Trwa konkurs z poezją Branwella Brontë w tle. Pojawiły się już pierwsze świetne teksty. Kto jeszcze zechce się zmierzyć z tym tematem? Na wasze prace czekamy do 15 czerwca.
Jeszcze przez tydzień możecie nadsyłać prace na konkurs Pasji Piania. Do wygrania tomiki poezji Branwella Brontë. Więcej szczegółów tutaj.
Spójrzcie na ten wiersz:
„Przez wrzosowiska pędził mroczne,
Gdy nikłe światło gwiazd
Od zgryzot, co mu duszę gniotły
Jaśniejszy miało blask.
Choć w mroźną noc jak demon gnał,
Nie zdołał od trosk odbieżeć.
Wichrowi stawić czoła śmiał,
Lecz myśli nie mógł mu zwierzyć”.
Dokąd pędził ten wędrowiec? Jakie myśli nie dawały mu spokoju?
Swoje prace – trzy kolejne strofy lub trzy akapity – zamieśćcie, proszę, w komentarzach pod tym wpisem.
Kto jeszcze weźmie udział w konkursie?
Źródło cytatu: Branwell Brontë, Poezje, tłum. Dorota Tukaj, Wydawnictwo C&T, Toruń 2018.
Źródło grafiki: http://booklips.pl/premiery-i-zapowiedzi/wybor-wierszy-branwella-bronte-po-raz-pierwszy-w-polskim-przekladzie/
Zacisnął lewą rękę na wodzy, a prawą rękawicą gniewnie potarł nos. Swąd dymu nie chciał go opuścić. Wzmocnił dosiad i skrócił konia. Archimedes posłusznie zawrócił w ciasnym łuku, spakował się i stanął. Zafurkotał. Jeździec poklepał go lecz wpatrywał się w łunę gorejącą na horyzoncie. Zafurkotał ponownie, nie zamierzając przestać, ponieważ machinalność gestu zirytowała go. Byli jednym, przynajmniej tak uważał Archimedes.
– Przestań warczeć.
– A ty klepać bezmyślnie. Co dalej?
Żywy ogień przedarł się przez mury biblioteki i wypuszczał tysiące wici w głąb wrzosowiska. Pojedyncze nitki gasły w mokrym śniegu lecz zaraz wybuchały w innym miejscu i niezmordowanie parły ku nim, jakby byli centrum wszechświata. Pełgające błędne ogniki. Wici splatały się ze sobą, grubły i przeistaczaly się w ogniste rzeki o wartkim nurcie.
– Co robimy? Zapewnie wracamy, a spaceru jak zwykle nie było – zafurkotał.
Jeździec słyszał upiorne jęki jesionowych półek, huk spadających tomów. Stał w samym centrum z pochodnią z głownią z miękkich szmat nasączonych okowitą, zaklęty jak owad w bursztynie. Osaczał go odór palącego się papieru, kubki smakowe reagowały z odrazą na metaliczny smak druku, a może tylko mu się tak wydawało. Źrenice zwężyły się ogniskując uwagę na tytułach i autorach niektórych książek. Branwell, Dickinson, Herbert, Szymborska, Celan, Norwid, Eliot, Pasterak, Wilde, Petrarca, Pasternak, Cwietajewa. Dość. Do cholery, nie rozumiał tych uniesień! Po co to wszystko, te miłostki, zdrady, szczeliny, przez które sączył się mrok? Stał, a wrażenia zmysłowe woni, smaku i wzroku zestalaly się. Wisiorek, kamień na szyi swojej matki.
– Tak, wracamy – powiedział do Archimedesa – Galopem. Musimy ugasić pożar.
– Wedle życzenia.
Fil poruszył się i łokciem potrącił kubek z układem pierwiastów, jego ulubiony. Popłynęła struga herbaty miętowej zalewając strony Branwella, a kubek wolno stoczył się ze stołu. Trzasnęły drzwi,
– No i jak? Rozumiesz wreszcie? Ty spałeś? – zapytała matka.
– Nie, nie. – Oderwał wzrok od kubka, ktory stracił ucho.
Nie mógł, przecież nie mógł powiedzieć swojej, uduchowionej matce, że poety z niego nie zrobi, że to imposybilizm, że to tautologia w pustej dziedzinie, więc nieprawdziwa.
– A więc będziesz mnie zatrzymywał na wędzidle i sprawiał ból? Wsadź sobie taki metal pomiędzy zęby i poczuj jak obija się o kość, przez wieczność – uslyszał furkot Archimedesa.
– Przestań, nie pora na rozmowy,
– Czyżby?
– Tak.
Ogień został ugaszony. Nastał nowy dzień, czy Świstaka? Jutro kubek odzyska ucho. Może nie ma innych dni.