękne, gładkie słowa grały melodyjnie na strunach mojej duszy. Umarł nagle. Po jego śmierci znalazłem się w mieszkaniu, które po sobie pozostawił. Było pełne książek. Zapaliwszy światło chwyciłem jedną z nich i usiadłem w skórzanym, zielonym fotelu. Zacząłem czytać. Zdanie po zdaniu. Strona po stronie. Kwadrans mijał za kwadransem, a ja z wypiekami na twarzy pochłaniałem kolejne zdania. Bohater nie był już bohaterem. Był mną. Ja nim byłem. Staliśmy się jednym.
Krwawe promienie wschodzącego słońca towarzyszyły mi w wędrówce po ostatnim zdaniu tamtej pięknej historii. Zamknąłem książkę. Odłożyłem ją na półkę i zapadłem się z powrotem w zielonym fotelu, egzystencjalnie wciąż tkwiąc w zmieszanym świecie fikcji z rzeczywistością. Już wiedziałem. Czułem całym sobą, że już nigdy nie będzie tak samo. Tak, jak przedtem.
– Zostanę pisarzem – powiedziałem w przestrzeń. Tę wewnętrzną. Własną.
Pijąc teraz kawę zagłębiony wzrokiem w deszczu, zastanawiam się czy to właśnie tamte słowa zdefiniowały mój dzisiejszy los. Wydaje mi się, że słowa są jedynie pokłosiem zmian, które uprzednio się w nas dokonują.
Tego dnia postanowiła, że wszystko musi zmienić. Córki były już wprawdzie za duże, żeby wpychać je w Okno Życia i za małe, żeby wyprawić za mąż. Nawet Pies nie nadawał się do ponownego oddania, bo przywiązał się do niej jak wariat, choć codziennie mówiła mu, że go nie znosi. Syndrom sztokholmski, ona tak samo przywiązała się do M. Córki i Pies nie były zresztą niczemu winne. Jeśli ktokolwiek był winien, to była to wyłącznie ona sama. Boże, jak ona nie znosiła tej myśli. Wolała wmawiać sobie, że musiała, że nie było innego wyjścia, bo mieszkanie, gdzie ona by się podziała z tą cała ferajną, bo w gruncie rzeczy to nie był zły człowiek, przecież ją kochał, tyle razy mówił. A robił to najczęściej wtedy, kiedy siniaki na jej ramionach zaczynały zmieniać kolor z dojrzałej śliwki w niedojrzała gruszkę (lubiła te słodkie owocowe nazwy, bo w gruncie rzeczy to był przecież dobry człowiek, kiedy nie pił i te jego oczy duże i smutne). I zawsze obiecywał, że już nigdy więcej, że już będzie tak, jak ona chciała, że będą razem, w miłości, aż do śmierci.
– Do śmierci! – wykrzyczał, kiedy powiedziała mu o rozwodzie. – Masz być ze mną, szmato, do zasranej śmierci!
Rany, jak ona mogła mu wierzyć przez tyle lat? I kochać bardziej niż Psa, nawet niż Córki?
– Koniec! – Zatkała uszy. A potem odetkała, bo z rękami przy uszach ciężko jest podnieść leżący na półce młotek.
Zamachnęła się. I wtedy na nią te jego oczy duże i smutne. Nie dała rady, wybiegła. Pies chciał biec za nią.
– Zostań! – nakazała.
Tego dnia lato było upalne. Na jej ramionach właśnie dojrzewały śliwki.
Waleria Nowak trafiła do raju kilka dni po swojej śmierci. Zatruła się tlenkiem węgla, więc trochę trwało zanim ocknęła się w nowej przestrzeni.
Pierwsze co zrobiła to pozbyła się trumiennej garsonki. Zamiast niej przywdziała sukienkę. Szata zjawiła się znikąd; zupełnie jak myśl, dobry pomysł, czy natchnienie.
Po latach okrywania ciała przed słońcem, do czego zmusiła ją fotoalergia, Waleria pławiła się w ciepłych promieniach. Kontury rozmywały się. Słoneczne błyski wibrowały i zabarwiały jej granice na złoty kolor. Gdyby Waleria mogła rozłożyć ramiona i wciągnąć do płuc haust powietrza, zrobiłaby to w tej chwili. Pewnie krzyknęłaby z radości i odetchnęła pełną piersią. Może podniosłaby głowę i spojrzała w niebo, które…
Waleria nie pamiętała co to jest niebo i kolory.
Zamiast tego zawirowała. Uniosła się w powietrzu z precyzją kolibra i przemknęła nad wodospadem. Z wody wyskoczyła ławica syren, ale Walerii to nie zdziwiło. Nie poczuła zdumienia, zachwytu, lęku czy ciekawości. Kręciła się i błyszczała wzniecając mieniące drobiny. Przedtem wybrałaby srebrne, ale teraz nie miało to dla niej znaczenia. Nie czuła się wolna, ani zniewolona. Zniknęło gdzieś meczące ją za życia poczucie winy i wstydu. Była bytem lekkim jak ważka. Zapomniała co to znaczy tęsknić, czekać na kogoś, martwić się, czy kochać. Nie miała pamięci, więc nie można z niej było wymazać niczego, ani nikogo. Dawniej wolałaby umrzeć niż musieć zmienić się w nicość po śmierci. Waleria nie pamiętała jednak, że nie żyje.
Nie wiedziała, nie bała się, niebyt, czułość.
Nie było kiedyś i teraz.
Ale nie mogło jej to zasmucić…
Rok 1792, Paryż.
Karczma tuż przy Placu Strajków była wypełniona po same brzegi. Trwała tam burzliwa dyskusja na temat wydarzeń, które miały miejsce przed paroma godzinami. Potok słów, który wydobywał się z ust miejscowych równał się z ilości piwa, które wlewali w swoje gardła. Jednak w odróżnieniu od niego słowa, a dalej pytania, zawisały w powietrzu, tworząc atmosferę gęstszą niż zapach spoconych ciał wymieszany z alkoholowymi wyziewami. Późna pora sprawiała, że w większości był to niezrozumiały bełkot. Poza jednym ze stolików, przy którym trwała wymiana zdań dwóch mężczyzn na temat dzisiejszych testów gilotyny.
– Widziałeś to! Jednym ruchem ścięła głowę! Nawet najlepszy kat nie jest w stanie wykonać tak dobrego cięcia! – powiedział Louis, tnąc ręką powietrze imitując ostrze.
– Ale to był nieboszczyk, żywy taki spokojny nie będzie. Z tuzin osób będzie musiał nieszczęśliwca trzymać – powiedział Vincent, kiwając głowa. – Nie podoba mi się to. Teraz to zwyrodnialec wie, że czeka go potężna kara. Rozerwanie przez konie czy kat, który tnie na dwa razy. To jest słuszna kara! A tu?! Jedno szybkie cięcie i po sprawie.
– Fabien jest załamany, hodował najsilniejsze konie, które rozrywały za pierwszym pociągnięciem. Martwi się czy bez dodatkowych zleceń przetrwa – spauzował Louis, pociągając duży łyk piwa. – Albo ten cwaniak Arnold. Żył hazardem. Można było obstawić, czy kat zetnie za pierwszym czy za drugim razem, albo czy najpierw konie oderwą rękę czy nogi, a teraz?
– No i Pierre. Syna przyuczał, dawał potrzymać toporek, a nawet ćwiczyć na kurczakach, a chłopak ma dopiero cztery lata – Vincent odłożył piwo tracąc na nie ochotę. – Nie podobają mi się te zmiany. Mówię ci, teraz to, a zaraz te mądre głowy wymyślą konstrukcje, które zaczną zabierać pracę każdemu z nas!