Toksyczność niejedno ma imię – KONKURS!

Ogłaszamy kolejny konkurs! Tym razem możecie wygrać „Toksyczność” – przejmującą powieść Jarosława Czechowicza, dotykającą problemu uzależnień i funkcjonowania w rodzinie alkoholowej.

Zapraszamy was do udziału w kolejnym konkursie! Tym razem możecie wygrać egzemplarze Toksyczności Jarosława Czechowicza, ufundowane przez wydawnictwo Prószyński i S-ka.

Toksyczność to mocna, silnie autobiograficzna powieść poświęcona problemowi alkoholizmu i funkcjonowania w rodzinie alkoholowej. Jarosław Czechowicz z dużą empatią kreśli portret Janiny – kobiety, która choć wie, jak boli dorastanie u boku rodzica alkoholika, skazuje na ten sam los własne dzieci. Alkohol staje się ucieczką, (złudnym) drogowskazem w narastającym zagubieniu, ale też potworem dezorganizującym życie – nie tylko głównej bohaterki, ale i jej otoczenia. Po latach Filip – syn Janiny – spojrzy na matkę w szerszej perspektywie, nie tylko poprzez jej alkoholizm. Postara się ją lepiej zrozumieć. Powie:

„Ta intensywność jej życia była dla mnie przerażająca. Tak jakby chciała w krótkim czasie zmieścić w nim kilka biografii. Po każdym nieudanym związku, każdej słabości, każdym kolejnym ciągu alkoholowym czy trudnościach w realizacji jakiegoś planu – zawsze zaczynała od nowa, zawsze starała się zapomnieć siebie sprzed tygodnia czy miesiąca, to znów była nowa karta, nowy czas dla niej, próba pisania nowego rozdziału”.

I o tym właśnie – o kolejnych rozdziałach, o walce z samą sobą, o próbach szczęścia i o wielkiej rozpaczy opowiada Janina, główna narratorka Toksyczności. Zachęcam do sięgnięcia po tę powieść, która nikogo nie zostawi obojętnym.

Możecie otrzymać jeden z czterech egzemplarzy Toksyczności. Oto zadanie konkursowe. Stwórzcie miniaturkę prozatorską – lub jej fragment – pod tytułem „Toksyczność”. Tematem nie musi być alkoholizm czy dysfunkcje w rodzinie. To może być historia zabawna lub smutna. Jak rozumiecie tę konkursową toksyczność?

Tekst konkursowy nie powinien przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Prace konkursowe wklejajcie jako komentarze do niniejszego wpisu do 16 czerwca włącznie. Jarosław Czechowicz wybierze cztery najlepsze teksty, a ich autorzy otrzymają nagrody. Wyniki konkursu ogłosimy prawdopodobnie w środę 19 czerwca.

Do dzieła! Zmierzcie się z tym tematem! Czekamy na wasze prozatorskie miniatury!

Źródło cytatu: Jarosław Czechowicz, Toksyczność, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

31 Replies to “Toksyczność niejedno ma imię – KONKURS!”

  1. Krzysiek vel Leo S. says: Odpowiedz

    – Doktorze Spielvogel, myślałem, że wszystko jest takie proste!
    Pani doktor (to znaczy moja matka) jest wszystkiemu winna! Wszystkiemu co mi wyrządziła. Wiem, że jej zrobili to samo, albo jeszcze gorzej; to znaczy moja kochana babcia…
    Na głowę pojmuję – babcię kocham – na matkę jestem wściekły!
    Panie doktorze dogrzebałem się do wewnętrznego bachora! Inaczej tego nie da się określić.
    I on co rusz wyskakuje i rujnuje mi życie.
    Proszę zobaczyć: mam dwadzieścia dwa lata. Rodziców nie ma w domu; jest za to koleżanka. Upiekłem pizze (u babci zamówiłem ciasto) – i chuj. To znaczy właśnie niechuj – bo zamiast: “Let’s just kiss ’til we’re naked” ja wpadam w swoją czarną dziurę. Sto procent deprechy; poczucie wartości przemnożone przez minus jeden – teraz wiem, że to ten bachor domaga się uwagi!
    On co rusz wyskakuje, gdy tylko ja poczuję się niepewnie, albo spotkam kogoś, kto jest szczęśliwy… No powiedzmy kobieta: oczy rozmarzone, gadamy już którąś godzinę i… mój bachor wkracza do akcji – „bo ona miała beztroskie dzieciństwo!” I bachor włącza syrenę… – zalewa mnie: ja niechciany, ja zmoczony z gorączką, ja karmiony butelką zapewne w idealnych interwałach czasowych…
    Kurwa ja mogę spotkać się jedynie z kimś, kto cierpi bardziej niż ja!
    Ja nawet zacząłem współczuć mojej mamie! To zakrawa na skandal! To mnie niepokoi! To jakiś odpowiednik syndromu sztokholmskiego…
    Jak o tym myślę to od razu widzę jak on (bachor) drze mordę i kurwa nie wiadomo dlaczego!
    Przytulam go – a on wyje głośniej. Gdy go zostawiam to wchodzi na górne rejestry. I człowiek sobie myśli: jaką dawkę tabletek nasennych zaaplikować gówniarzowi! Z definicji kochany, a chciało by się go udusić…

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Już mamy pierwszą pracę! Fantastycznie!
      Kto następny?

  2. W miejscu swojej pracy wiem o istnieniu co najmniej trzech takich osobniczek. Tak, są to najczęściej kobiety. Taka kultura. Ciumciające Ciotki, tak je nazwałam. Nie mogłam inaczej, choć naprawdę długo się przed tym wzbraniałam. Po prostu nie lubię szufladkować ludzi, ale tu nijak się nie dało.

    Zazwyczaj młodsze ode mnie, z zachowania i nawet wyglądu jawią się na starsze. I ja wiem dlaczego. Wystarczy posłuchać:

    – Dzień dobry, kochane! Jak się dziś macie, moje kruszynki? Wszystko u was w porządku? Gosieńko! Jaka piękna sukienka! Wspaniale się w niej, kochana, prezentujesz! Moja kochana, oczywiście, że tak; ależ naturalnie, skarbie. Lalala, życie jest piękne! Ależ dla ciebie wszystko, Dorotko! Dziewczynki, to ja już muszę lecieć, dobrze? Widzimy się na przerwie, kochane! Pa, pa, całuski dla wszystkich!

    Do tego patrzą pełnym miłości i uwielbienia wzrokiem prosto w oczy. Każdemu, zawsze, bez wyjątku. Jak one to robią? Czy praktykują to przed lustrem codziennie rano, przed wyjściem do pracy?

    Wiem, że ze mną mają problem. Wiem, że czują, że je przejrzałam. Na wskroś. Czują, że tego nie kupuję, że coś mi tu nie gra, że coś tu śmierdzi. Trzymają się więc na dystans, uśmiechami grzeszą, wzrokiem uciekają, z zająknięciem zapytują mnie o zdrowie. Zdecydowanie nie jest to ich gra.

  3. To może ode mnie nerwica plus daleki od doskonałości kontakt z rodzicem jako toksyczność?

    Jakże kiedyś rżała z filmu Koterskiego! Kondrat wydał jej się tak żałosny i pocieszny jednocześnie. Teraz, patrząc na Adasia Miauczyńskiego po latach, miała łzy na rzęsach. Schematy, żeby nie oszaleć. Liczenie, aby nie przesadzić. Schematy, aby iść do przodu. Liczenie, aby zrobić tyle, aby kolejny dzień nie okazał się stracony. Aplikacja z odliczaniem do deadline’ów. Metronom do czytania. Aplikacja do mierzenia czasu biegania. Dzięki bogom, nie układała jeszcze w specjalny sposób spodni, gdy siadała, i nie załatwiała się w odwecie pod balkonem sąsiadki. Była natomiast lista zadań do wykonania. Metoda młodych wilków biznesu, bynajmniej nie aspołecznych jednostek i innych freaków. I skreślanie z satysfakcją tych już wykonanych, z tą debilną satysfakcją, nawet gdy chodziło o uprzątnięcie kociej kuwety.
    Kot. Gdzie się podział kot? Kot jest bardzo ważny. Gdy jesteś zdenerwowana, głaszcz kocie futro, to uspokaja. Matka zawsze jej to powtarzała, jeśli nie widziała, co mądrego jej powiedzieć, gdy się bała. A bała się wielu rzeczy. Nieliczenia, nieschematów, dreptania, sprawdzania, dociskania. Głaszcz kocie futro. I jedz. Bo znowu schudłaś. Jesteś zasuszona, jak niekobieta.

  4. Nie ma mowy, nie tym razem. Nie pójdę tam, nie i już. Odwrócę głowę, uszczypię się w policzek i będę twarda niczym głaz. To moje nieodwołalne postanowienie. Tylko jak to możliwe, że nogi niosą mnie w zupełnie innym kierunku? Ten sklep to jakaś pułapka, zaklęcie, czarna dziura. I co ja mówiłam chwilę temu? Że nie pójdę, nie dotknę, nie powącham… Tak, właśnie tak postanowiłam. I co? I już otwieram buteleczkę. O rany, ale cudeńko, nakrętka jak klejnot. Do tego flakonik! Jajko Fabergé to przy nim stary zbuk. No i ten zapach! Chcę wyjść za mąż za ten zapach, chcę mu gotować, drapać go po plecach i całować go przed snem.
    – W czym mogę pomóc? – jakaś małolata wyrasta jak spod ziemi. Usteczka wymalowane, hollywoodzki uśmiech, rzęsy jak firanki. I wywala na mnie te swoje niebieściutkie gały. Do bluzeczki przypięty identyfikator: Doradca klienta. Cholera, przyłapała mnie i pewnie nie odpuści. I będzie doradzać, tak? Tylko że ja nie chcę rady. Chcę żeby mnie wyciągnęła za kudły z tego sklepu, zanim wydam pół pensji, a potem do końca miesiąca będę jadła tylko chleb z czymś masłopodobnym. Ale te ekspedientki są teraz tak uparte, potrafią wszystko wmówić człowiekowi, specjalnie szkolone, żeby Eskimosowi lód wcisnąć.
    – Potrzebne mi perfumy na wiosnę – mówi jakiś duch, który mnie opętał, teraz rusza moimi ustami i wypowiada za mnie słowa, od których mój rozum zaraz wpadnie w depresję. Potrzebne! Jasne – jak rybie rower. A panienka już trzepie rzęsami i macha mi pod nosem jakimś paseczkiem, którego woń zaraz doprowadzi mnie do orgazmu.
    Odwracam głowę, szczypię się w policzek, zbieram siły, żeby wypowiedzieć to, co ledwie kilka minut temu tak nieodwołanie postanowiłam, że nie chcę, nie potrzebuję, że nie będę potem jadła chleba z tanią margaryną.
    – Tak, to jest ten zapach! – jedyne co mi się udało, to nie krzyknąć na cały sklep.
    I już mam wszystko czego nie chciałam – flakonik, zakrętkę, pudełeczko. I zapach! Mój tlen, mój narkotyk, moje jutro, moje życie.
    Mówią: jesteś tym, co jesz. Srata ta ta – jestem tym czym pachnę. A do jedzenia kupię chleb. I masło – żeby było na bogato.

  5. Iza pomyślała, że świat, który widzi za oknem przypomina jej wydrukowany obraz. Po jej stronie nie było trawy ani słońca. Nad głową tylko jarzeniówki, a pod stopami szorstka wykładzina. Wiatr nie zrywał się znikąd, ale wypadał z klimatyzatora. Panowała zawsze ta sama, optymalna temperatura. Pogoda niezmienna i obojętna. Open space był specyficznym ekosystemem, który stwarzał korzystne warunki do rozwoju nowego, toksycznego gatunku człowieka
    – Możemy porozmawiać na osobności? – Iza odwróciła się usłyszawszy głos Tomka.
    Przeszli do sali konferencyjnej, gdzie usiedli naprzeciw siebie.
    – Nie było cię dzisiaj na spotkaniu. Nasi partnerzy zadawali bardzo szczegółowe pytania i gdyby nie Elwira, która świetnie się przygotowała, to spotkanie byłoby porażką.
    – Elwira nie mówiła, że spotkanie przesunięto.
    – Do tego zmierzam. Myślałem, że w zeszłym tygodniu wyjaśniliśmy sobie, że pracujecie razem i musicie się lepiej komunikować.
    – Widzę, że zdanie na ten temat wyrobiłeś sobie zanim tu przyszedłeś.
    – Powiedz, kiedy ostatnio byłyście na kawie?
    – Wczoraj. Elwira opowiadała mi, że czyta książkę o technikach manipulacji. Może warto, żebyś i ty do niej zajrzał? Wiedziałbyś, kiedy Elwira manipuluje tobą.
    – Nie brnijmy w to. – Tomek uniósł ręce w geście kapitulacji. – Mnie zależy wyłącznie na tym, żebyście potrafiły się dogadać. A z Elwirą też jeszcze porozmawiam…
    Kasia wróciła do biurka usatysfakcjonowana. Już nie żałowała, że dwa tygodnie wcześniej przemogła w sobie niechęć wobec Elwiry i kupiła jej na urodziny książkę pod tytułem „Sekrety manipulacji”. Zrobiła to, bo pamiętała z lekcji biologii, że organizm, który nie potrafi wykształcić mechanizmów obronnych, jest skazany na unicestwienie.

  6. Okruchy diabelskiego zwierciadła says: Odpowiedz

    Niebieskooka Małgorzata, pozytywnie „zakręcona”. Rozważny kierowca. Prowadzi szybko, pewnie. Czasami może zbyt szybko. Jednak bez brawury. Seat parkuje z piskiem opon. Redakcja „Nowej Kultury”. Budynek ze stali i szkła. Wysiada. Krok pewny. Spojrzenie – wiadomo jakie. Gesty szybkie, jednak nie nerwowe. Wystudiowane do perfekcji. Niebieskooka ma styl. Stroje żurnalowe. Mówi „tekstem”.
    Dystyngowany portier otwiera drzwi. W spojrzeniu starszego pana zachwyt. Dla niej to oczywistość. Nigdy nie bywa inaczej. Pozwala się kochać. Pozwala podawać sobie futra. Pozwala otwierać przed sobą drzwi.
    Wejście. Schody. Połyskliwa posadzka hallu.
    – Witaj, Małgorzato! – To „naczelny”. Najpierw spontanicznie i z nutą bezsensownej emocji. Ona (Niebieskooka) jest przecież z kamienia. Więc zaraz już innym tonem.
    – Dzień dobry, Pani Małgorzato.
    – Dzień dobry. – W tym zdawkowym tekście zero emocji. Wielkie Entre z wielkich liter. W słowach – może cień wyuczonej aprobaty. Szef to szef – wiadomo.
    Więc jeszcze przelotny gest. Niby lekkie uniesienie dłoni. Bez szansy na dotyk. Na spotkanie.
    – Postrzegają mnie różnie – To już do siebie, na półpiętrze. Myśli Małgorzaty biegną szybko. To zodiakalny Wąż. W horoskopie chińskim – żywioł wody.
    Rzeczywiście „postrzegają ją różnie”. Umie okazywać zainteresowanie, współczucie. Brak w niej agresywności Moniki, specjalistki od nokautowania polityków, po męsku, ciosem miedzy oczy. Brak tez dociekliwości Elżbiety, a nade wszystko brak ekscytowania się nieszczęściem. Zostawia to Bogusławowi, specjaliście od „Sensacji …” któregoś tam wieku. Jest gdzieś tam wewnątrz dość krucha. Mężczyźni odbierają ją na prawach osoby łączącej piękno duchowe z urodą . Starsi panowie ( ze zdecydowanie niezdrową dla pewnego już wieku emocją ) wzdychają niezbyt oryginalnie: To Anioł nie kobieta. Dla młodszych jest to Anioł, niekoniecznie światłości. W kobiecie zawsze owa światłość i mrok. W osobowości zdolnej, inteligentnej dziennikarki – świetliste haje i czarne otchłanie. To standard.
    Co zatem pozostaje w „ jarzącym świetle reflektorów?” Ta jedna, jedyna cecha. Ta łatwość prowadzenia konwersacji. Ten „godny zaufania sposób bycia”. Intelektualny makijaż, czy prawda? Pytanie pozostaje w zawieszeniu. Małgorzata staje przed drzwiami nr 103. Brama do jej prywatnego sanktuarium, pośród wielu, zawartych na głucho bram. „Sanktuarium”, czy raczej „warsztat pracy”? Przestrzeń urządzona z rozmysłem, gustownie. Zasady Feng-Shui podniesione do rangi prywatnej , fanatycznej wiary. Misterium porządku . Apoteoza ładu. To co bez-ładne – nie-ładne. Rzucony w pośpiechu płaszcz. Zakup jeszcze z Paryża. Ślad obecności człowieka w ładnym, uładzonym świecie. Teraz – dysonans wobec porządku wnętrza.

  7. To nie do końca była tylko jego wina, że ta sarna została zamordowana. W końcu przez całe życie – w domu, szkole, kościele, telewizji, sklepie, pracy – wbijano mu do głowy, że tak właśnie jest i tak ma być. Że zwierzę to tylko zwierzę – głupie, nie czuje, nic nie znaczy. Prawdziwy mężczyzna musi być twardy, nie może okazywać uczuć.
    Za każdym razem, kiedy wyrażał wątpliwości co do powszechnie przyjętego postępowania, nazywano go ciotą, mazgajem i kazano przestać robić z siebie pośmiewisko. Bo przecież tak jest świat urządzony, nie zmienisz tego, głupcze! Z kolegami napić byś się poszedł, o! Jak każdy normalny chłop.
    I tak powoli umierała w nim wrażliwość, która czyniła z niego człowieka wyjątkowego. Każdy sprzeciw był wyśmiewany, a on nie chciał, żeby się z niego śmiano. Chciał przynależeć. Więc robił to co inni, zagłuszając w sobie coraz cichszy głos sprzeciwu, wmawiając sobie, że tak, ta kiełbasa jest pyszna i tak, tak musi być, bo przecież mężczyzna coś musi jeść. Co ty baba jesteś, że mięsa nie jesz? Patrzcie, królik. Ha Ha!
    Kiedy w końcu dał się przekonać na polowanie, nie miał już wyrzutów sumienia, że odbierze życie niewinnej istocie. Przecież mu powiedzieli, że zabijanie to poczucie wolności i prawo każdego mężczyzny.
    Więc pociągnął za spust.
    Wśród wiwatów kolegów patrzył jak sarna pada, próbuje wstać, potyka się i znowu pada. I już nie wstaje.
    Poklepywany po plecach patrzył jak łagodne oczy gasną i nieruchomieją w niemym zapytaniu – „dlaczego“?
    Na sekundę odezwało się w nim sumienie, ale szybko je zdusił. Przecież tak musi być, tak mu zawsze mówili.

  8. Przekręciła zamek i zamknęła się w pokoju. Od momentu, gdy zaatakował ją jeden z mężczyzn, założyła dodatkowe zabezpieczenia, aby już żaden z nich nie mógł wejść i zrobić jej krzywdy. Położyła się do łóżka i zakryła kołdrą. Za chwilę mieli pojawić się w jej domu. Miała nadzieję, że zaśnie zanim wszystko się zacznie. To działo się co najmniej dwa razy w tygodniu. Mężczyźni przychodzili do jej męża, a rano znajdowała ich śpiących na podłodze. Ostrożnie przechodziła obok i jak najszybciej starała się wyjść z domu. Gdy miała pewność, że jest już bezpiecznie wracała i sprzątała puste flaszki, które walały się po salonie, wymiociny, które wchłonął dywan, a czasem też ślady moczu z kanapy. Wypełnione petami popielniczki porozrzucane były po całym mieszkaniu, a ona sprzątała to wszystko, zapalała kadzidełka, aby zniwelować smród, tylko po to, żeby za kilka dni znów wszystko się powtórzyło. Nie umiała się przeciwstawić, potrafiła jedynie schodzić im z drogi, chować się w swojej bezpiecznej norze.
    Wykończona usiadła na stołku w kuchni i głaskała swój brzuch. Maluch zaczął ją kopać, a ona uśmiechnęła się pod nosem czekając na narodziny tego cudu- jedynej dobrej rzeczy, która udało się zrobić jej mężowi.
    ,,Może wszystko się zmieni, gdy na świat przyjdzie Daniel” – łudziła się, że mąż przestanie pić i urządzać alkoholowe libacje, że stanie na wysokości zadania i w końcu ich życie będzie wyglądało inaczej niż dotychczas.
    ,,Jeszcze tylko dwa miesiące…”
    Patrzyła na pijaka, którego kiedyś kochała i wybrała jako towarzyszą życia. Leżał w łóżku i chrapał, a smród alkoholu przenikał każdy jego por, wypełniając powietrze kwaśnym zapachem.
    Wtedy przeszył ja ból, poczuła się jakby ktoś łamał jej kręgosłup, zgięła się w pół i wstrzymała oddech.
    Po kilku godzinach, w których była całkiem sama, z macicy wycisnęła nowego człowieka.
    Nie ruszał się, nie płakał, był siny.
    Wyczerpana wzięła go na ręce. Zdezorientowana patrzyła na swoje dziecko, tulila do piersi, próbowała nakarmić. Nabrzmiałe piersi były twarde jak stal, krocze pulsowało bólem, krew sączyła się z pochwy. Całowała noworodka, błagała, żeby otworzył oczy. Łzy moczyły jej bluzkę, aż w końcu zawyła z rozpaczy.
    Nikt nie przyszedł ukoić jej bólu, wesprzeć w cierpieniu. A mąż smacznie spał w drugim pokoju.

  9. Nie będzie inaczej
    Usiadłem na ławce. Tej samej ławce, na której już wcześniej siadałem bez niej. Usiadłem prosto, położyłem dłonie na kolanach. Mogłem udawać pomnik, mogłem być pomnikiem. Zastygłem. Bezruch nie czynił mnie mniej rozedrganym, nie uspokajał kołatającego serca, wątroby wędrującej w brzuchu na trasie góra–dół. A może to były płuca.
    Odetchnąłem tą myślą. Tą pewnością, że wszystko zostaje w środku, pozostaje niewidoczne, nie odciska się w marmurze fasady, twarzy, założonych rąk, równo zasznurowanych butów. Trwałem. I było mi niedobrze.
    Jeśli odeszła, to znaczy, że wróci. Przerabialiśmy już tę opowieść drogi. Za każdym razem chyba była krótsza. Droga, nie opowieść. Historia powtarzała się, namnażając detale. Nie wystarczyło spojrzenie w oczy, musiało być przyszpilenie wzrokiem. Nie wystarczyło słowa: wybaczam, należało je powiedzieć rękami zakładanymi na szyję. Za mało było gestu bezsilności, niemożności przeciwstawienia się powrotowi, za którymś razem musiałem to obudować sztucznym entuzjazmem. Potem szliśmy do łóżka. Następnego dnia się kochaliśmy. W kolejne dni też.
    Tym razem wcale nie będzie inaczej. Ten posąg, którym na chwilę się stałem, wyrażał tęsknotę za nieuczynieniem niczego, co pozwoliłoby jej na nowo rozgościć się w moim mieszkaniu z antresolą, w moich trzewiach, w moich zwojach mózgowych. Nie będę zdolny do braku reakcji, nie zmienię kolei losu. Znów będziemy razem. Tylko mnie będzie w tym „razem” znów mniej niż wcześniej.

  10. Nie rozmawiali od miesiąca. Posiłków też nie dzielili. On nakładał sobie porcję – dusiła krzyk, żeby nie dotykał, albo się udławił, ale przecież to on ich utrzymywał, więc konsekwentnie milczała – i szedł do salonu. Siadał na kanapie, włączał telewizor i jadł z talerza położonego na stoliku. Musiało być mu niewygodnie, schylał się i garbił. Nawet nie używał podkładki pod talerz (tak trudno na to wpaść?), a ona każdego ranka musiała ścierać ciemny okrąg z drewnianego blatu.
    Ona siadała przy kuchennym stole i zagłuszała myśli słuchając radia.
    Ale dziś przyjeżdżał fotograf. Musieli zacząć rozmawiać.
    Rano zadzwoniła córka.
    – Pamiętacie o prezencie?
    Bo tak, fotograf był prezentem od ich dwójki dzieci. Na czterdziestoletnią rocznicę. Kiedy to minęło? Już nie pamiętała, jak on wyglądał gdy się poznali. Na pewno podobali się sobie, ale dlaczego?
    – Którą koszulę ci uprasować? – zapytała, a każde słowo bolało, jak gryziona żyletka.
    Wpatrywał się w nią z pustką w oczach i rozchylonymi wargami. Wyglądał głupio, aż chciała się roześmiać. Nie było jej jednak do śmiechu.
    – Fotograf, zapomniałeś?
    No tak, oczywiście. Miał to w kalendarzu, jeszcze wczoraj o tym myślał. Zaczął go prowadzić (najpierw on, potem asystentka), gdy z kolegą założyli firmę sprzedającą i montującą okna. Spotkania, podróże i imprezy (libacje) firmowe należało zapisywać.
    Ona też miała kalendarz: urodziny dzieci, jego, rodziców i teściów. Basen Marcina, gimnastyka Magdy. Korepetycje i wywiadówki. Termin ważności mięsa z lodówki. Dentysta jej, jego i dzieci.
    – Niech będzie ta.
    Włączyła żelazko. Z kuchni dobiegł zapach kawy. Napiłaby się, czy zrobił też dla niej? Cisza, jego kroki w przedpokoju, za chwilę dźwięk telewizora.

  11. Wszyscy płaczą, szlochają i zawodzą.
    Pośród wszystkich jestem ja.
    Pozwalam płynąć łzom, czuję je, ściekające po szyi. Chcę czuć trzęsące się ramiona. Chcę łkać jak pozostali.

    Lekko dotyka wieko, tak jakby nie było z twardego, zimnego drewna.
    Nagle dłoń odrywa się gwałtownie, poparzona jak lawą.
    Nie wierzy, nie wolno jej. Jeszcze nie teraz.
    Cała zastyga, szukając nerwowo niewidzącymi oczyma potwierdzenia, że gdy opuści wzrok zamiast swego odbicia w polerowanym drewnie, zobaczy je w jego oczach. Dostrzeże blask wszystkich my i razem. Ciepła dłoń dotknie jej policzka, usta poruszą się, a w tym niemym komunikacie ona odczyta milion najgłębszych wyznań dzięki, którym podoła codzienności.
    Nie zobaczy.
    Nie odczyta.
    Zawieszona w powietrzu dłoń opada z rezygnacją na zimne wieko, a wraz z nią całe jej ciało wstrząsane spazmami, tuli do siebie kanciaste, drewniane pudełko, by przeniknąć do jego środka. By uczynić tą chwilę niebyłą. Tą i wszystkie następne.
    Już wie, jaki teraz nastał dla niej czas, a wraz z nią my wszyscy, widzowie tego spektaklu życia i śmierci. Pojedyncze szlochy nabierają na sile, stając się żałobnym chórem, akompaniującym jej pieśni, która rozdziera nas od środka. Lodowata dłoń ściska gardło, serce ogarnia tak wielka pustka, że niemalże łamie w pół. Nie mam już sił, by w niej tkwić, choć wiem, że będzie mi towarzyszyła przez wiele następnych dni, miesięcy… lat.
    Przed sobą widzę kobietę, której ciało powoli spowija mrok, szczelnie ją okrywa. I wiem, że choć minie milion chwil, a kurz okryje to wspomnienie grubą warstwą, każdy poranek, gdy po przebudzeniu odkryje brak jego ciepła, będzie tym, co zdefiniuje jej dzień.
    Na zawsze.

  12. Człowieku! Spacerowałeś kiedyś po polu minowym? Nie? A może o tym nie wiesz. Wielu błądzi meandrami eksplozji, nie zdając sobie z tego sprawy i to przez całe życie. Niektórzy budzą się tuż przed wybuchem, otrzeźwia ich ostrzegawcze szczęknięcie zapalnika, ale wtedy jest już za późno. Inni nie zdają sobie sprawy, że już dawno wylecieli w powietrze i to nie pierwszy raz. Gniją w niewiedzy, nie mając pojęcia, że nastąpili na minę pułapkę. Ja nie miałam tyle szczęścia, kiedy otwarłam oczy stałam po środku pola. Wkoło mnie gęsta przestrzeń podwyższonego ryzyka, obietnice, czułe słówka i porażające ciało pomysłów na rozkosz i życie. W którą stronę bym nie poszła kłębią się fałszywe kroki. Kim jesteś, kolejny przypadkowy człowieku? Czego chcesz mężczyzno, z nie moich marzeń, dlaczego zdobywasz się na gest i nie chcesz odpuścić. Nęcisz i czekasz aż przyjdę. Wiem. Mam się przywiązać i uzależnić od twojej nieznanej twarzy. Jesteś mi obojętny, niezwykle nieokreślony. Ja zaś wydaje się tobie znana. Jestem jedną z wielu dróg do zatracenia. A ty masz już w tym wprawę i wiesz co masz robić. Każesz mi się na sobie skupić, roztańczyć w objęciach swej złudy, opętać, byś przy mnie nie myślał o niczym. Smak krwi mojej, jęk ciała, ma złagodzić spiekotę codzienności. Z ulgą masz mnie lżyć i krzywdzić, by później przepraszać hojnie pijaństwem zmysłów. Prowadzisz mnie prostą drogą na urwisko, patrzysz mi długo w oczy, poświęcasz się dla mnie, ranisz i upuszczasz sobie krwi. A we grzmi chemia, wsiąka jad, enzymy zalotów zrobiły swoje, nasiąkam szaleństwem i choć wbijam w nadgarstki paznokcie, pękają i połyka mnie najbardziej toksyczny ze związków…

  13. To zaczęło się jeszcze w gimnazjum. Okres dojrzewania, zainteresowanie płcią przeciwną. Tylko, że ja nigdy nie byłem zbyt śmiały, nawet teraz gdy mam już prawie trzydzieści pięć lat odczuwam lekki strach przed rozmową z kobietą. Może dlatego uciekłem w świat samogwałtu…
    Choć ten pierwszy raz nie był taki zły. Na początku odczuwałem strach i fascynację zarazem. Ileż to ja się nasłuchałem, że to grzech, że można od tego oślepnąć albo, że rosną od tego włosy na dłoniach. Gówno prawda! Żadna z tych rzeczy mi się nie przytrafiła.
    Zrobiłem to w nocy, gdy wszyscy domownicy spali. Pamiętam jak strasznie płonęły mi policzki. Nasłuchiwałem każdego obcego dźwięku. Moje serce waliło jak oszalałe. Wtedy jeszcze nie potrzebowałem żadnych świerszczyków, czy filmów.
    Z wiekiem robiło się to coraz gorsze… Szukanie coraz mocniejszych wrażeń. Wszystko po to by przeżyć te kilka sekund uniesienia , kilka chwil … A potem odrętwienie i wyrzuty sumienia. Żal do samego siebie… Po co? Dlaczego to robię?… I mam świadomość, że to jest złe. Woody Allen powiedział kiedyś: „Masturbacja to seks z kimś, kogo naprawdę kochasz.” Więc wychodzi na to, że kocham samego siebie najbardziej na świecie.
    Jest czwarta nad ranem, od godziny próbuję wybrać jakiś film dla nastroju. A na szóstą mam do pracy. Znowu będę zaspany i nieprzytomny. Olać to. Nie zasnę póki tego nie zrobię. To silniejsze ode mnie.
    Wybieram krótki filmik na jednej ze stron pornograficznych. Ogarnia mnie fala podniecenia. Nie mijają trzy minuty i jest już po wszystkim. Wycieram się i odrzucam ręcznik w kąt. Wyłączam komputer, nie myśląc o tym co zrobiłem po raz kolejny. Kładę się spać.

  14. Od progu wita mnie rezolutne: „dzień dobry” rozpisane na męskie głosy w różnych tonacjach. Kroki kieruję do wielkiej zamrażarki z przesuwanymi drzwiami. Wyciągam lody Mambo w czekoladowej polewie i ustawiam się w ogonku. Przede mną spocone męskie ciała, wystające brzuchy, alkoholowe wyziewy.
    – Pięćdziesiątkę na miejscu i daj mi jeszcze szefowo pół chleba i kawałek wątrobianki na zeszyt.
    – Zdzichu! Tyle razy ci mówiłam, alkoholu na kreskę nie sprzedajemy! – Odpowiada ekspedientka, pierś osłonięta nylonowym, kwiecistym fartuszkiem faluje.
    – Za wódkę to ja zapłacę, ma się rozumieć szefowo, tylko chleba i wątrobianki mi daj na zeszyt.
    – A ty co, Zdzichu – odzywa się ktoś z końca kolejki – Jarkowe już przepiłeś?
    Zdzisław przysuwa drżącą dłonią kieliszek do ust. Chluśniem, bo uśniem! Toczy zamglonym wzrokiem po twarzach swoich kolegów spod sklepu. Coś wyraźnie się nie zgadza. Drapie się po pośladku.
    – A Cześka to gdzie dziś poniosło? – Zadaje pytanie jednocześnie czkając głośno.
    – Na dołku siedzi. – Odpowiada mężczyzna z końca kolejki. – Swoją Kryśkę znowu potarmosił, czy tam dzieciaka któregoś. A głupia baba niebieską kartę założyła i Cześka zabrali. Siedzieć już pójdzie jak nic, a bo to pierwszy raz?
    – Do czego to doszło? Żeby żona na własnego ślubnego na policję donosiła. Chłop nie kaktus, pić musi.
    Wszyscy, jak jeden mąż kiwają głowami. Ciepła wódka leje się do kieliszków, papierosy na sztuki znikają z szuflady pod ladą.
    – Pięć sześćdziesiąt! – Z zamyślenia wyrywa mnie głos ekspedientki.
    No tak. Na Starych Śmieciach zawsze to samo. Tylko cena lodów Mambo wzrosła o sto procent.

  15. Córka
    Pojawiłam się jak nieproszony gość i zaprzepaściłam twoje plany. Potem na świat przychodziły kolejne dzieci, przynosząc nowe rozczarowania. Nie zajmujesz się nami, nie masz na to czasu ani nerwów. Musimy radzić sobie sami – tobą też nikt się nie przejmował.
    Próbujesz ułożyć sobie życie, ale nie masz szczęścia w miłości. Mężczyźni przychodzą i odchodzą, zostawiając cię z długami, siniakami albo z brzuchem. Potem przychodzą następni, a ty tak bardzo boisz się samotności, że przygarniasz każdego, który chce zostać. Ile lat miał ten ostatni? Ten, któremu złamałam nos. Gdybym nie trzymała młotka pod poduszką, może i mnie, coś by po nim zostało. Jasne, że to była moja wina, sprowokowałam go – jestem małą kurewką, która tylko patrzy, żeby odebrać ci tę ostatnią radość.
    Czuję się winna.
    Czuję się brudna.
    W naszym domu, przesiąkniętym smrodem alkoholu i potu twoich kochanków, po podłodze walają się butelki – ja też jestem pusta i odrzucona.
    Czasem myślę, że to wszystko mi się śni.
    Chciałabym obudzić się w innym świecie albo nie obudzić się wcale.

    Patrzę, jak dorastasz i widzę siebie sprzed lat. Masz moje oczy i włosy.
    Nienawidzę tego, bo jestem nikim. Rozmieniałam się na butelki mętnej chiry, sprzedawanej przez śmierdzącą meliniarę, na zasiłki z opieki społecznej, przepijane z byle kim, bo i tak nie starczyłyby na życie.
    Miotam się pomiędzy krótkimi okresami abstynencji a triumfalnymi powrotami starych przyzwyczajeń. Pomiędzy przedłużającymi się ciągami alkoholowymi a trzeźwością, która jest piekłem.
    Próbowałam walczyć, zanim sparszywiałam; przed ludźmi broniłam się młotkiem, przed schedą po matce, nie miałam się czym obronić.
    Tobie też należy się po mnie spadek.
    Wydziedziczam cię!

  16. Widzę ich bardzo wyraźnie. Jak kukiełki w papierowym teatrzyku.
    Pojechaliśmy na taki teatrzyk do Krzepic w trzeciej klasie podstawówki. Pamiętam, bo po spektaklu kazali mi zjeść całą torbę papierówek i zapić skwaśniałym od upału mlekiem. Pożyczony od wójta jelcz przechylał się na zakrętach i podskakiwał na wybojach, a ja wisiałem w oknie zgięty wpół i rzygałem na mijające nas samochody.
    Oni nie pamiętają – wycięli to ze swoich życiorysów. Zrobili tak, bo mogli.
    Wszystko można, jeśli się chce. Tak mówi w sobotę o 9:30 miła pani z telewizji. Ma białe zęby i składa ręce jak do pacierza, a ja jej wierzę na amen.
    Oni uwierzyli dużo szybciej, już w podstawówce. Agnieszka – teraz pani ordynator – chciała, żebym przestał na nią patrzeć i próbowała zakleić mi oczy gumą arabską. Henio – komendant – chciał, żebym nie przychodził na lekcje, bo zalatywałem wiejską gnojówką, więc kiedyś przewrócił mnie i kopnął w zęby. Do dzisiaj mam ukruszoną dwójkę. Ale najgorsza była starościna – wtedy po prostu Ulka – która pragnęła, żebym zniknął i po prostu udawała, że mnie nie ma.
    Potem zniknąłem naprawdę, a gdy wróciłem – oni już nie pamiętali.
    Nie patrzą na mnie, gdy siedzę w kiosku i podaję im bułki, sałatki i soki. Nie wiedzą, kim jestem i skąd się wziąłem.
    Ja patrzę. I wiem o kilku ważnych rzeczach.
    Wiem, że jak się chce, to wszystko można – na przykład zdobyć lewe recepty przez internet.
    Wiem, że jeśli zamknę kiosk o 8:25 i pójdę spacerem na dworzec, to zdążę na pociąg do Łodzi.
    Wiem, co każdy z nich zjada na śniadanie.
    Wiem też, że gdy się zmiesza kilka niewłaściwych leków i popije sokiem grejpfrutowym, to potem człowiek już nic nie może. Choćby bardzo chciał.

  17. Człowiek siedzi sobie beztrosko na tarasie, wdycha zapach kanadyjskiej jesieni i wbrew własnej woli dowiaduje się nagle, że jest coś takiego jak toksyczność doskonała, dosłowna i namacalna. Można jej dotknąć, powąchać a nawet zobaczyć.
    Poznałam ją, gdy pewnego dnia Pixel, mój żywiołowy jack russel stanął pyskiem w pysk ze skunksem. Jazgotliwym szczekaniem rozjuszył przeciwnika, który z eleganckim przytupem małych łapek uniósł puchatą kitę, wypiął zad i strzyknął strumieniem smrodu wprost w psi łeb. Odurzona psina pędem rzuciła się do uchylonych drzwi tarasowych, a ja cudem zatrzasnęłam mu je przed nosem. Cudem też nie zwymiotowałam.
    Fetor, smród, syf, odór, nie ma takiego słowa, które udźwignęłoby wagę zapachu. Zachodzę w głowę, co Bóg miał na myśli, stwarzając skunksa? Musiał mieć niezły ubaw.
    Wiedziałam, że skuteczne w usuwaniu tegoż smrodu są pomidory. Przytargałam więc do ogrodu butelki z sosem, po drodze wystroiłam się we wściekle żółty płaszcz przeciwdeszczowy, owinęłam twarz szalem i założyłam różowe rękawice kuchenne. Złapałam wijącą się i warczącą ofiarę pod pachę, polałam wodą ze szlaucha i natarłam paćką wszędzie, gdzie tylko zdołałam. Wykorzystując chwilę mojej nieuwagi, Pixel wyślizgnął się z uścisku i pognał co sił w nogach.
    Popędziłam za nim chyłkiem. Stopy wysunęły mi się do przodu z japonek śliskich od sosu, płaszcz furkotał, a rękawice poplamione na czerwono na pierwszy rzut oka mogłyby być uznane za narzędzie zbrodni.
    – Stój, draniu! – goniłam go aż pasek łączący górę klapek z podeszwą zerwał się, a ja wpadłam w poślizg i runęłam jak długa ryjąc nosem po ziemi.
    Widok musiał być żałosny o czym przekonałam się nie swoimi oczami. Za płotem stał sąsiad z otwartymi ustami. Zamknął je, ponownie otworzył, potarł dłonią czoło i ryknął śmiechem.
    – Nie ruszaj się, leż, zaraz ci pomogę – rzucił, a ja miałam ochotę ucałować go z wdzięczności. Przeskoczył zwinnie niski płotek dzielący nasze posesje, zatrzymał się i… telefonem zrobił mi zdjęcie.

  18. Weronika ustawiła na granitowym kuchennym blacie wagę i rząd miseczek. Do każdej z nich wsypała precyzyjnie odmierzone porcje rozmaitych kasz, kurczaka i ryby. Umyła i obrała warzywa. Siekała je z wprawą, a stukot noża na desce działał na nią uspokajająco.
    Odprawiała swój rytuał w każdą niedzielę wieczorem. Po przyrządzeniu dania lądowały w osobnych pojemniczkach. Na karteczkach, które do nich przyklejała, wpisywała wagę, kaloryczność i makroskładniki produktów. Nawet obudzona w środku nocy potrafiła podać zawartość białka w połowie piersi kurczaka.
    W skupieniu mieszała drewnianą łyżką kolejno w kilku garnkach. Przygotowanie posiłków na cały tydzień zajmowało kilka godzin, ale było tego warte. Przestrzeganie reżimu było odtrutką na sny, w których Jarek powtarzał jej, że żeni się z Iwoną, bo Weronika nigdy nie spełniała jego wymagań. Pomagało hamować łzy, kiedy budziła się ze szlochem. Pozwalało zapomnieć o słowach matki, która zwykła mawiać, że z takim wielkim tyłkiem nikt jej nie zechce. Spójrz na siebie, ty ofiaro losu, ogarnij się wreszcie, zanim odjedzie ci ostatni pociąg.
    Po rozstaniu zaczęła się głodzić. Żołądek zacisnął się jak pięść i nie była w stanie nawet przełykać. Każdy stracony dekagram dawał jej przewagę nad wysportowanymi sukami, które brały z życia co chciały. Po kilku tygodniach zagłodzone ciało rzuciło się na jedzenie. Samodzielnie i bez jej woli. Wrzucało w siebie toksyczne dawki cukru i tłuszczu. Czuła, jak pływają w jej krwi. Każdy odzyskiwany dekagram napawał ją wstrętem do cielska. Potrzebna była trzecia droga. Żadnych toksyn we krwi, zatykającego tętnice tłuszczu., nierównych fałd na ciele Tylko czyste, żywe mięśnie i kości. Weronika z głęboką spojrzała na rząd kolorowych pudełeczek, do których przekładała gotowe posiłki. Czystość i siła. Żadnych śmieci.

  19. Asgard, 1996
    – Na młot Thora, dlaczego ci wszyscy królowie są tak roszczeniowi? – pomyślał Odyn, usiłując skupić się na słowach króla Haralda Sinozębego.
    Kolejny suto zakrapiany miodem sumbl właśnie dobiegł końca i wszechojciec nordyckich bogów miał niemałe trudności z koncentracją, o wypowiadaniu składnych zdań nie wspominając.
    – Haraldzie, uczyniłem cię nieśmiertelnym i pozwoliłem żyć w Asgardzie. Czegóż mógłbyś chcieć więcej?
    – Ja, który zjednoczyłem Skandynawię i doprowadziłem do przyjęcia przez Danię chrztu, pragnę, by upamiętniono me imię pośród śmiertelników tak, jak upamiętniono imię Mieszka, panie. – Na wzmiankę o chrzcie goszczący u Odyna Zeus i Perun aż podskoczyli z przerażenia, a gospodarz dostał czkawki.
    – Taki afront! – Odyn zdusił w sobie okrzyk złości. Wspomnienie zdrady było wciąż żywe, ale wolał zachować przychylność Haralda i jego rodziców, którzy zza pleców syna łypali teraz w kierunku tronu. – Co za toksyczna rodzinka – skonstatował w myślach potężny bóg. – Dobrze, Haraldzie, twa prośba zostanie spełniona. – To rzekłszy, odprawił zebranych skinieniem dłoni.
    Odyn wiedział, że sygnowane przydomkiem „Sinozęby” czekoladowe przysmaki nie powtórzą sukcesu tych od Mieszka, więc musiał wymyślić coś innego. Na szczęście miał w Midgardzie zaufanych ludzi.
    Waszyngton, tydzień później
    – Jak nazwiemy naszą technologię? – zapytał prezes Nokii.
    – Może „Bluetooth”? To angielski przydomek króla Haralda Sinozębego, który zjednoczył niegdyś Skandynawię – powiedział przedstawiciel firmy Intel.
    – Niech będzie – przytaknęli prezesi Ericssona i Nokii.
    – Na każdą toksynę znajdzie się antidotum – zaśmiał się Odyn, śledząc przebieg spotkania w swym kryształowym zwierciadle.

  20. – Proszę, to z okazji komunii. – Chrzestna wręczyła Ani pudełko. – Pewnie twój poprzedni nie jest już najlepszy?
    W środku był… smartfon. Nowiutki, przepiękny.
    – Dziękuję – szepnęła dziewczynka. Czuła, jak oblewa ją szczęście. – Poprzedni? Ja nie miałam żadnego. Mama nie chciała kupić, choć wszyscy w klasie mają od dawna.
    – Wszyscy mają? – wtrąciła matka. – Tylko że ci wszyscy mają też ojców, a twój poszedł w długą, kiedy zobaczył, jaka niedojda mu się urodziła. I po co ci smartfon? I tak nikt do ciebie nie zadzwoni. Nawet przez domofon nikt cię nie woła.
    – Nie woła, bo jak ostatnio Ola zadzwoniła, wyzwałaś ją od chamek.
    Matka przewróciła oczami.
    – Bo ona dzwoniła tylko dla żartu. Chyba nie myślisz, że naprawdę chciała się bawić z kimś takim jak ty? Powinnaś kupić Biblię, bo ona nie potrzebuje smartfona – zwróciła się do chrzestnej. – Nie ma koleżanek, siedzi sama w ławce, nawet ty przestałaś ją odwiedzać.
    – Kiedy ostatnio przyszłam, mruczałaś pod nosem, że ci nogi w dupę włażą, a nie możesz odpocząć, bo ciągle goście i goście. Traktujesz mnie jak natręta, to i nie przychodzę. Nawet na komunię mnie nie zaprosiłaś, ale postanowiłam wpaść bez zaproszenia.
    Matka poczerwieniała. Wybuchnęła:
    – Anka, po co wzięłaś ten durny telefon? Ciotki nie stać na tak drogi prezent! Przez twoją pazerność będzie teraz głodować. Co za diabelski pomiot mi się trafił!
    Chrzestna pożegnała się szybko, zostawiając dziewczynkę na pastwę rozwścieczonej matki.
    Ania wbiegła do łazienki. W lustrze zobaczyła swoje przerażone oczy.
    Ona ma rację, pomyślała w panice. Jestem diabelskim pomiotem. Nikt mnie nie lubi. Po co smartfon komuś takiemu jak ja? Po co ja w ogóle żyję?

  21. Spoglądając w lustro, widzę obraz nędzy i rozpaczy. Podkrążone oczy po nieprzespanych nocach są pierwszym, co przyciąga mój wzrok. Kiedy się nad tym zastanawiam, nie wiem, kiedy dokładnie ten moment nastąpił. W mojej pamięci nie odnajduje odpowiedniego pudełka, które wyjaśni mi, dlaczego to się stało.
    Przemywam twarz.
    Następną rzeczą, którą dostrzegam, jest ziemista cera. Nawet nie zastanawiam się, dlaczego już nie jestem podobna do dawnej siebie. Co się stało. Mam dość. Wole ponownie zanurzyć się w niemoc. Odpłynąć i przestać myśleć o wszystkim.
    Wracam do łóżka.
    Zakopując się pod lekką kołdrę, której świeżość pozostawia wiele do życzenia, odpływam. Nie sen mnie zabiera w swoje objęcia, a strzępek wspomnienia. Pomimo chłodu czuje na twarzy ciepło słońca, które ogrzewało mnie wtedy. Zapach kwiatów i śmiech ludzi przenosi mnie do odległych czasów. Nie pamiętam, kiedy to było. Wielu szczegółów nie przypominam sobie. Jedyne co wiem na pewno to, że było miło, ciepło.
    Wydaje mi się, że wspomnienie, trwa dłużej niż zawsze, z czego się obronnie ciesze. Wszystko staje się bardziej wyostrzone, prawdziwe. Chce tu zostać i nie wracać do szarej rzeczywistości. Sądzę, że mogę być tego celu bliska. Może nawet już tu jestem.

  22. Okazja sama pcha się w łapki i Kicencja zamierza ją wykorzystać. Odkąd pojawiła się zmora, dom stoi na głowie. Są człowieki – rejwach, bieganie, szczekanie, śliniący się radością jęzor. Nie ma człowieków – wycie, skomlenie, szukający pocieszenia zimny nos. Phi! Co on, nańka? Spać – za głośno. Jeść – wielki pysk pcha się do miski. Zamiast wieczornej porcji głaskania, przymusowa zabawa ze zmorą, urągająca kociej godności. Strzelanych fochów nikt nie zauważa.
    Kuba przynosi powiew nadziei.
    – Konwalie! – Cieszy się mama i zaraz markotnieje. – Gdzie ja je postawię? Kot gotów się zatruć.
    – Mamo, ten leń od dawna nie skacze po meblach – rzuca Kuba, opierając się o ścianę, by rozpędzone psie szczęście nie sprowadziło go do parteru.
    Kicencja zmienia się w obrazę majestatu – miałby być tak głupi, żeby chabazie jeść? – ale na nikim nie robi wrażenia.
    Duże człowieki idą do pracy, Kuba do szkoły. Kłapciaste uszy klapnięte jakby bardziej. Nos wsuwa się pod kocią łapkę. Pod same pazury. Ale Kicencja zdobywa się na wspaniałomyślność. Przeciąga się, z gracją podbiega do komody. Hop! Oj, dawno tego nie ćwiczył, gracja się kończy, ale szczeniak i tak patrzy na niego z zachwytem. Kicencja ostrożnie trąca pyszczkiem kwiatki. Na dole ogon wariacko bije o parkiet. Na górze zmrużone z lubości oczy. Na dole przednie łapy odbijają się od podłogi, lądują na brzegu blatu. Na górze biała, obszyta koronką serwetka zaczyna zsuwać się pod ich ciężarem. Na dole rozbite niebieskie skorupy. Łapy ślizgają się na zakręcie do kuchni. Po chwili zza drzwi łypie brązowe oko. Przy skorupach mruczenie. Pac, pac, pac, pac. Łapy wracają. Język chłepcze wodę.
    Zielone oczy beznamiętnie patrzą na wstrząsane konwulsjami ciało.

  23. fragment opowiadania
    Mam trzydzieści sześć lat i z używek spróbowałam już chyba wszystkiego. Miało to swoją cenę, ale w domu nauczyłam się, że kiedy dają, trzeba brać.
    — Mam dwudziestu trzech przyszywanych braci i osiemnaście sióstr — odpowiadam na pytanie o rodzeństwo. Robert wytrzeszcza oczy i wybucha głośnym śmiechem. Czekam, aż się uspokoi. Tego też nauczyłam się w domu- cierpliwie czekać.
    — To niemożliwe. — Dzieli piwo na małe łyczki. Muszę się pilnować, żeby swojego nie wyżłopać jednym haustem.
    — Starzy zrobili z naszego domu Pogotowie Opiekuńcze.
    Dzieci, zabierane podczas interwencji, przywożono do nas, nie zważając na porę dnia i nocy. Był czas, kiedy było ich dziesięcioro. Rozłaziły się po kątach jak wszy, wymiatając z nich spokój i harmonię.
    — Ja wam nie wystarczę? — pytałam wtedy matki.
    — Te dzieci potrzebują domu. Nie miały tyle szczęścia co ty.
    Błagałam ich, żeby zrezygnowali z funkcji opiekunów. Oni niestrudzenie twierdzili, że ,,świat potrzebuje ludzi dobrego serca”. Nienawidziłam tych bachorów- pomiotu patologii! Odebrali mi rodziców i normalnie funkcjonującą rodzinę.
    Obok naszego stolika przechodzi zgrabna szatynka z warami glonojada. Wzrok, Roberta, wędruje w jej stronę i zatrzymuje się na obfitym biuście. Nie mam nic przeciwko, przyzwyczaiłam się. Starzy też mnie ignorowali. Po za tym, nie ma na co patrzeć. Jestem tłustą babą, która wypala jedną fajkę za drugą, a smak nikotyny zagryza kilogramami słonych orzeszków. W tej chwili lepsze to, niż paznokcie- obgryzam je od dziesiątego roku życia. Stały się pokarmem zapychającym głód uwagi. W szkole koleżanka powiedziała mi, że ,,to obrzydliwe i powinnam coś z tym zrobić”. Nie powiedziała co, więc kiedy Marek z szóstej ,,B” dał mi fajkę, w zamian za pomacanie moich cycków, wiedziałam, że to będzie alternatywa. Ciekawe, czy Robert będzie chciał mnie pomacać? (…)


  24. Daj mi pić.
    Nie tego! Herbaty mi zrób.
    Naucz się wreszcie, że nie cierpię wody.
    Dlaczego się nie odzywasz?! Jesteś taka sama jak ona.
    Przyłożyć by trzeba, to może coś by z tego było.
    Zimnej dolej! Przecież mnie poparzysz.
    Cholera, co robisz?!
    Powoli, bo nie zdążę łyknąć!
    Starczy.
    Obiad zrobiłaś? Bo ten wczorajszy to tylko świniom rzucić.
    No i czego ryczysz?! Do roboty się weź.
    Twoja matka nas zostawiła, zrozum to wreszcie! Miała nas w dupie i sobie poszła.
    Ot co.
    Znudziło się jej pranie zasranych prześcieradeł.
    Teraz ty będziesz prała! Jej podziękuj, nie mnie.
    No powiedz coś!
    Co tak patrzysz?
    Też byś tak chciała? Ani mi się waż!
    Słyszysz?!
    Nie po to ci pieluchy zmieniałem i podcierałem tyłek, żebyś się teraz wyniosła.
    Będzie ten obiad, czy mam tu zdechnąć z głodu?
    Pośpiesz się!
    I telewizor włącz, żebym sobie na ludzi popatrzył.

    W podobny sposób mówił do mnie każdego dnia. Jednak tego popołudnia powiedział coś, co wsiąkło w moje myśli i zagnieździło się w nich na długo: ZOSTAWIŁA, POSZŁA SOBIE, ZNUDZIŁO SIĘ JEJ. Przywoływałam te słowa wielokrotnie, by odurzały mnie kadzidlaną wonią znaczeń. Najbardziej wtedy, gdy znowu mnie poniżał. Gdy nie miałam już siły na przekładanie jego wiotkiego ciała z wózka na łóżko i z powrotem. Gdy tęskniłam za zwyczajną rozmową, uśmiechem, wspierającym gestem.
    Przytuliłam się do tych słów, przywiązałam jak skrzywdzony pies, który niemo skamle o najdrobniejszą czułość, choć jego oczy i ciało mówią, że się boi. Z tych słów czerpałam powietrze, spijałam po kropelce sączącą się z nich nadzieję. Bo jeśli sobie poszła, jeśli nas zostawiła, to może kiedyś wróci. Pomyśli o mnie, zatęskni i wróci.

    I tego lata już nie przekroczyłam bramy cmentarza.

  25. Za dwie dziesiąta, zaraz otwierają, ogonek przed plastikowymi drzwiami „Taniego Armaniego” wije się jak za Peerelu. Czwartek, nowa dostawa prosto z Anglii! Cena za kilogram relatywnie wysoka, ale jakie cuda można znaleźć! Otworzyli, tłumek rozgorączkowanych kobiet ruszył przed siebie szarpiąc plastikowe kosze i gorączkowo przeliczając wypłacone przez MOPS pieniądze: chleb, opłaty, fajki, ciuchy… Cicha mantra szeptana pod nosem, zaklinanie rzeczywistości, żeby starczyło, żeby nie dać się wyprzedzić, żeby… O, biżuterię wystawili na ladę, rzuciły się jak muchy na gówno, głupie i tak się nie znacie, tandeciary! Obsiadły pudełeczka, koraliki sypią się na podłogę, po co się tak szarpiecie, teraz to możecie sobie, hehe! Klekot przesuwanych wieszaków, raz, dwa, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, bluzki, sweterki, kurtki, sukienki, ta będzie moja, jedwab sto procent poliester, do kosza, do kosza! Ten zasikany emeryt upycha do torby krawat zasłaniając się spodniami, złodziej, rentę ma jeszcze, tylko by oszczędzał dziad jeden, a ta gruba spod trójki myśli, że schudnie i wepchnie te swoje golony w kwiecistą spódnicę, zapomnij laluniu, moja ona będzie! O, zabawki w kartonie, dla wnusia coś znajdę, enerdowskie biustonosze to pewnie po tych starych kobietach z domach opieki, czasami widać nazwiska napisane pisakiem. Wynoszą wypchane jednorazówki, obijają je pijane szczęściem o łydki i kolana. Stary znów będzie się darł, że z szaf się wylewa, śmierdzi lumpeksem, kto te łachy będzie nosił, on tego syfu z Zachodu nie chce, UNRRA jakaś pieprzona, oszalałaś kobieto, na co ci tyle lumpów?! Tego dziadostwa nie ma gdzie trzymać! Idź ty na działkę ten twój trawnik kosić, za tydzień nowa dostawa!

  26. Gonia podjechała pod bramę i zatrzymała auto. Wytaszczywszy z niego swe cielsko, poczłapała do skrzynki na listy. Wśród ławicy kopert natychmiast wychwyciła tę z czerpanego papieru. Znowu zaproszenie. Zebrało jej się na mdłości. Nie mają, kurwa, co robić, tylko obwieszczać całemu światu, że odtąd będą się gzić po bożemu. Myśl, że, po bożemu czy nie, sama też chętnie by się pogziła uwierała jak kamyk w bucie.
    ***
    – Margot chce z tobą rozmawiać. – Słowa sekretarki raziły wnętrzności Jacka, a ból rozszedł się po całym ciele, wywołując konwulsyjny dreszcz. Podobno królowa Margot słynęła z urody i miała wielu kochanków. Cóż mogło ją łączyć z tym wrednym opasłym babsztylem, którego nikt by nie dotknął nawet w rękawiczkach? Pod drzwiami jej gabinetu czuł się jak hugenota w noc świętego Bartłomieja.
    – Proszę! – Dobiegł go złowieszczo opanowany głos inkwizytorki.
    – Basia mówiła, że chciałaś się ze mną widzieć – zaczął przepraszającym tonem.
    – Jacuś, wiem, że masz dzieci i żonę, ale tu, kurwa, nikt nikomu nie płaci z dobrego serca. – Nie krzyczała, ani nie denerwowała się, tylko siedziała za biurkiem rozparta jak ogromna oślizgła ropucha. Ze spokojem wypluwała słowa. – Tu się, kurwa, liczy wynik, zysk, interes firmy, a z tych raportów – powiedziała, wskazując na plik dokumentów – wynika, że ostatnio opierdzielasz się koncertowo. Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli się pożegnać.
    ***
    Hanna skończyła odkurzać mieszkanie, usiadła w fotelu, przerzucając nogi przez oparcie i z błogim uśmiechem otworzyła w telefonie witrynę sklepu obuwniczego. Gdy pojawił się Jacek, zerknęła na niego i rzuciła:
    – Cześć, kochanie!
    – Jest coś do jedzenia?
    – Są jajka w lodówce, możesz sobie usmażyć – odparła beztrosko.
    – Co ty, kobieto, robisz całymi dniami? – Rozległ się pomruk nadciągającej burzy, a atmosfera zgęstniała. Hanna postanowiła puścić nawałnicę bokiem.
    – Kosmetyczka, fryzjer, fitness, zakupy w Internecie – wyliczyła wyzywającym tonem i wyszła, trzaskając drzwiami. Boże, co za kanał! Tak to jest uzależnić się od faceta. Nie pozwoli, by Helę spotkało to samo, będzie ją cisnąć z nauką, zmusi, by poszła na prawo albo ekonomię, zrobiła błyskotliwą karierę i zarabiała mnóstwo pieniędzy jak szefowa Jacka.

  27. – Szybciej! Nie ma czasu. – Kobieta zagryzła wargi, mocniej ciągnąc dzieci.
    – Pić – jęknęła Olena, wpatrując się w kroplę krwi, która zakwitła na ustach matki. Potrzeba zaspokojenia pragnienia kręciła się w głowie dziewczynki niczym karuzela.
    – Przestań! Jak możesz być taką egoistką, gdy twój brat… – Kobieta nie dokończyła, spojrzała na Alika, po czym wyjęła z torby butelkę. Przyłożyła ją do ust chłopca, a on przyssał się łapczywie.
    – Ja też muszę – szepnęła płaczliwie Olena. – Mamo, błagam.
    – Jesteś starsza, wytrzymasz.
    Olena skrzywiła się, uszczypnęła Alika w wychudzone udo.
    – Widziałam! – syknęła matka i szarpnęła rękę córki. Potem przeniosła wzrok na syna, pogłaskała jego lepkie od potu włosy. Olena przełknęła ślinę. Tak bardzo chciała…
    Po jakimś czasie wyrosła przed nimi łysa, skalista ściana.
    – To tu – oznajmiła kobieta. Dzieci osunęły się na ziemię jak worki z kartoflami.
    – Zobaczcie, woda! –Złapała Olenę i Alika za ręce i pociągnęła w stronę skalnej szczeliny, za którą pulsowała lazurowa toń. Na jej widok dzieciom momentalnie przybyło sił. Alik rzucił się w kierunku wody, ale matka go powstrzymała.
    – Olena pierwsza. Pij!
    Dziewczynka uśmiechnęła się, jej serce zalała fala ciepła i nadziei. Złożyła dłonie w łódkę i nabrała wody. Piła zachłannie. Każdy łyk przynosił ulgę. Kobieta nie spuszczała wzroku z Oleny, widziała sieć lazurowych linii powoli zakwitających na jej skórze. Wkrótce całe ciało dziewczynki pokrył niebieski tatuaż. Jej skóra zaczęła pękać jak skorupa. Olena otworzyła usta. Przerażonymi oczami wpatrywała się w matkę. Kobieta przyciskała do piersi Alika, który wierzgał się w jej ramionach jak zdziczały mustang.

  28. Piłem, zanim poznałem Justynę. Piłem także, gdy się poznaliśmy. Przestałem pić, gdy będąc już dwuletnim małżeństwem, Justyna powiedziała, że ma dość. Na każdej imprezie musiała się za mnie wstydzić. Postanowiłem zadziałać. Kilka miesięcy temu, zakończyłem roczną terapię i byłem trzeźwy od półtora roku.

    – Wokół będzie sporo pijanych osób, Karol. Trzymaj się blisko mnie.
    – Spokojnie kochanie, dam sobie radę – odparłem, wciąż spokojnym tonem.
    – Wcześniej średnio dawałeś, więc nie wiem, skąd ta pewność siebie. – Jej głos był nieco agresywniejszy.

    To nie była pierwsza tego typu dyskusja. Przemilczałem ją i ruszyłem w stronę szwedzkiego stołu. Nałożyłem wszystkiego po trochu i stanąłem w ustronnym miejscu, by nikt nie próbował mnie pytać, z którego departamentu jestem. Justyna porozmawiała chwilę ze swoimi przełożonymi, zerkając w moim kierunku co jakiś czas. Ja skupiłem się na konsumpcji, średniej jakości, potraw. Mimo wszystko, wyżerka za friko. Po odbyciu kilku kurtuazyjnych rozmów, wróciła do mnie.

    – Nie jest ci za gorąco? Wyglądasz jakbyś się gotował. A może cię ciągnie?
    – Jest w porządku. Chyba przesadzasz. – Powoli traciłem cierpliwość.
    – Ja przesadzam?! Już zapomniałeś przez co przechodziliśmy? Martwię się o ciebie. – Ton jej głosu wpadał w paniczny.
    – Oczywiście, że nie zapomniałem. Ale naprawdę kochanie, radzę sobie, nic mnie nie ciagnie – próbowałem jak najspokojniej.
    – Widziałam cię. Zerkałeś na ludzi jak popijają. Poznaję to pragnienie w twoich oczach.
    – Wiesz co… Chyba pojadę już do domu. – Czułem się zmęczony.
    – Jaja sobie ze mnie robisz? Żebyś tam mógł spokojnie nachlać się wódy? Nigdzie się nie ruszasz, muszę cię mieć na oku!

    Trochę tęskniłem do tych starych imprez.

  29. Za oknem padał drobny, biały śnieg, kiedy Natalia owinięta w ciepły koc siedziała z książką na kanapie, podjadając cukierki o smaku imbiru. Nagle usłyszała pukanie – zerwała się na równe nogi i pobiegła do drzwi.

    Gdy się ocknął i zobaczył jego twarz wiedział, że stało się coś strasznego.

    Jego oczom ukazała się kobieta sprzed lat, z którą łączyła ich jedynie ten sekret. Tajemnica, która ich niegdyś połączyła i której nigdy więcej nie chcieli zgłębiać stała nad nimi i patrzyła złowrogo. Wiedzieli, że już nie uciekną. Przed oczyma mieli karuzelę emocji, której nie dało się zatrzymać.
    Kiedy je otworzyła aż zamarła. Jej oczom ukazał się ukochany sprzed lat, który kiedyś po prostu z dnia na dzień ją zostawił. Odszedł bez słowa, zabierając ze sobą jedynie trzy jej fotografie.
    Od tego czasu minęły już 4 lata, Natalia zdołała się otrząsnąć i poukładała sobie świat. Wykasowała z pamięci chwile spędzone z Kamilem, wyrzuciła wszystko, co ją kiedykolwiek z nim łączyło. Nie rozumiała dlaczego odszedł bez pożegnania i już nawet nie chciała wiedzieć. Miała swój świat, który mozolnie odbudowała, miała partnera, z którym stworzyła szczerą i pełną bliskości relację.
    Nie wracała do toksycznej przeszłości. Jak on śmiał tak nagle zjawiać się u progu jej drzwi, no jak ? I po co przyszedł, trzymając w dłoniach 6 fotografii ?
    – Natalio, wybacz, musiałem tak postąpić. Proszę – rzekł cicho, nie patrząc jej w oczy.
    Natalia spojrzała na 3 swoje zdjęcia i 3 prawie identycznej dziewczynki i wyszeptała blada:
    – To nie może być ona. Skąd to masz ?

  30. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

    Dziękuję, że nadesłaliście tak wiele prac! Wyniki konkursu prawdopodobnie ogłosimy w środę!

Dodaj komentarz