Zapraszamy was na kolejny blogowy konkurs Pasji Pisania. Tym razem możecie wygrać egzemplarze powieści Sylvii Plath „Szklany klosz” ufundowane przez Wydawnictwo Marginesy. Pomóżcie Esther Greenwood w zmaganiach z powieścią!
„A potem wpadło mi do głowy, że mogłabym spędzić resztę lata, pisząc powieść” – na taki pomysł wpada Esther Greenwood, młoda kobieta obdarzona talentem literackim. Do tej pory poprzestawała na opowiadaniach, teraz postanowiła zmierzyć się z większą formą. Rozsiadła się na werandzie z papierem i maszyną do pisania. Oto jak poszła jej pierwsza próba:
„Oczyma duszy jakby z oddali widziałam siebie – siedzącą pomiędzy dwiema pobielanymi, drewnianymi ścianami, krzewem jaśminu, kępą brzóz i żywopłotem, malutką jak figurka z domku dla lalek.
Współczucie dla tej samotnej postaci ścisnęło mi serce. Postanowiłam, że bohaterką mojej powieści będę ja sama – trochę, rzecz jasna, zakamuflowana. Bohaterka miała się nazywać Elaine. Elaine. Policzyłam na palcach litery. Sześć. Tyle samo co w Esther. To dobry omen.
»Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu«.
Odchyliłam się i spojrzałam na swoje dzieło. Zdanie wydało mi się nawet dość żywo napisane i byłam dumna z tych leniwych insektów, chociaż miałam niejasne uczucie, że już to kiedyś gdzieś czytałam.
Siedziałam przez dobrą godzinę, usiłując napisać jeszcze jedno zdanie, a oczyma duszy widziałam wciąż w oddali małą, bosą laleczkę w żółtej koszuli nocnej swojej matki, która także siedziała i patrzyła tępo przed siebie”.
Esther zatrzymała się po pierwszym fragmencie. Pora na was! Oto zadanie konkursowe – pociągnijcie historię Elaine dalej. Co się zdarzyło? Czy coś w ogóle? Historia opowiedziana przez was nie musi być zamknięta – to może być po prostu fragment. Praca nie powinna przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Teksty wklejcie w komentarzu do tego wpisu do 24 marca włącznie. Spośród nadesłanych prac wybierzemy trzy najlepsze, a ich autorzy otrzymają egzemplarze Szklanego klosza Sylvii Plath.
Do dzieła! Czekamy na wasze prace!
Źródło cytatów: Sylvia Plath, Szklany klosz, tłum. Mira Michałowska, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019.
Teraz też tu przyjechała. Dom, w którym spędziła najszczęśliwsze lata swojego życia. To tu czuła się zawsze bezpieczna i tak jak w dzieciństwie, tylko tu mogła poczuć się znowu szczęśliwa. To było magiczne… Na koniec każedo dnia mama przychodziała wieczorem pocałować ją w czoło na dobranoc. Dziwne, ale mimo iż od chwili śmierci Teresy mineły już cztery lata, nadal czuć tu jej obecność. Mama jest tym domem, dom jest cześcią jej i ciągle żyje.
Rzuciłam wszystko, nie mogę czekać na narodziny mojej córeczki w tym wrednym mieście. Piter nie chce być ojcem. Właściwie nie chce być ojcem ich dziecka , bo swoją rodzinę już ma… Suk…syn tylko dlaczego musił mi to pwiedzieć w wigilię, jak byłam już spakowana i mieliśmy zacząć wszystko od nowa. Razem.
Stać go było tylko na telefon. Oschłe: „Przepraszam, nie mogę.” Myślałam, że serce mi pęknie na pół, czułam się oszukana, porzuconna, bezwartościowa i tak strasznie bolało w środku, tak bardzo. Usiadałam na łóżku i długo płakałam, niegdy nie czułm się tak samotna, nawet po śmierci rodziców nie czułam takiej pustki. Przez kilka dni nie potrafiłam wypakować walizek. Tylko jedna rzecz mnie powatrzymała od…, w zasadzie zastanawialam już tylko nie kiedy, ale jak to zrobić? Wtedy poczułam ją, chyba pierwszy raz jakiś ruch. Podobno matka nigdy nie zapomina tego momentu, gdy ta mała glizda się poruszy. Tak narodziła się świadomość. To był dowód na to, że pod moim sercem rodzi się nowe życie. Jestem pewna, że to ona, dziewczynka. Wiem, że chcę ją zobaczyć, przytulić. Tak chcę ją sprowadzić na świat.Viktoria będzie silniejsza ode mnie. Tak dzęki niej już nigdy nie będę sama. Tylko tego teraz pragnę, reszta nie ma znaczenia…
Wtuliłam się w starą koszulę mamy, jak bardzo tęsknię za jej obecnością, jak bardzo brakuje mi jej ciepła i spokoju. Już dobrze mamo, wiem, że jesteś tu obok i damy radę.
I mamy pierwszą pracę! Bardzo dobrze. Kto następny?
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu.
Pragnęła, by porwał je rzęsisty deszcz. A jej samej przyniósł ukojenie, w którym mogłaby się zanurzyć, uwalniając ciało i duszę od sukienki. Od lepkości tkaniny, brudu i ciężaru, którego sama nie potrafiła zrzucić. Może wtedy, gdy zobaczyłaby ulubioną koszulę matki jako zwykłą szmatę na ziemi, a nie pomost między nią i zmarłą, z czasem potrafiłaby zamknąć drzwi tęsknocie. Nie dałaby sobie nią zawładnąć i przykuć do tej ławki kajdanami szczęśliwych wspólnie spędzonych lat. Po kilku godzinach bez ruchu, z kolanami pod brodą i rękoma obejmującymi nogi z minuty na minutę, coraz bardziej zamieniała się w żywy kamień. Tylko myśli biegały. I wzrok. Spojrzała na korony brzóz. Długotrwały upał wysuszył liście. Tak powiedziałaby matka .- Gdzieniegdzie dotknęło je już złoto jesieni – pomyślała Elaine. – Też jesteście spragnione, śliczne moje! Brzozy zaszumiały, jakby w podziękowaniu za komplement, nagle odnajdując w sobie wiatr.
– Słyszy je pani? – Ciepły, męski głos docierał do Elaine powoli. Mężczyzna zbliżał się, przynosząc ze sobą słodki zapach amfory. Nawet za zasłoną z dymu w jego oczach było widać troskę. Elaine dostrzegła ją. Lekki uśmiech zakołysał jej ustami. – Mogę się przysiąść – mężczyzna spytał łagodnie. W jego kieszeni melodią z filmu Zostań Marca Forstera zabrzmiała służbowa komórka. – Nie odbierze pan? – Nie odebrał, pomimo że wciąż był na dyżurze.
Nic się jednak nie działo. Nic, co byłoby warte choćby zapomnienia. Brzęczały pszczoły, zawieruszył się biały motyl i zaraz przepadł gdzieś w powietrzu. Słońce skleiło czas, stłamsiło ruch, zgasiło go w swoim rozbłysku. Nawet ulicą nic nie jechało, gęstniała stagnacja niewiadomego. Wszystko do chwili, gdy ogłuszający wrzask ustał nagle pod rzuconym przez wątły obłok cieniem. Elaine wyjęła zeszyt. Przez chwilę wydawało się jej, że widzi białe węże, skręcone jadowitą istotą sprzeczności. W niespodziewanej ciszy zapisała, że Emilia wpatrywała się tępo w przestrzeń, przed siebie. Biedna Emilia. Próbowała wypatrzeć coś, co mogłoby zmienić cokolwiek, na próżno. Im bardziej chciała to zobaczyć, tym stawało się to mniej widzialne. Elaine pisała w pośpiechu. Ogród tężeje i usycha krtań kwiatu nocy. Emilia wpatrywała się w ogród z taką siłą, że aż zbielały dłonie Elaine. O czym mogła myśleć Emilia? O Eunice, gdy ta pisała palcem na piasku. Mała bosa Eunice nieświadoma była, że linia którą kreśli to kres, koniec. Pisała powoli, żłobiąc nagą skórą ziarna rozdrobnionej skały. Elaine znów się rozpłakała. Emilia zaledwie westchnęła. Eunice trwała jak posąg. Skrępowana żalem wzruszenia nad sobą, mimo że okrutnie żywa, nie oddychała. Powietrze wokół niej było ciężkie, gęste i tak twarde, że zamiast wtłaczać je do płuc z mozołem każdej kolejnej minuty, można było wspiąć się po nim w sam błękit, zgasić najbliższą z gwiazd pocałunkiem zatęchłych ust. Jakież to było kuszące, wślizgnąć się niepostrzeżenie w nieskończenie łakomy cień ulgi. Emilia wyciągnęła rękę z zazdrością. Podobały się jej ślady po nożu, piękna Eunice, z liniami purpurowych rzek na skórze, spokojna, jak rosa w swym locie.
Z otępienia wyrwały ją wibracje telefonu.
—Halo?
—Elaine? Dzwonię ci przypomnieć, żebyś odebrała te truskawki od Rose. Wiesz, że za dwa tygodnie to już nici z marmolady!
—Wiem, pojadę tam dziś wieczorem. Jak było u lekarza?
—Jeszcze muszą coś powtórzyć, wiesz jak to z nimi jest. Jutro idę tam jeszcze raz.
—To może pójdę z tobą?
—Nie, ty sobie głowy nie zawracaj. Odbierz te truskawki, bo wino z nich będzie!
Elaine poczuła, jak stara, żółta koszula matki lepi się do jej ciała. Weszła do domu i dziękując bogu za klimatyzację, zatrzymała się przy stercie listów na kuchennym stole. Jej wzrok przykuła różowa koperta z pieczęcią szpitala.
—Droga pani Regino, przypominamy, że piątego lipca o godzinie ósmej, zostanie pani poddana zabiegowi mastektomii…— Kartka sfrunęła na ziemię. Truskawki? Marmolada? Mastektomia? Przez ciało Elaine przeszedł prąd. Nie zważając na brak zasłon w oknie, zdarła z siebie koszulę i spoglądając na swe nagie piersi, ścisnęła je mocno w dłoniach, aż poczuła ból.
O ósmej rano, na oddziale hematologii panowała cisza. Elaine siedziała w poczekalni, planując, co jej powie. Kłamczucha. Leży gdzieś na szpitalnym łóżku i obmyśla tę swoją pieprzoną marmoladę.
Drzwi sali na końcu korytarza się otworzyły, i pielęgniarki wywiozły łóżko. Z trudem rozpoznała matkę. Jej skóra miała kolor pożółkłej gazety, a ręce pokrywała plątanina igieł, rurek i kabelków. W starej koszuli nocnej, mała i nieruchoma, przypominała lalkę. Elaine utkwiła wzrok w dołku, w miejscu którego, jeszcze wczoraj rano była jej pierś.
—Elaine? — wyszeptała matka.
Chciała jej powiedzieć, jaka jest wściekła, jak jej się takich rzeczy nie robi, i jak jeszcze raz… Ale tylko patrzyła na nią.
Dziwnie się czuła patrząc w dal, zwłaszcza że oxazepam powinien dawno zacząć działać.
– Mały drink nie zawadzi – tekst dialogu sam pojawił się na pierwszej stronie.
Zasłużyłam na drinka – myśl pojawiła się gdy już odeszła od stołu. Ruszyła przez werandę w stronę kuchni, w odbiciu drzwi wejściowych obejrzała Elain w tej głupiej żółtej sukience. Wyciągnęła szklankę, w której wylądowały grube kostki lodu, podlane whiskey. Co raz bardziej była zadowolona z wyboru głównej postaci do swojej powieści, oxazepam z alkoholem powinien dać efekt odurzenia kryształem, MDMA. Pobudzenie, wyrzut dopaminy i totalną obojętność, od rana łazi w łachach po matce i robi wszystko by nie myśleć o Jacku, mała głupia Elain.
Wróciła do kartek. Chciała zapisać godzinę drugiego podejścia do pisania ale było już tak ciemno i cholernie zimno w tej kiecce. Zaświeciła zapalniczkę nad kartką, która była cała zapisana, tak że ledwo zmieściła godzinę. Spod kartki wydzierały inne tak samo zapisane. Tekst zlewał się, tworząc nieczytelne zawijasy, potrzeba więcej światła. Upiła drinka i ruszyła do domu, trzymając w jednej ręce kartki, drugą przyświecając sobie zapalniczką. Tekst nadal wydawał się jej nie wyraźny, ale co kilka akapitów w prawym rogu widziała zapisane godziny podejść do tekstu…, 13.27, 15.16, 19.21. Weszła do domu, zapaliła światło, w szybie drzwi odbijała się okrutnie zmęczona twarz Esther zatopiona w żółtej koszuli nocnej w ciemno bordowe plamy. Nie miała odwagi spojrzeć na swoje ręce, ale spojrzała na pierwszy akapit tekstu.
– Elain nauczę cię porządku – syczał wściekle Jack, dusząc jej ciało w żelaznym uścisku. Nie czuła bólu, gdy kolejne ciepłe wypryski krwi pojawiały się na jej nocnej koszuli.
Powietrze bezlitośnie stało w miejscu. Elaine wpatrywała się w nieruchome liście rosnących na ulicy dębów, jakby chciała wzrokiem zmusić je do poruszenia się. Bez skutku. Ciszy nie mącił nawet najlżejszy podmuch wiatru. Już teraz nie dało się oddychać, a co dopiero kiedy słońce stanie w zenicie?
Ulicą przejechał samochód. Leniwie, jakby jemu też doskwierał upał. Elaine popatrzyła za nim i znowu powróciła do obserwacji liści. Ale nie była już sama. Po pniu dęba zbiegała wiewiórka z nastroszona kitką. Kiedy była już prawie na dole zatrzymała się i popatrzyła w bok – nadjeżdżał kolejny samochód. Zawróciła i szybciutko wbiegła z powrotem do góry, sadowiąc się na rozłożystej gałęzi rozpościerającej się szeroko nad ulicą, niczym rozczapierzona dłoń.
Elaine pochyliła się do przodu – bardzo zainteresowały ją poczynania wiewiórki.
Ta, nie zwracając uwagi na swoją obserwatorkę, szybko i zwinnie podbiegła do samego końca gałęzi i zakołysała się niebezpiecznie.
Elaine zastygła w bezruchu. Co też to stworzenie wyprawia!
Wiewiórka miała oczywisty cel – chciała przejść na drugą stronę ulicy. Dołem było zbyt ryzykownie, postanowiła przeprawić się górą. Jeszcze chwilę pokołysała się niczym akrobatka na linie, sprężyła się i … skoczyła!
Elaine zakryła dłońmi usta tłumiąc krzyk. Z podziwem patrzyła jak wiewiórka rozposciera w powietrzu wszystkie cztery łapki, pokazując przy tym biały brzuszek, i bezpiecznie ląduje na drzewie po drugiej stronie ulicy, po czym – niewzruszona swoim wyczynem – zbiega na dół i znika pośród jaśminu. Serce Elaine waliło jak oszalałe. Jakby to ona wykonała ten karkołomny skok. Uśmiechnęła się szeroko. Już wiedziała jak spędzi dzień.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu.
– Elaine! – zawołała matka z tarasu przed domem. Elaine nie odpowiedziała. Ms. Oldstone darowała sobie dalsze nawoływania i postanowiła poszukać córki.
– A tu jesteś… Bądź tak dobra i pomóż mi w kuchni. Dziś wieczorem odwiedzą nas Państwo Robinson. Kurt to naprawdę… Jesteśmy postępową rodziną, ale to nie powód, aby przesiadywać półnaga w trawie, odziana jedynie w starą koszule.
Elaine wstała i ruszyła w kierunku domu.
– Obiecaj mi że się ładnie ubierzesz i będziesz się odzywać. Już czas abyś zaczęła się spotykać z chłopcami. – Ms. Oldstone rozejrzała się dookoła i poszła za córką.
– To dobrze, że się ze mną zgadzasz. Tata jest małomówny, pan Robinson najchętniej będzie opowiadał o kosiarkach, a ja nie mogę zapewnić konwersacji za sześć osób!
Gdy Elaine dotarła do schodów prowadzących na piętro Ms. Oldstone ponownie się odezwała:
– Najlepiej jak zaprosisz Kurta na górę i pokażesz mu swój pokój. Gdy byliście mali to bardzo zgodnie się bawiliście.
– Dobrze mamo – odpowiedziała Elaine bez entuzjazmu.
– Nie słyszę w twoim głosie entuzjazmu. Pewnie się przejmujesz. Kurt wyrósł na bardzo przystojnego młodego mężczyznę. Będzie chciał zaprosić cię do kina. Powiedziałam jego Matce, że się zgodzisz. Czyż to nie cudowne! Coś się stało córeczko? Dziś naprawdę mało się odzywasz!
– Chomik mi zdechł mamo.
– Wyrazy współczucia. Myślę, że żałoba po Fred boy nie powinna trwać dłużej niż do trzeciej. Załóż tę sukienkę w kwiaty. Każę Johanowi zakopać Freda.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu.
Czekała. Matka była kluczem, a gadżetem przyciągającym – jej koszula.
Na razie jeszcze nikt nie pojawił się, lecz nie traciła nadziei. To był jej dzień. Miała otrzymać pasowanie na rycerza swojej tożsamości. Miała wreszcie stać jej własnością.
Ciagle nic! prócz spływającego już strugą wodnych insektów. Łączyły się w rwący potok. O, pojawił się i drugi, na ścieżce pomiędzy piersiami.
– Do cholery, jak długo mam tu siedzieć! – Spojrzała na zegarek, minęły dwie minuty. – Hello, world? Siedzę i czekam. Co mam zrobić? Matko, pomóż!
Odpowiedź nie nadeszła.
– Kim jestem? – z drżeniem w głosie zaryzykowała następne pytanie.
Rozpaczliwie blokowała odpowiedzi, aby nie udzielać ich samej sobie. Przecież nie na to czekała. Nie na to.
Przemoczona, w morzu insektów, które szturmem zaatakowały jej przedramiona, zerwała się z małego fotelika, wyściełanego zielonym sztruksem.
– Odpowiedz – wykrzyknęła w kierunku nieba. – Co mi radzisz? – ponowiła, wyrzucając w desperackim geście ręce do góry.
Niebo milczało, obojętne. Chmury nie zareagowały. Płynęły, nie zwracając na nią uwagi, więc zwróciła się do ziemi.
– A ty, co powiesz? – zapytała.
Stała drżąca w oceanie wody na swojej skórze. Wszędobylska szadź przystąpiła do zwycięskiego szturmu i zdobywała ostatnie szańce. Koszulę można byłoby wyżąć.
Spuściła głowę, zgarbiła ramiona i wróciła do domu. Fotel pozostał.
W kabinie pociągnęła dzyndzel prysznica do oporu. Rwący strumień zmywał ślady czekania. Czy można być bardziej mokrą?
– Woda to zwykłe H2O, nie przesadzaj. Do biologii zakuwałaś, bo zależało ci na ocenie – usłyszała.
– To nie tak, to wam zależało – krzyknęła.
– Może. I może, jak zwykle masz rację.
– Nie mam i wiedz, że i tak będę tam siedzieć.
Elaine sięgnęła po ręcznik, wytarła się starannie, o czym poszła do pokoju matki. z komody wyjęła kolejną nocną koszulę.
W końcu miała wolny dzień, to mogła podręczyć ducha.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu. Zapragnęła, żeby ból fizyczny nadał jej cierpieniu realnego kształtu, który można dotknąć. Aby móc poczuć w ustach słodkawy smak krwi…
Umarło jutro, a z nim wszystko, co do tej pory wyznaczało codzienne zwlec się z łóżka dla zrobienia kilku kroków, a suchość policzków przestała być dla niej argumentem, żeby otworzyć oczy i spojrzeć w lustro.
Wszystkie ulice miasta są ślepe – pomyślała i spuściła głowę. – Zło, które czai się gdzieś za rogiem, nawet się nie domyśli zwyczajnej potrzeby dostania w mordę.
Tu i teraz zmieniły się w wieczność, bo już nie ma czego odliczać zegar i nawet wiatr zesztywniał w jednej pozycji, z wczorajszą gazetą przyklejoną do twarzy.
Czekała na przyjście kogoś o oczach zapadłych, iskrzących się z głębi czaszki, kto jej oznajmi, że tak wygląda wewnętrzne piekło. I powieje chłodem tak mocno, jak nie powinno było wiać w ten lipcowy poranek. A żywi będą się mijać na schodach z umarłymi i nie będzie wiadomo, gdzie dokładnie jest koniec świata.
Skąd tu nagle tyle czarnych ptaków? – zdziwiła się Elaine.
Elaine zastanawiała się, skąd w jej głowie pojawiło się porównanie kropli potu do leniwych insektów. Owady są przecież zazwyczaj szybkie, zwinne. Roje much, stada szerszeni, pochody mrówek. Ujrzała je wszystkie przed oczami i zadrżała na samą myśl, że właśnie mogą szykować na nią atak. Żółć koszuli na pewno je zwabi, pomyślała. Pożółkłe paznokcie palacza. Jej miodowe włosy. Złote myśli. Żółte papiery w starej komodzie na strychu. Śniadanie. Banan wkrajany do płatków pszenicznych. Żółć w wątrobie.
Na pewno już po nią idą.
Dreptają małymi, owadzimi nóżkami, podśpiewując pieśń o topazowym, zmasowanym ataku. Na nogach poczuła mrowienie. Coraz wyżej. Coraz więcej małych, niespokojnych nóżek. Na brzuchu i karku. Na zaciśniętych ze strachu powiekach.
Pozbyć się wszystkiego co żółte! – zakrzyczało coś w jej umyśle.
Zrzuciła koszulę matki.
Zamordowała słońce.
Miodowe włosy upadły na zielony trawnik, kiedy pożółkłe paznokcie Elaine szarpały je w szalonym tańcu. Upadła. Zwymiotowała bananem i pszenicą.
W ustach poczuła smak żółci. Leżała na plecach, czekając na śmierć. Była mistrzynią umierania. Była królową w gnieździe szerszeni. Matką, karmiącą złotymi sokami larwy przyszłych pokoleń. Kobiecością przyspawaną do rozpłodowego krzesła.
Nagle z oddali dobiegł ją ciepły, męski głos.
– Była pani dzielna, Elaine. – Młody mężczyzna w białym kitlu nachylił się nad nią i odpiął skórzane pasy.
Podniosła się z łóżka i pobiegła w stronę drzwi. Przed wyjściem obróciła głowę i spojrzała na miodowe włosy lekarza. Jego żółte zęby. Trzaśnięcie drzwiami poprzedziło głośny upadek metalowej tabliczki, na której drukowanymi literami widniał napis żółty jak paznokcie Elaine: TERAPIA ELEKTROWSTRZĄSOWA.
Bardzo dobre 🙂
Słońce od kilku miesięcy zaciskało mieszkańców w swych gorących objęciach spowalniając czas. I nie tylko Elaine, całe miasteczko zastygło tego dnia. Jedynie szepty cykad przybliżały się jak gdyby roznosiły nowe wieści. Aż w końcu jedna z nich przystanęła na żółtym posągu. Dwie długie sekundy spoglądali sobie w oczy, po czym owad powiedział coś skrzydłami i odleciał w swoim kierunku. Zaciekawiona tymi drgającymi słowami ruszyła w leniwą pogoń przerywając zawieszony kadr poranka. Ten moment widział już tylko oddalające się miarowym krokiem plecy Elaine, które znikały za garażem. Zatrzymała się na chwilę, gdy cykada oddaliła się poza zasięg jej wzroku. Powietrze uginało się pod ciężarem słońca, a kurz podążał ospale za ostatnim krokiem. Nie odwracając wzroku wznowiła marsz wyznaczony szeptem. Nie bacząc na ciemniejącą koszulę, po ponad dwóch godzinach, zawędrowała pod okoliczne wzgórze. Nie było drzwi, które mogły by się otworzyć, ale poczuła się zaproszona do środka. Strome wzniesienie wynagradzał jej zagęszczający się chłód cienistych drzew. Musiała jednak przecinać florę swoim ostrym krokiem, bowiem nie znalazła żadnej ścieżki. Zieleń lasku dotknęła wyblakła żółć miasteczka z którego przybyła, choć ta walczyła jeszcze by ją odepchnąć. Niespiesznie pięła się w górę. Z wolna podziwiała widok falujących koron przy każdym oddechu wiatru. Chłonęła też z osobna muśnięcia delikatnych traw. Na szczycie usiadła na kamieniu ocierając pot z czoła. Wzięła głęboki, rześki oddech i przesunęła się nieco pod parasol listowia. Wsłuchiwała się już nie w szepty, a w koncert tysięcy cykad. Podczas krótkiego antraktu Elaine spojrzała w stronę miasteczka i pomyślała – Tam minęła ledwie minuta..
W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy. Ciszę przerywało jedynie bzyczenie much, które uparcie starały się zakłócić rozmyślania Elaine. Co mogłoby się stać ciekawego na dalekiej prowincji? Od dwóch tygodni spędzała wakacje w wiejskim domu swojej zmarłej niedawno babci i każdy dzień był podobny do kolejnego. Dla siedemnastoletniej dziewczyny perspektywa następnego miesiąca z dala od rówieśników wydawała się nieznośna.
Ciszę poranka przerwał warkot silnika samochodu. To pewnie listonosz pomyślała i przeszła na front domu. Z pojazdu wysiadła kobieta lat około czterdziestu ubrana w elegancką garsonkę. Elaine uświadomiła sobie, że musi wyglądać żałośnie w swojej starej koszuli.
– Witaj. Mam na imię Eleonora. Jestem znajomą twojej matki.
– Dzień dobry.
– Twoja mama pozwoliła mi spędzić trochę czasu tutaj.
– Tak, a dlaczego?
– Piszę pracę doktorską i potrzebuję spokoju. Mam nadzieję, że będziemy się dogadywać. Oprowadzisz mnie?
Elaine stała zawstydzona czując jak kobieta ocenia z dezaprobatą jej ubranie a przecież była zgrabną nastolatką, która miała spore powodzenie wśród chłopców.
– No, kochanie oprowadzisz mnie wreszcie – powtórzyła nieznajoma i uszczypnęła ją boleśnie w policzek.
„Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu”.
Przyjechała tu zaledwie wczoraj, z migotliwym cieniem nadziei, że coś się zmieniło. Kiedy tu mieszkała nienawidziła szczerze tego miejsca i dałaby wiele, by się z niego wyrwać. Teraz myślała o domu jak o starym wrogu, którego można jednocześnie nienawidzić i cieszyć się na jego widok. Ze wszystkich uczuć jakie kiedyś żywiła do matki pozostało jedynie współczucie. Jakże nie współczuć komuś, kim całe życie rządzą demony? Z jednej strony odciśnięte w jej umyśle gorącym żelazem chrześcijańskiej gorliwości piętno umiłowania wszystkiego, co moralnie słuszne, z drugiej rozpaczliwe pragnienie bycia pożądaną. Cóż za ironia losu! Gdyby choć jedno z tych przekleństw ją opuściło, mogłaby podążyć prostą drogą kurwy albo świętej, a tak musiała nieustannie wznosić imponujące fasady pozorów. Frustracja wynikająca z tej podwójnej gry znajdowała ujście w dręczeniu Elaine. A było to dręczenie najgorsze z możliwych, bo zupełnie nieuświadomione. Gdy Elaine znosiła upokorzenia, matka z rozbrajającą szczerością i łzami w oczach mówiła: „To wszystko dla twojego dobra”. Teraz zrozumiała, jakim idiotyzmem było łudzenie się, że mijające lata są w stanie zdjąć tę klątwę. Gdy przed kwadransem nowy przyjaciel matki próbował ją zgwałcić, narobiła krzyku i domagała się natychmiastowego wyrzucenia go z domu, licząc nie wiadomo na co. Dziwnie znajomo zabrzmiały słowa, które sprowadziły ją na ziemię:
– Jak śmiesz oczerniać Petera?! To kryształowy człowiek, autorytet moralny dla całego miasteczka i znany aktywista kościelny, a ty, ladacznico chcesz obrzucić go błotem!
– Niczym nikogo nie obrzucam. Dzwonię na policję – rzuciła pośpiesznie, chwytając torebkę i wybiegając z domu. Za sobą słyszała jeszcze odgłosy gorączkowej krzątaniny. Znalazła kryjówkę i zastanawiała się, czy najpierw pojawi się policja, zwabieni hałasem sąsiedzi, czy Peter ze strzelbą.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu… Stresował ją powrót w to miejsce. Obiecała sobie, że już nigdy więcej nie zobaczy starej, rozpadającej się werandy i nie usiądzie na rozklekotanym, bujanym krześle. Była zmuszona zmienić zdanie, kiedy okazało się, że rodzinna posiadłość może trafić do niechcianej ciotki. Podobno miała testament, który Caroline za życia przekazała jej w tajemnicy. Brednie, ta stara ropucha nigdy nie miała czystych zamiarów. Była fałszywa. Nie lubiła jej nigdy, tak jak mrówek, które co jakiś pojawiały się teraz w zasięgu jej wzroku. Miała ochotę wszystkie zdeptać. Przypomniała sobie, że matka miała ulubioną książkę kucharską, której strzegła jak największego skarbu. Pobiegła do kuchni, przewracając do tyłu krzesło, które zakończyło tym samym swój żywot. W szale, spocona i zdenerwowana, szukała księgi. W końcu na dnie szuflady ukazały jej się znajome kolorowe litery Przepiśnika, który notabene mama dostała od swojej siostry. Akurat pamięta dobrze ten dzień, to były urodziny Caroline. Okrągłe, magiczne. Ojciec uczcił je jak zwykle flaszką wódki. W bojowy nastrój wprawił go ośmiopak, który zdążył wcześniej obalić z sąsiadem pod sklepem. Zawsze go pamiętała, jak pił, ale odkąd stracił pracę, popadł w cug. Matka chorowała i nie miała siły się kłócić, więc przymykała każde podbite oko. Puder świetnie maskował jej cierpienie. Elaine miała ochotę mu wykrzyczeć, że jest łajdakiem, ale była za mała. Teraz bała się, że on wróci. Miała mało czasu. Przekładała kolejno kartki, obserwując czy żadna nie kryje dodatkowej strony. W końcu na przedostatniej była złożona na pół biała, nie pasująca do pozostałych. To testament. Miała ochotę zdjąć koszulę i się w nią rozpłakać. “Mamo, nie pozwolę ciotce odebrać nam domu.”
Ręce dziewczynki zaciśnięte na posiniaczonych kolanach dorównywały temperaturą górze lodowej, a twarz barwą przypominała porcelanową lalkę. Choć miała na sobie koszulę z długim rękawem sięgającą aż do kostek, było jej zimno. Nagle usłyszała za sobą jakiś szelest, jakby czyjeś kroki. Bała się odwrócić, wprawić w ruch choćby gałki oczne. Ale kroki przybliżały się coraz bardziej. Zacisnęła mocno szczękę i po omacku chwyciła ręką największy kamień, jaki udało jej się wyczuć pod stopami. Zamierzając wycelować w przybysza, odwróciła się i zobaczyła… swoją starszą siostrę. Elizabeth przystanęła, wpatrując się w Elaine. Nie czuła do niej nienawiści po tym, co zobaczyła. Wiedziała, że Elaine zrobiła to, co musiała. Co więcej, powinna była zrobić to ona, już dawno temu. Dziewczynka, jeszcze przestraszona, wyciągnęła bezwładne ręce w stronę siostry. Czuła, jak jej głowa wtula się w wilgotne włosy, a po policzkach płyną jej łzy. Najpierw niewinne kropelki, szybko jednak zmieniające się w olbrzymie strugi. Usłyszała jednocześnie jakiś dźwięk, jakby kwilenie, niecierpliwie przeistaczające się w spazmatyczny szloch. Po chwili odkryła, że to jej własny płacz. A przecież ona nigdy nie płakała. Tak mówiła mama. Że cokolwiek by się działo, nie wolno im pozwolić sobie na łzy. A teraz czuła, jak jej paznokcie wbijają się mimowolnie w ciało siostry, a uginające się nogi są jak z waty. –Ja nie chciałam –wyszeptała, wtulając się jeszcze mocniej w Elizabeth. – Naprawdę nie chciałam – powtórzyła. – Wiem maleńka. Już dobrze. Cichutko- odpowiedziała Elizabeth, próbując uwolnić delikatnie dłoń i otrzeć skapujące łzy, przed oczami nadal mając widok leżącego w kałuży krwi ojca.
»Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu«. Świat znieruchomiał. Nawet rozedrgane zwykle brzozowe listki zdawały się drzemać.
Przenikliwy krzyk rozdarł niebo, jak dysonans wywołujący dreszcz sprzeciwu. Elaine uniosła głowę i wstrzymała oddech.
Potężny jastrząb płynął i zastygał wśród błękitu, sterując piórami ogona i skrzydeł – szerokich jak męskie ramiona. Wznosił się, opadał, połyskiwał srebrem lotek. Czarował.
Sfrunął niżej. Poczuła powiew, dostrzegła drapieżny dziób i… oczy. Bursztynowe, wnikające w głąb jej duszy, olśniewające blaskiem tajemnicy i magii.
Nie mogąc odwrócić wzroku, drżała. Lęk i radość bulgotały w niej zapowiedzią przygody.
– Kim jesteś? – zapytała.
– Szczęściem – przemówił. – Słucham serca i gwiazd, chwytam wiatr w pióra, tańczę w słońcu, piję deszcz.
– Gdybym mogła to przeżyć… – rozmarzyła się.
– Wystarczy szczerze chcieć. Jednak gdy dotkniesz esencji szczęścia, już nigdy nie zadowolisz się jego namiastką.
– Chcę, chociaż raz! Niektórym przez całe życie nie udaje się odkryć, jak to jest…
– Pokażę ci – przerwał. Zaszeleścił skrzydłami, emitując z oczu pulsujący promień, który zjednoczył ich dusze.
Stali się dzikim ptakiem nie znającym strachu. Mknęli, wirując w słońcu. Wzbijali się wyżej od wiatru, by zajrzeć w oczy sennych gwiazd, potem runąć w otchłań, muskając stopami fale jeziora. Oszalałe serca omal nie pękły z nadmiaru wolności.
Wreszcie, zdyszani i upojeni wylądowali między domem a garażem. Jastrząb odleciał, strzepując z piór srebrny pył.
– Teraz już wiem – uśmiechnęła się Elaine.
Elaine rozejrzała się, jakby mogła dostrzec coś, co pomogłoby jej w napisaniu powieści, ale jej wzrok napotkał jedynie obdrapane ściany domu i garażu. Poczuła się klaustrofobicznie. Podciągnęła nogi na ławkę, oparła brodę o kolana i wtuliła policzek w materiał koszuli. Tej samej, którą niegdyś matka zabrała ze sobą do Pragi. Był środek nocy, gdy wpadła do pokoju Elaine:
– Pakuj się.
Pół godziny później siedziały w taksówce, którą przejechały z Tuluzy do Pragi, bo „nigdy nie były, a przecież mieszkał tam Hrabal!”.
Ukryła twarz w koszuli, wciągnęła głęboko powietrze. Nic. Ani śladu jej zapachu. Podobnie w całym domu – wszystko zostało uporządkowane, zdezynfekowane i wykrochmalone. Jakiś czas temu matka zadzwoniła do niej:
– Niezłe te twoje opowiadania, ale stać cię na więcej.
Tydzień później zniknęła. Nikt nie wiedział, co mogło się z nią stać.
Elaine też nie. Chociaż miała swoje podejrzenia.
Kiedyś, gdy chodziła do szkoły, matka pukała do jej pokoju:
– Chodź, musisz kogoś poznać. – Nawet nie zdążyła zdjąć ogromnego, męskiego płaszcza, w którego kieszeniach trzymała tytoń, bibułki, notatnik, eseje o Kancie lub powieść Céline.
– Mam lekcje. – Wiedziała, że pójdzie z matką, ale z tą wiedzą wiązało się coś jeszcze: z problemami w szkole będzie musiała radzić sobie sama.
– Lekcje? –Wahała się chwilę, jakby rozkładała to słowo na części, analizowała je. – Będąc pisarką, musisz skądś czerpać inspirację. A życie jest największą z nich. Chodź.
W salonie czekała pozornie przypadkowa zbieranina: nauczyciele, którzy przyjechali na gościnne wykłady, argentyński skrzypek, bezdomny nastolatek, zdradzony przez żonę profesor literatury, osierocony student-poeta…
To miały być jej lekcje.
Środa, 3 października 1973 roku.
Ogromny pentagram w głównej izbie został narysowany krwią ukochanego psa Baileya. Przy każdym z trzech wejść do izby, Eleanor grubą kreską soli oznaczyła miejsca, przez które nie mogła przejść żadna istota z drugiego wymiaru.
W środku pentagramu leżała matka, teraz skulona niczym niemowlak. Szept wydobywający się z jej ust wywoływał gęsią skórkę u obu córek, które pierwszy raz słyszały głos bestii.
Eleanor, ulubienica matki, doskonale pamiętała zaklęcie, którego musiały dzisiaj użyć. Martwiła się, czy pięć lat młodsza Elaine będzie w stanie dokończyć rytuał. Jeżeli coś pójdzie nie tak, to nie tylko matka zostanie wchłonięta.
Eleanor spojrzała na Elaine i nie potrzebowały słów, aby wiedzieć co dalej. Ściągnęły koszule i bose podeszły do pentagramu, trzymając sztylet w prawej dłoni. Klęcząc Eleanor, której długie, kruczoczarne włosy opadały na nagie piersi, rozłożyła ręce i rozpoczęła zaklęcie.
– In nomine Dei nostri Satanas Luciferi excelsi! Nakazuję siłom ciemności obdarzyć mnie swoją piekielną mocą! Otwórzcie szeroko bramy swoje i wyjdźcie z otchłani, aby przywitać Azazela, waszego brata.
Matka poderwana niczym szmaciana lalka lewitowała nad pentagramem. Jej ręce i nogi wisiały niczym zbyteczne dodatki korpusu.
– Wyjdźcie i odpowiedzcie na moje wezwanie. Na wszystkich bogów piekła, rozkazuję, aby stały się rzeczy, o których mówię.
Na podłodze pokoju otwarła się brama międzywymiarowa. Z twarzy matki wypełzał szary kształt. Słychać było piekielne wycie duszy pozbawianej ciała.
– Szatanie, przyjmij ofiarę naszą – powiedziały obie siostry jednocześnie.
Po tych słowach każda wbiła sztylet w brzuch.
—
Wtorek, 21 marca 1972 roku.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu.
Chciałbym zaznaczyć jasno i klarownie, że tekst jest napisany celowo w zupełnie innym stylu, aniżeli twórczość Sylvii Plath. A i koniec z początkiem zamieniły się miejscami nie bez kozery.
Podjęła kolejną próbę przeczytania rozdziału podręcznika. Odpuściła. Mijały minuty, ciało obficie tłoczyło samorodny macerat, zaczyn jełczenia. Dać mu dzień, a w tym klimacie zmieni człowieka w smrodliwą kulę mięsa.
Od wiklinowego fotela na ganku dzieliło Elaine dwadzieścia stóp. Tam zasiądzie matka, kiedy odeśpi nocną zmianę, będzie godzinami gapić się na pokrytą rudym pyłem drogę, palić papierosy i popijać wodę z cytryną z wysokiej szklanki. Matka tam, ona tu, odrzucone od siebie na dystans nie większy, niż może odtoczyć się owoc od pnia drzewa.
Teraz matka jeszcze spała skąpana we własnym pocie. Elaine zaskoczyła ulga, którą przyniosła myśl, że to smród potu matki spowodował, że ojciec wyjechał na kilka dni do Lake Charles w interesach i nie pokazał się od sześciu lat. Wiedziała już coś niecoś o mężczyznach.
Wczoraj, na materacach w składziku przy hali sportowej, James zadarł jej spódnicę i opuścił spodnie. W geście współczucia dla maltretowanego palcami wiotkiego penisa, bladego jak kurczak z 7-Eleven, rozpięła bluzkę i uwolniła piersi. Miała co pokazać, największe cycki w klasie, sam tak powiedział. Nic z tego. Podciągnął portki i orzekł, że nie lubi dziewczyn, co pocą się jak prosię. Powinien wiedzieć, że zwierzęta się nie pocą, w przeciwieństwie do czarnych dziewczyn z Luizjany.
Trzasnęła otwierana moskitiera i wyszła matka mrużąc oczy. Kiwnęła głową w stronę Elaine, skontrolowała horyzont i ciężkim zadem zapadła w skrzypiący fotel. Kilka razy pstryknęła zapalniczką, wypuściła kłąb dymu i zawiesiła na nim wzrok.
Elaine podniosła się z trawy i poszła na ganek. Usiadła obok matki. Ta przesunęła w jej stronę paczkę papierosów.
Teraz obie czekały aż coś się wydarzy.
Drogi Mariuszu, nie potrzebujemy na tym blogu zaznaczeń, bo teksty mówią same za siebie. Czy zaznaczanie, że wypuszczam gołębia ma sens, kiedy czytelnicy mogą zobaczyć orła, albo odwrotnie?
Drogi Olo. Ja bym napisał tak: „Drogi Mariuszu, czy zaznaczanie, że wypuszczam gołębia ma sens, kiedy czytelnicy mogą zobaczyć orła, albo odwrotnie?”.
Upał dawał się we znaki. Eleine poszła do kuchni nalać sobie cytrynowej wody z lodem, która pomoże przetrwać upiornie gorący poranek. Dotknęła dłonią drewnianej klamki drzwi tarasowych i silnym pociągnięciem otworzyła je. Suną szybko po szynie, by dotykając odbojnika cofnąć swój bieg i zaraz się zatrzymać. Wynurzyła bosą stopę dotykając ciepłej, prążkowanej deski na tarasie i dołączyła drugą. Uśmiechając się lekko wyobraża sobie jak spaceruje na molo. Słońce – tak, jego oślepiające promienie idealnie wpadają w kącik dość i tak mocno już zmrużonych oczu i otulają całe ciało niczym cieplutki, gruby, welurowy koc. Ciepło to zdecydowanie przyjemne uczucie. Ale jest coś jeszcze: piasek – i nie ma tu na myśli pustynnego piachu powodującego unieruchomienie stóp, które zapadając się w otchłań pełną złotego piasku są niezdolne do ruchu w jakimkolwiek kierunku. Raczej wyobraża sobie słomkowy odcień ciepłych, czasami gorących niczym iskry z ogniska ziarenek piasku tak zabawnie przemieszczających się między palcami stóp i gilgoczących je niczym pilling, także od spodu. Wiatr – lubi czuć powiew letniego wiatru, bo jest niczym przelotny pocałunek zakazanego kochanka lub muśniecie dłonią na znak czułości. Otwiera już oczy. Intensywnie rażące promienie słońca są, przecież nawet z zamkniętymi oczami czuła jak jej skóra napina się i poci z gorąca. Letni uciekający kochanek również muska twarz i ciało tak subtelnie atłasowym dotykiem zostawiając po sobie pragnienie jego powrotu. I te ziarenka, z których każde chce być zauważone. Osobno nie znaczą nic ale razem… Razem tworzą niezły bałagan na tarasie, by koniec końców teleportować się do salonu, kuchni, korytarza, łazienki, jak się okazuje na nogach jej przecież zupełnie temu niewinnych pociech.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu. Nagle obok niej zatrzymał się królik z różowymi oczkami. Biały królik Charliego.
– Hej, Bev, biedaku. Znowu uciekasz? A co to jest? Co to, do cholery, jest? – Wyciągnęła swoją małą dłoń i delikatnie dotknęła gruby sznur, którym obwiązana była szyja królika.
– Mały potwór, mała bestia – szeptała, dotykając powrozu tak grubego, że nadawałby się do odholowania zepsutej ciężarówki. Białej zepsutej ciężarówki, którą pewnej nocy ojciec staranował ogrodzenie, zatrzymując się na drewnianej altance. To, co z niej zostało, nie wyglądałoby najlepiej na fotografii z podpisem: „W lipcowe upalne dni chłodnik smakuje wyśmienicie w przydomowym ogrodzie”. Widziała kiedyś taką fotografię w książce kucharskiej matki. To, co zostało z altanki, utwierdziło tylko wszystkich sąsiadów w przekonaniu, że w upalne dni do ugaszenia pragnienia Morris nie wybiera chłodnika. To się stało dwa lata temu i od tamtej pory Elaine, jej matka i Morris mieliby naprawdę małe szanse na wygranie castingu do reklamy, w której kochający się i wspierający członkowie rodziny radośnie smarują kromki chleba ubogim w cholesterol masłem, pozdrawiając rozkosznego małego sąsiada. Mały sąsiad Charlie. Ambitny pogromca białego królika, który nie mógł nauczyć się skakać w dal, wzwyż, biec przez płotki, ale jako tako opanował umiejętność wydostawania się z wanny pełnej wody a już zupełnie sprawnie – przynajmniej raz w tygodniu – pokonywał długie dystanse. Kiedy już nie mógł wytrzymać sportowego trybu życia. Zawsze jednak wracał. Gdyby to wszystko działo się piętnaście lat później Elaine powiedziałaby, że Bev zachowuje się jak współuzależniona ofiara przemocy domowej: odchodzi i wraca. Ale wszystko to działo się piętnaście lat przed tym, gdy już umiała nazywać bolesną złożoność świata. Teraz była tylko trzynastoletnią dziewczynką, której rodzice nie wysłali na obóz surfingowy. Na żaden obóz. Nie stawali się małymi punkcikami za szybą autokaru, który nie oddalał się w kierunku przygody. Byli tutaj. I ona była tutaj, oglądając mały zegarek przymocowany do sznura na szyi Beva. Tak, to był ten zegarek. Przepadł rok temu. Należał do dziadka, który nosił go w kieszeni koszuli zawinięty w chusteczkę w kwiatki, zawsze tę samą. Kiedy sprawdzał godzinę, sięgał prawą ręką do kieszeni, odwijał zawiniątko… patrzył… czas zatrzymywał się….jego głos…. i na sekundę zaklęta w kamień rzeczywistość ruszała dziarsko przed siebie.
– Mały złodziej – zasmuciła się Elaine, myśląc o Charlim – Daj, Bev, odepnę go. – Ale kiedy dotknęła zegarka, królik poruszył się gwałtownie, nastroszył futerko i ruszył pędem przed siebie. Elaine poderwała się. Gwałtownie uniosła prawą nogę, jakby chciała nią zatrzymać uciekające stworzenie i nagle poczuła….ból w łokciu. Opór materiału zakrywającego łydki spowodował, że straciła równowagę. Przez chwilę nie wiedziała, co się stało, ale na szczęście była to chwila, w której jej spojrzenie padło na dziurę w żywopłocie sąsiada. Zdążyła jeszcze zobaczyć znikającego w niej Beva. Mimo bólu pobiegła za nim tak szybko i z taką zaciętością, jakby spóźniona goniła ten nieistniejący autokar, który miał zawieźć ją na spotkanie przygody. Nie pamięta, jak długo biegła, widząc przed sobą białą plamkę, której bardzo, ale to bardzo nie chciała stracić z oczu. Wbiegła do lasu. Biała plamka zniknęła. Nagle pomyślała, że krzyknie, przywoła go, bo może on nie wie, że ona tak bardzo pragnie go zatrzymać. Że wystarczy tylko kogoś przywołać, żeby wrócił…
– Stój – wrzasnęła i spadła w dół. Właściwie to spadała w dół, bo jeszcze zdążyła pomyśleć: „Ja spadam”, ale na żadne inne rozmyślania nie było czasu. Kiedy się ocknęła, spostrzegła, że boli ją nadal tylko łokieć. Żadnych potłuczeń, a przecież ten dół miał co najmniej pięć metrów. Odgarnęła liście, które sięgały jej do połowy łydki i dotknęła czegoś miękkiego, jakby puszystego dywanu. Wyczuła szklany przedmiot wśród liści – pusta butelka po whisky. Jeszcze raz przeczesała palcami stertę i wydobyła małą nietkniętą muffinkę w foliowym opakowaniu. Poszukała daty przydatności do spożycia, jakby naprawdę chciała zjeść to pokruszone ciastko. Po terminie. Podniosła głowę i zobaczyła małe różowe oczka. Jak małe latarnie.
– A więc już wieczór? – pomyślała. – Jak długo tu jestem? – Bev, głuptasie – zwróciła się do królika, który zerkał na nią jak żywi na opuszczoną do grobu trumnę – i co teraz? Spuścisz mi linę? – próbowała żartować. Królik wolno odwrócił się od Elaine, usiadł na tylnych łapach, przednie wyciągnął przed siebie. Nie ruszał się. Patrząca z dołu dziewczyna pomyślała, że wygląda jak mała porcelanowa figurka. Figurka, która nie poruszyła się nawet wtedy, gdy usłyszała ten śpiew.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek, po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu.
Jednak nic się nie wydarzyło.
Mijały kolejne nieubłagane minuty. Elaine podparła brodę jedną dłonią, drugą kreśliła na blacie stołu mniejsze i większe kółka. To zerkała na leżącą tuż obok kartkę papieru, to odwracała od niej wzrok, bo nieznośna biała pustka wydawała jej się jawną drwiną z tej niemocy twórczej.
Przez chwilę przyglądała się smukłym palcom ściskającym długopis. Starannie przycięte na kształt migdałków paznokcie gryzły się z widokiem łuszczących się, umęczonych nieustannym obgryzaniem skórek. Elaine skrzywiła się z niesmakiem.
I znowu jej wzrok spoczął na surowej bieli kartki.
Nagle drgnęła. Zamrugała powiekami, bo wydało jej się, że na czystym arkuszu pojawiły się… jakieś kreski?
Nie. To niemożliwe.
Uniosła dłoń do oczu, przetarła je szybkim ruchem. Chyba jest zmęczona, wzrok ma jakiś zamglony. Pochyliła głowę.
Na śnieżnobiałej powierzchni niczym spływające z końcówki niewidzialnego pisaka wolno pojawiały się litery… Jedna, potem druga. I kolejne.
Z..a..b..i..
Oparła dłonie o blat stolika, z czubków palców odpłynęła krew. W piersi rozeszło się dziwne gorąco. Chciwie zaczerpnęła powietrza. I na wszelki wypadek jeszcze raz przetarła oczy.
Tekst nadal wpływał delikatną strużką na papierowy ocean.
Z..a..b..i..ł..a..ś
Jezu Chryste!
Broda Elaine zadrżała, jej pierś zaczęła się szybko unosić, czoło zrosiły pierwsze krople potu.
M..o..j..a ż..ó..ł..t..a k..o..s..z..u..l..a
Bolesny skurcz jak smagnięcie batem przeniknął jej ciało. Mimowolnie pomyślała o matce…
ps. wróciłam wczoraj z urlopu i jakoś tak nie mogłam się pohamować 🙂
Elaine gryzie końcówkę długopisu pochylając się nad kartką. Od rana towarzyszy jej dziwny nastrój, niepokój oblazł ją jak mrówki. Tej nocy śniła jej się matka. Ubrana w żółtą suknię wyglądała jak lalka. Siedziała w bujanym fotelu z książką w ręku. Na widok Elaine uniosła głowę i uśmiechnęła się. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
– Mamo, nic nie słyszę! Mów głośniej – wołała we śnie.
Usta matki wykrzywiały się jakby były sterowane przez popsutego pilota.
– Mamo! Czy coś cię boli?
Matczyne wargi wiły się jak żmije.
Elaine gwałtownie obudziła się. Jej oczy były pełne łez, na ustach zastygł krzyk. Próbowała uspokoić rozedrgane myśli miarowo kołysząc się na łóżku. Po chwili włożyła starą, żółtą koszulę nocną matki i wyszła do ogrodu. Usiadła między domem a garażem.
Teraz mnie pustą kartkę.
– Co mi chciałaś powiedzieć, mamo? – szepcze. – Chcesz, żebym pisała, prawda? Obiecałam ci…
Nasadka długopisu kaleczy ją w wargę, słodycz krwi oblepia język. Piszże wreszcie! Pisz zanim nadejdzie ten piekielny upał! Gorące letnie powietrze coraz mocniej obejmuje Elaine, zaczyna jej brakować tchu. Krople potu suną po plecach jak insekty. Na razie zachowują się powściągliwie, ale wkrótce nabiorą śmiałości. Podrapią skórę, wgryzą się w kręgosłup, przenikną myśli i uczucia. Zostało mało czasu.
Armia insektów wynurza się z trawy. Elaine rozgląda się dookoła z obłędem w oczach. Wywija długopisem jak mieczem, rozpłaszcza kartkę papieru na brzuchu niczym tarczę. I wtedy dostrzega biegnącą ku niej dziewczynkę, której żółta suknia powiewa niczym żagiel statku. Dziewczynka kogoś jej przypomina, wygląda jak lalka. Elaine zrywa się do biegu. Musi ją dogonić.
Ramiona i kark zaczynały ją piec. Myślała o przejściu w cień, ale paraliżowało ją wyobrażenie wieczornych zajęć z Panną Selinger. Udar słoneczny wydawał się być dobrą alternatywą dla kolejnej potyczki ze sztalugą.
Głowa Elanie pulsowała jak nieszczelny, nadmuchiwany co chwilę balon. Lepiej się położę, póki jestem przytomna, pomyślała. Koszula przykleiła się do jej pleców, dając chwilę ochłody. Elanie zamknęła oczy i zaczęła dryfować w stronę snu. Gdy już dobijała do krainy Morfeusza, resztka świadomości wyłapała zbliżające się, ociężałe kroki.
– Panienka powinna zjeść śniadanie – usłyszała nad sobą obły głos guwernantki Alicji. – Słońce dzisiaj potworne, panienka po śniadaniu pójdzie do garażu pomóc konserwować obraz.
Elanie z westchnieniem otworzyła oczy. Z tej perspektywy Alicja przypominała jej szachowy pionek.
– Dziadek nie potrzebuje pomocy – odpowiedziała Elanie i ponownie zamknęła oczy.
– Ojciec kazał przypomnieć, że w rodzinie farba jest we krwi a wspólna praca…
– …uszlachetnia kolor. Wiem. – Elanie podparła się na łokciach, aby sprawdzić, czy kręci się jej w głowie. Niestety, czuła się dobrze.
– Skóra nie powinna tak wyglądać. – Alicja patrzyła na czerwony kark. – Schłodzę zsiadłe mleko, ukoi ból.
– Ale mnie nic nie boli.
– A mleko jeszcze jest ciepłe. Czas zmieni obie rzeczy. – Alicja odkleiła mokrą koszulę nocną od pleców Elanie. – Niech panienka się przebierze, podkradanie z szafy matki już nie przystoi.
Ruszyły do domu. Elanie wciąż miała nadzieję na omdlenie – nie chciała ryzykować nieumiejętnej symulacji. Pogodziła się już z brakiem wymówki, ale tym razem bardziej niż myśl o parszywych ćwiczeniach przerażał ją fartuch, który będzie musiała zawiązać na spalonym karku.
Elaine siedziała między domem a garażem, odziana tylko w starą, żółtą koszulę nocną swojej matki, i czekała, aż coś się wydarzy. Był lipcowy, upalny poranek i po jej plecach pojedynczo, powoli, jak leniwe insekty, sunęły krople potu. Przyglądała się majaczącym w oddali brzozom. Ich liście, muskane przez skąpe podmuchy wiatru, migotały niczym drobiny pokruszonej miki. Poza tym, powietrze było brzemienne, ciążyło i przytłaczało. Elaine wstała. Odkleiła palcami wilgotny, przylegający do ciała materiał koszuli i kilkakrotnie nim poruszyła, by choć w ten sposób nieco się ochłodzić. Wtedy właśnie, na drodze, która znajdowała się pomiędzy polami kukurydzy, zauważyła unoszący się tuman kurzu. Po szutrowej nawierzchni z dużą prędkością nadjeżdżał samochód. Zapewne półciężarówka, bo od czasu do czasu w prześwitach między roślinami, dostrzegała żółty dach. Zrobiła krok w przód i osłoniła oczy dłonią. Słońce było dziś natrętne. W każdą najmniejszą dziurę, każdy prześwit wciskało promienie, rażąc i oślepiając. Przed dom z impetem zajechał żółty pickup chevrolet. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się z donośnym skrzypieniem. Elaine skrzywiła się na ów dźwięk. Znała go nazbyt dobrze. Nie dało się go pomylić z żadnymi innymi, tak samo okropnymi odgłosami. Nie była zaskoczona, gdy stanął przed nią, z tym swoim cwanym uśmieszkiem i papierochem wiszącym w kąciku warg. Elaine cofnęła się przerażona. W jej głowie kotłowało się od irracjonalnych myśli: „Skąd się tutaj wziął? Przecież nie żyje! Jak to możliwe? Jak?!”
– Witaj, Elaine! – wycedził.
Wypluł papierosa, postąpił krok i złapał Elaine za podbródek. Jego palce wbijały się w policzki. Poczuła smak krwi. Patrzył jej w oczy i ściskał coraz mocniej. Krople potu, które dotąd sunęły po jej ciele niczym leniwe insekty, spływały teraz strużkami, a wraz z rosnącym strachem, można było porównać je do spieszących się mrówek. Elaine zadrżała. Zacisnęła powieki i ogarnęła ją ciemność.
Nigdy nie zapomnij najpiekniejszych dni swojego zycia! Wracaj do nich, ilekroc w twoim zyciu wszystko zaczyna sie walic. – Jim Rohn
Zycie jest podrlza, ktora prowadzi do domu.
Szata graficzna calkiem wporzadku, przypadly mi do gustu blogowe kolory, podoba mi sie 🙂 zapraszam do siebie…