Pora zaprosić was do kolejnego konkursu na blogu Pasji Pisania. Tym razem możecie wygrać jedną z najsłynniejszych powieści Agathy Christie – „I nie było już nikogo”. Kto wybierze się na upiorną Wyspę Żołnierzyków?
W jednej z najsłynniejszych – a może i najlepszej – powieści Agathy Christie I nie było już nikogo (znanej także pod wcześniejszym tytułem Dziesięciu Murzynków) dziesięć przypadkowych osób zostaje zaproszonych na Wyspę Żołnierzyków. W swoich pokojach znajdują wierszyk o grupie żołnierzyków, które na skutek mniej lub bardziej dramatycznych okoliczności kolejno znikały. Wkrótce bohaterowie zostają oskarżeni. A przecież zapowiadał się miły podwieczorek:
„Drzwi otwarły się i mężczyźni przyłączyli się do ich towarzystwa. Rogers postępował za nimi z filiżankami czarnej kawy na tacy. Sędzia usiadł obok panny Brent, Armstrong podszedł do Very, a Tony Marston do okna. Blore przyglądał się z wyrazem zdumienia figurce z brązu, jak gdyby starał się odgadnąć, czy jej dziwne kształty mają wyobrażać postać kobiety. Generał Macarthur oparł się o kominek, targając ręką biały wąs. Do diabła, świetny obiad! Jego samopoczucie uległo znacznej poprawie.
Lombard przerzucał »Puncha«, który leżał na stoliku przy ścianie. Rogers obchodził wszystkich z tacą. Kawa była dobra, naprawdę czarna i bardzo gorąca. Po tak doskonałym obiedzie wszyscy byli zadowoleni z siebie i z życia. Wskazówki zegara wskazywały dwadzieścia po dziewiątej. Nastąpiła cisza pełna spokoju.
W tę ciszę wdarł się nagle głos. Bez żadnego uprzedzenia, przenikliwy, sztuczny.
– Panie i panowie! Proszę o ciszę!
Wszyscy poruszyli się nerwowo. Obejrzeli się wokoło, spojrzeli na siebie, na ściany… Kto to mówi? Czysty i wysoki głos zabrzmiał znowu:
– Wszyscy jesteście postawieni w stan oskarżenia”.
Każde z gości będzie się musiało zmierzyć z wielkim strachem i własnym sumieniem. Nie ma ucieczki, cała dziesiątka jest odizolowana („Sedno sprawy tkwi w tym, że my tej wyspy nie opuścimy… Nikt z nas nigdy jej nie opuści… Zbliża się koniec. Czy wy tego nie widzicie?”). Jak potoczy się ta historia – więcej o tym pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.
W tym roku obchodzimy „Stulecie Agathy Christie” – a zatem dzisiejszy konkurs będzie poświęcony jej powieści. Możecie wygrać egzemplarze I nie było już nikogo ufundowane przez Wydawnictwo Dolnośląskie. Dodam jeszcze, że jest to jedna z moich ulubionych książek i cieszę się, że za pośrednictwem tego konkursu mogę się nią z wami podzielić.
Bohaterowie I nie było już nikogo zostali postawieni w stan oskarżenia. I niech to „oskarżam” będzie słowem przewodnim w waszych pracach. Kogo lub co oskarżą wasi bohaterowie? Opowiadanie nie musi być kryminalne, może też mieć czysto komediowy charakter – wszystko zależy od waszej inwencji.
Prace nie powinny przekraczać 1700 znaków ze spacjami. Opowiadanie (lub jego fragment) wklejcie w komentarzu do niniejszego wpisu nie później niż 22 marca. Spośród nadesłanych tekstów wybierzemy najlepsze, a ich autorzy otrzymają egzemplarz I nie było już nikogo.
Czekamy na wasze teksty!
Źródło cytatów: Agatha Christie, I nie było już nikogo, tłum. Roman Chrząstowski, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2010.
Źródło grafiki: https://www.imdb.com/title/tt3581932/mediaviewer/rm318131712
„Samotność maratończyka”
Biegłem. Nie pierwszy raz. Zawsze sobie powtarzałem, że to będzie mój ostatni start, ale coś mnie pchało i pchało i pchało. Potem wracałem do domu, padałem na pysk i chciałem przypomnieć sobie choć jedną myśl, która mi towarzyszyła w trakcie biegu, lecz w głowie miałem tylko wielką pustkę. Czyżby moje życie to bieganie? Bez tego nie istnieję? Hmmm…
Gdy miałem kilkanaście lat, zadałem sobie pytanie, jak chciałbym spędzić życie. I wiecie co? Wcale nie towarzystwo było mi w głowie, nie zabawy i nie zaszczyty. Tylko obcowanie z sobą samym. Pamiętam, jak obejrzałem film „Samotność długodystansowca” i chyba właśnie wtedy zrozumiałem, gdzie jest moje miejsce na tym świecie.
I tylko ten jeden raz był inny, gdy przybiegłem na metę i zobaczyłem ich… Gnojka z psem. Chłopak trzymał tabliczkę czekolady. Już rozpakowywał, już brąz skrzył się słodkością! Ale byłem i ja – głodny, po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów! Tak mi się chciało jeść!… Gówniarz nie chciał oddać! Szarpał się! Wyrywał! A czekolada pękała, rozmazywała…
– Wysoki sądzie. Tak właśnie doszło do pozbawienia pokrzywdzonego tabliczki czekolady. Ja, jako obrońca, wnioskuję o uniewinnienie.
I mamy pierwszą pracę! Wspaniale! Kto następny?
“Kochanie”
– Gdzie jest moj telefon? – Głos Jana był niebezpiecznie spokojny.
– Na stole. – Wyszeptała Lu.
Przeszedł wolno przez pokój do jej fotela. Pochylił się i musnął jej czoło grubymi fioletowymi wargami. Przełknęła niepostrzeżenie kiedy z uśmiechem chwycił ją za włosy i szarpnął z całej siły.
– Masz zwracać się do mnie “kochanie.” – Przyjrzał się jej. Żadnych grymasów
ani skomlenia. Tylko górna warga lśniła wilgocią w promieniach popołudniowego słońca. Rozluźnił się. Oblizał się, uklęknął przy fotelu i zmusił jej usta do otwarcia. Dłonie Lu zbielały chwytając się kurczowo krawędzi fotela.
Telefon przerwał mu rozpinanie guzików jej bluzki. Wstał z wysiłkiem.
– Ciąg dalszy nastąpi. – Wysapał.
Uśmiechnęła się promiennie na bezdechu. – Oczywiście kochanie.- Poczekała aż zamknie drzwi za sobą żeby wytrzeć usta rękawem bluzki. Kiedy listonosz zapukał do drzwi, była już sobą.
– Dostawa dla pana Jana.
– Gdzie podpisać?
Zamknęła drzwi i otworzyła paczkę. Wyjęła z pudełka dwanaście niebieskich tabletek,
schowała osiem w jego stoliku nocnym, a pozostałe cztery zbiła na drobny miał i wmieszała do miski budyniu waniliowego, jego ulubionego.
– Oskarżam cię o brak higieny- wycedziła przez zęby. Zamknęła oczy, dodając
– I człowieczeństwa.
Włożyła nowy beżowy negliż.
– Nie lubię cię w niczym innym niż beż, Lu – przypomniał jej boleśnie kiedy popełniła błąd, kupując kiedyś czarną koszulę nocną – Masz wyglądać jak żona, a nie dziwka.
Czekała w fotelu, unosząc “przypadkowo” szlafrok, żeby obnażyć lewe udo.
Dwie godziny później Lu stała nad zwłokami Jana. Sprawdziła czy nie ma tętna. Jego nagość była wciąż nieprzyzwoita, ale już nie niebezpieczna. Uśmiechnęła się. Poszła do łazienki i długo myła zęby.
(fragment)
Oskarżyli mnie, ale to jawna niesprawiedliwość, która definiuje dzisiejsze czasy. Stoję przed tymi ludźmi i próbuję wyjaśnić im co mną kierowało. Ta staruszka przeżyła już swoje życie, więc na co mogłaby wydać pieniądze? Nigdzie już nie wyjedzie, nie zwiedzi świata, bo ledwo się rusza, a trzymanie takich pieniędzy w skarpecie to zwykłe marnotrawstwo. Tak, podszyłam się pod jej wnuczkę, żeby przytulić kilka złotych, dokładnie trzydzieści tysięcy złotych, ale to nie moja wina, że uwierzyła w bajeczkę o więzieniu i kaucji, którą musi wpłacić. Zwyczajnie wyszła z niej dobroć, chęć pomocy bliskiej osobie, a że ja byłam obca, okazało się, że jestem złodziejką.
Chciałam przeznaczyć te pieniądze na leki dla córki, leki, które utrzymują ją przy życiu. Musiałam skądś je wziąć. W dzisiejszych czasach nie jest łatwo zarobić taki hajs, a oszczędzanie zajmuje zbyt dużo czasu, którego moja córka zwyczajnie nie ma. Musiałam coś wymyślić. A że napad na bank nie wchodził w grę, jedynym wyjściem okazała się ,,pożyczka” od starszej pani, dla której te pieniądze nie miały aż takiej wartości.
Sędzia usłyszał całą prawdę z moich ust. Czy mi uwierzył? Mam nadzieję, bo kto inny zajmie się moją córką, jeśli trafię do więzienia? Nie wzięłam tych pieniędzy dla siebie, na własne zachcianki, chciałam tylko uratować córkę. Czy nie mówi się, że dzieci są przyszłością narodu? A gdy zabraknie nam pieniędzy na leki, naukę czy po prostu na wychowanie potomstwa, to co stanie się z naszym narodem?
Wstaję, ponieważ sędzia z poważna miną zadecydował o mojej przyszłości…
(Fragment)
****
Czy naprawdę żył już tak długo, że zapomniał, czym jest porażka? Jednak wszytko wydawało się zbyt absurdalne ,aby mogło stanowić dla niego rzeczywistość. Może po prostu śnił. Wystarczyło tylko przegnać te oniryczne majaki , a wtedy bez najmniejszych trudności, powróciłby do swoich obowiązków. Czuł ,jak powoli popada w obłęd ,gdy nagle do jego uszu doszedł szorstki ,gardłowy glos.
-Przegrałeś. Niczym nie różnisz się od sterty zwiędłych liści. Są tak samo bezużyteczne ,jak ty. Miałeś ukazać jej własną niemoc, zmusić do błagania o litość. Upokorzyć ją do diabła! Śmiesz określać się mianem następcy Cymejesa, kiedy ta pokraka z Falconów dosłownie pozamiatała tobą podłogę, niczym zwykłą szmatą. Najwyraźniej Markiz piekieł zbyt pochopnie okrzyknął cię swoim uczniem. Jego próbom musiałeś sprostać przypadkiem, jednak nawet szczęście głupiego ma swój kres.
Rosły mężczyzna w czarnym płaszczu pstryknął palcami. Runy zniknęły, drzwi klatki się otworzyły. Zbliżył się. Chwycił za pąsowy kołnierz chłopaka, który boleśnie jęknął, przytłoczony aurą roztaczającą się od najsilniejszego z piekielnych rycerzy Abaddona. Jego ciemne oczy zastąpiły żółto- czerwone iskry przypominające płomień dopiero, co zapalonej świecy. Pogardliwie rzucił nim przez pozostałości komnaty, widząc że próbował podeprzeć się ręką, rycerz przygniótł ją ostrym czubkiem buta, jednak chłopak nie zareagował. Leżał, jakby stracił wszelką chęć życia. Czyżby sam siebie oszukał, że chociaż dzięki zakazanej magii będzie mógł uzyskać potęgę, której tak bardzo pragnął. Pamiętał swoje skromne domostwo. Mimo że przykładał się do wszystkich prac zleconych przez ojca, znosił bezgranicznie jego krytykę, to właśnie buntowniczy oraz pełen wigoru brat bliźniak, zaskarbił sobie całą uwagę rodzica. Zapewne dostrzegał w nim siebie za młodu. Jako zaprawiony wojownik pragnął uczynić nawet i z niego doskonałego szermierza. Wyciął synom drewniane miecze, każąc do znudzenia powtarzać ukazane sekwencje. Jednak ściskając rękojeść miecza towarzyszyła mu pustka. Z kolei jego bliźniak zdawał się żyć tylko po to, by dzierżyć broń w swoich umięśnionych dłoniach. Kiedy on beznamiętnie powtarzał nakazane pozycje , brat dodawał zawsze coś od siebie, co doprowadzało ojca wręcz do szaleństwa. Nim się obejrzał zaczęli ćwiczyć bez niego. Zawsze gdy wychodzili, spoglądał ukradkiem zza firanki na ich oddalające się kształty. Życzył sobie skrycie, aby choć odrobinę za nim tęsknili. Aczkolwiek cieszył się, że w odróżnieniu od ojca matka nie uważała go za kogoś gorszego. Uwielbiał patrzeć, gdy bez reszty oddawała się szkicowaniu w przeróżnych brulionach. Śledząc ruch jej drobnych dłoni, zwinnie oraz wyrafinowanie posługujących się gęsim piórem. Pomimo że czuł się tym oczarowany, to dopiero, gdy malowała na płótnie, zdawał się być całkiem pozbawiony świadomości, co się działo wokół, bowiem dostrzegał tylko matkę oraz proces twórczy. Niestety, ukrywała wszystko przed ojcem, który uważał to za stratę czasu. Obowiązkiem kobiety jest zajmowanie się domem , a nie zbędnymi dziwactwami. Początkowo podziwiał ojca, ale po czasie zaczął dostrzegać, że jego jedyną umiejętnością był fechtunek. Gdyby był zdyscyplinowany nie tylko na froncie, to zarobione złoto przeznaczyłby na rodzinę, a nie trunki, karty, kości oraz inne rozrywki. Nie rozumiał, co jego matkę przy nim trzymało. Odczuwał do niego niechęć, ale po pewnym incydencie zaczął go nienawidzić. Gdy jednego wieczora wraz z bratem wrócili podchmieleni z karczmy, ojciec widząc że matka malowała wbrew jego zakazom, a co gorsza strawa nie została podana do stołu, wpadł w szał. Zdewastował obraz nad, którym pracowała od dłuższego czasu. Przedstawiał on narodziny śniadego źrebięcia. Słońce dopiero wzeszło nad widnokrąg, a cała jego poświata skierowana była na źrebię. Nieskazitelnie biała, niczym kapłańska toga klacz. Patrzyła na malca wręcz z anielską czułością swoimi dużymi oraz inteligentnymi oczami. Wokół niej na polanie rosły czerwone maki a nad nimi stał rosły, czarny ogier. Samą swoją obecnością odstraszał od nich wszystko, co mogłoby im zagrozić.
Zaledwie kilka minut temu podziwiał to rękodzieło, lecz teraz spoczywało na podłodze w postaci licznych, barwnych odłamków. Brat począł sukcesywnie zbierać kawałki z podłogi, a następnie chciał wrzucić je do ognia, jarzącego w kominku. Nim się zorientował jego zaciśnięta pięść uderzyła tego ignoranta w podbrzusze. Zachwiał się, a na jego twarzy widoczne było zdziwienie, jednak niemal od razu zastąpiła je wściekłość.
-Chyba pierwszy raz w życiu pokazałeś, że coś ci się nie podoba, ty żałosny esteto! – wycedził gniewnie przez zęby Alon
-Brzydzę się tobą. Mimo tej całej siły nie potrafisz stanąć w obronie matki ! -odparł Ifryn
-Gdybyś naprawdę cenił prace matki, to nie pozwoliłbyś ich ojcu zniszczyć, ale jesteś po prostu dalej tym małym chłopcem, który chował się za jej spódnicą.
-Alon, nie odzywaj się tak do brata- powiedziała łagodnym głosem matka
-A ktoś ci pozwolił zabrać głos bezużyteczna kobieto?! – odparł gniewnie ojciec
Chwiejnym krokiem podszedł do niej. Spoliczkował ją, a następnie bezwstydnie oraz natarczywie zaczął rozbierać.
-Jedynie do tego możesz się przydać, żono .
Gdy skierował ręce pod jej suknie, uderzyła go kolanem w głowę. Oszołomiony opadł plecami na podłogę . Szybkim i zdecydowanym krokiem skierowała się do drzwi, lecz pomimo spożycia dużej ilości alkoholu wojowniczy refleks pozostał mężowi. Natychmiast się podniósł , doskoczył do niej i szarpnął za jeden z jej czarnych, długich warkoczy. Przewrócił ją, usiadł okrakiem na niej. Po czym zaczął brutalnie okładać pięściami. Wyzywając ją od najgorszych. Synowie byli przyzwyczajeni do tego w jaki sposób traktował matkę, jednak tym razem przekroczył granicę. Alon wręcz zbielał na twarzy, nie mogąc pogodzić się z faktem, że ten sam człowiek, co troszczył się o niego jest krwiożerczą bestią, wypuszczoną z klatki. Opadł na kolana, wbijając wzrok w lazurowy dywan. Nagle poczuł, że nie ma miecza w pochwie. Zaaferowany podniósł wzrok. Ifryn trzymał głowę ojca w dłoniach, napluł na nią. Po czym rzucił nią w ogień. Izbę wypełnił zapach palonego ciała oraz krwi. Jednak to nie ciało ojca go przerażało, a skierowane ku niemu spojrzenie Ifryna. Nie były to znajome oraz łagodne zielone oczy, a żądne mordu, ciemne oraz złowrogie. Bliźniak upuścił miecz z łoskotem na ziemię i ruszył w stronę Alona. Sparaliżowany podpierał ścianę, modląc się w duchu, aby to był tylko halucynacja. Ifryn zacisnął prawą rękę na jego karku. Wepchnął jego głowę prosto w domowe ognisko.
-Zaraz dołączysz do ukochanego tatusia bracie – powiedział Ifryn
Mimo żaru bijącego od tańczących po ciele brata płomieni. Chłopak poczuł nagły chłód, a do jego uszu doszedł mrożący krew w żyłach niski głos, który niemal całkiem zagłuszył agonalne krzyki Alona.
-Trzy życia zostały zabrane, by jedno mogło się narodzić
Ten incydent diametralnie odmienił jego życie. W pierwszej chwili nie rozumiał, co zaszło. Widząc obcego stwierdził, że to on odpowiada za śmierć domowników.
-Dlaczego ?- spytał łamiącym się głosem
Pozornie padło tylko jedno słowo, jednak zdradzało szereg emocji. Smutek, lęk, żal, niepewność wszystkie mające odbicie w ruchach, zachowaniu oraz mimice chłopaka. Trzęsące się ręce Ifryna, puściły już bezwładne ciało bliźniaka.
-Choć lubuję się w takich rzeczach, to nie ja odpowiadam za te zdarzenia. Przywiodła mnie tu kumulacja ciemnej energii, która wypłynęła z twojego wnętrza, po czym rozniosła się w powietrzu, niczym pył. Podążając za nim dotarłem właśnie tutaj. Z twojej winy nie żyją. To ty stałeś się ich katem.
-Niemożliwe, nie mógłbym tego zrobić. Nie jestem mordercą ! – histerycznie krzyknął
-Widzę, że moc przyćmiła ci pamięć oraz świadomość, ale zaraz zobaczysz, czym tak naprawdę jesteś.
Postawny mężczyzna odziany był w czarny płaszcz, którego rękawy zdobiły szkarłatne inskrypcje z zapomnianego języka. Na jego tylnej stronie zostały wszyte kości, układające się w wizerunek końskiego szkieletu. Z każdym jego krokiem odczuwał obezwładniający strach, zapomniał nawet, że powinien oddychać. Kiedy znalazł się przy nim, dwoma palcami dotknął jego czoła. Duch Ifryna został oderwany od ciała w wyniku czego obejrzał z boku projekcje ubiegłych wydarzeń. Niefortunnie nie otrzymał w niej roli protagonisty. Martwe ciała, czerwone plamy, odór spalonego ciała, a przeciw nim lament chłopaka. On do ostatniej chwili nie wierzył. Jednak przybysz nie kłamał, to nie on uczynił z jego domu rzeźnie, lecz on sam.
To był wyjątkowo stresujący dzień. Zapaliłem tego papierosa mimowolnie, chociaż wszystkim mówiłem, że popalam tylko do piwka. Nawet mi nie smakował, a wypaliłem całego. Po cholerę niszczyć sobie zdrowie tym gównem? Przecież nie jestem debilem, który dobrowolnie chce się wpędzić do grobu. To może rządzić tylko słabymi głupkami. Zawsze to wszystkim powtarzam.
Kurwa, nawet pamiętam jak był ubrany. Miał obcisłe dżinsy i był niewiarygodnie wysportowany. Spojrzałem na tyłek tamtego chłopaka w tramwaju i dziwnie się poczułem. A może pomyślałem, że to damski zadek? Niech sobie robią co chcą, przecież mi to nie przeszkadza. Ja sypiam tyko z kobietami. Wszyscy wiedzą, że lubię tylko cipki!
Było późno, a ja przecież już z nudów skakałem po stacjach radiowych. Pieprzone disco polo. Gdy po samochodzie rozległa się ta prostacka nuta, powinienem był przełączyć na inną. W sumie… Byłem zmęczony, a to bardziej przypominało rocka. Nieważne! Ja nie słucham tego gówna dla wieśniaków, wszyscy o tym wiedzą.
Pozostali goście w programie byli bezbarwni jak komentator tenisa. Kto ich w ogóle dobrał na oponentów dla czubka, który gloryfikuje Putina i wyśmiewa niepełnosprawnych. Ten świr jest zaprzeczeniem wszystkiego w co wierzę. Przyznałem rację wariatowi w muszce? Przecież wiecznie opowiadam, że trzeba usunąć tego człowieka ze sfery publicznej.
Oskarżam się, prawie każdego dnia. I chociaż w tym sądzie oskarżyciel, sędzia ani adwokat nie noszą tóg, ani nie mają dyplomów, wyrok jest dla mnie niekorzystny. Pieprzona wieczność w więzieniu bez grypsowania, strażników, a przede wszystkim widzeń. Chciałbym mieć chociaż jedno, choćby ze sobą, by móc wyjawić za co siedzę.
„Poszło o buty”
Lepią ci się oczy i ledwo widzisz. Musisz przejść się dzisiaj po pracy do fryzjera, bo włosy już za bardzo ci odrosły. Czas wstawać. Jezu. Masz jakieś chybotliwe nogi, wszystko się kołysze. Chyba się starzejesz, skoro wczorajsze dwa piwa spowodowały takiego kaca. Spokojnie, ogarnij się. Dzisiaj ważna prezentacja, musisz być przytomny! Gdzie twój garnitur i buty… Buty! Nie! Ten sierściuch ci je wczoraj pogryzł. Twoja żona jak zwykle zapomniała je schować do szafki. Będziesz musiał założyć stare i rozklekotane. Jeszcze z wesela. Może na spotkaniu nikt nie spojrzy w dół. Mrugasz powiekami. Obraz dalej jest zamazany, ale dostrzegasz, że wszystko jakby urosło… Od kiedy drzwi do sypialni miały tak wysoko klamkę? Próbujesz wyciągnąć rękę, aby ją nacisnąć, ale nie możesz. Zaczynasz się rozglądać. To nie twoje łóżko! I gdzie jest Irena? Chwila. Szary, pluszowy pled z napisem „Psotnik”. Posłanie psa nie było przecież szare, tylko fioletowe…
– Janusz! – Krzyk twojej żony nigdy cię tak nie ucieszył, jak dzisiaj. – Nakarmiłeś psa?
– Irena! – krzyczysz ile sił w płucach i biegniesz do kuchni – Nie wiem co się ze mną dzieje! – Do twoich uszu dociera, dziwnie głośne, szczekanie psa.
– Tu jesteś Psotnik! Mój malutki, wyglądasz na głodnego… – Widzisz Irenę z dziwnej perspektywy, schyloną jak do dziecka. – Pomyśl czasem o kimś poza sobą, co Janusz?
Wyślizgujesz głowę spod ciepłej dłoni Ireny. Zerkasz w stronę stołu kuchennego i widzisz coś, co do tej pory mogłeś zobaczyć jedynie w lustrze. Widzisz siebie, pijącego kawę z twego ulubionego kubka, z twoją gazetą w ręku.
– No kolego, doigrałeś się. – Podchodzisz do samego siebie i kucasz obok. – Tym razem, to ja oskarżam ciebie, o pogryzienie butów.
Moja siostra weszła do domu i od razu nas osądziła. Zawsze z moim szwagrem miałam świetny kontakt, był moim prawdziwym przyjacielem, na którego mogłam liczyć zawsze, o każdej porze dnia i nocy, mogłam z nim pogadać na każdy temat i zawsze liczyć na wsparcie. Dlatego też teraz, w tak trudnym momencie życia z moimi problemami udałam się do moich przyjaciół. Poszłam do siostry i szwagra, a że jej w domu nie było, to swoimi bólami dzieliłam się ze szwagrem, który bez zastanowienia mnie przytulał, a ja wypłakiwałam mu się w ramię.
To była wyjątkowo trudna sytuacja, nie chciałam żeby mój mąż po raz kolejny ocierał moje łzy, bo on wcale nie znosił tego lżej. Dla niego był to cios równie silny, co dla mnie.
Tego dnia dostaliśmy skierowanie do szpitala na zabieg łyżeczkowania, bo rozwijające się życie pod moim sercem, samo niestety nie zaczęło bić. Dla rodziców jest to niewyobrażalny ból, starają się o dziecko, marzą o tym, a gdy okazuje się, że pojawia się nadzieja, zostaje ona brutalnie rozwiana. Nie jest w stanie zrozumieć tego ten, kto sam tego nie przeżył.
Właśnie ten smutek wypłakiwałam szwagrowi w rękaw, gdy do mieszkania weszła moja siostra i o nic nie pytając od razu wyciągnęła pochopne wnioski oskarżając nas o zdradę. Nie zapytała co się dzieje, czy mamy jakiś problem, tylko sama postanowiła wyciągnąć błędne wnioski.
W takiej sytuacji nie miałam siły jeszcze dodatkowo się tłumaczyć i znosić oskarżeń. Nie pytała o nic, tylko wszczęła niemiłosierną wojnę oskarżając nas o coś, czego nigdy byśmy nie zrobili. Nie chciałam słuchać tych oskarżeń. Wstałam i wyszłam zostawiając szwagra z rozwścieczoną siostrą samych…
dla urozmaicenia oskarżeń. poza konkursowo dodaję.
Pada rzęsisty, ulewny deszcz. Już wczoraj tak lało. Dziś jednak krople są duże i ciężkie. Biją silnie, rytmicznie o szyby autobusu. Po co prosiłam by mnie odprowadził. Łzy płyną mi po policzkach, ze złości i smutku. Być może uniknęłabym tej rozmowy, a tak mam zepsute wakacje i dręczę się jak go ukarać.
Ciepła lipcowa noc. Głośno szumi strumyk. Woda wzbiera, więc czuwamy przy ognisku. Wszyscy słuchają wspomnień Krzyśka z zeszłorocznej wyprawy. Nie wiele rozumiem, myślami jestem daleko. Co chwilka spływa mi łza po policzku. Prowadzę z sobą to dialog, to znów monolog. Chwilami ogarnia mnie rozpacz, zaciskam zęby, powstrzymuje płacz. Usiłuję pogodzić się z tym, o czym się dziś dowiedziałam. Oczy mnie pieką, palą. Czy to ogień tak razi? Rzęsy mam mokre i pod powiekami wilgotno. Jestem zmęczona, ale nie śpiąca. Mam za sobą bardzo pracowity pierwszy dzień wyprawy. Drżę, a przecież nie jest mi zimno…
„jak On mógł?” – nie mogę przepędzić tej myśli. Przyczepiła się i drąży.
Ktoś postawił kocher z wodą na kawę. Syczy przyjemnie. Franek podaje mi pełen kubek. – Woda w strumyku wzbiera stale. Najpóźniej po północy się likwidujemy. – pada komenda.
Baśku postaw jeszcze wodę na kawę.- Ach, to do chyba mnie.
Zwijamy się, bez słów, sprawnie, każdy wie co składać. Dobry Księżyc oszczędza nam latarek. Jeszcze zupełnie się nie rozpakowaliśmy, tym łatwiej pozbierać klamoty. Na mostku jest ślisko, ostrożnie idę, mam wodę powyżej pasa. Plecak ugniata głowę. Woda sięga mi po pachy. Na szczęcie nie jest zimna.
Nie potrafię zasnąć, choć wszyscy już śpią. Słyszę oddechy innych, czasem westchnienie.. Może któraś z dziewcząt we śnie przeżywa raz jeszcze raz przygodę tej nocy.
Wydarzenia ostatnich godzin przepędziły moje smutne rozważania.
To wczorajsze ranne spotkanie zupełnie wytrąciło mnie z równowagi.
Nigdy nie czułam się tak opuszczona i bezradna, tak bardzo samotna.
Jak On może To zrobić?
Zawsze mówił, że bardzo mnie kocha, że jestem dla niego wszystkim. Najważniejszą na świecie. Ufałam mu bezgranicznie i wierzyłam, a przecież to jest zdrada, nic innego jak podła ZDRADA!!!
Tłumaczył mi, że jestem dorosła, bo właśnie skończyłam osiemnaście lat. I …że…powinnam go zrozumieć. Że między nami nic się nie zmieni.
Ale to nie prawda. Już się zmieniło. I nigdy nie będzie tak jak było do dotąd.
Pamiętam wczorajszą jego twarz, tę twarz w którą patrzyłam z bezgraniczną dziecinną ufnością. Gdy To mówił nie patrzył mi w oczy .
Tęsknię już za spotkaniami, za jego troską, czułością, listami, pytaniami przez telefon.
Jeszcze wczoraj rano wierzyłam, że wszystko będzie dobrze, tak jak było dawniej, i że jest nadzieja być znowu razem. Nigdy, przenigdy nie zrozumiem po co się żeni, jak może jakaś kobieta być ważniejsza?
Patrzę na wodę jakby tłustą od brudu. Tam na brzegu leży niebieski obtłuczony garnek. Jutro ruszamy do następnej bazy. Muszę spać.
Wczoraj przy pożegnaniu nazwał mnie po imieniu. Zawsze przedtem mówił do mnie Miko. Nawet nie pamietam skąd się to wzięło i dlaczego akurat Miko.
Teraz jest już dla mnie jakiś inny, oddalony, trochę obcy… To już nie ten sam podśpiewujący: Miko gra, Miko tańczy, Pośród drzew Pomarańczy.
To już nie ten sam co zawsze, Mój TATO. To jest ZDRAJCA! A zdrada to ciężkie przestępstwo.
Handicap
Z odrętwienia wyrwało ją głuche, głębokie dudnienie ciężko stawianych kroków. I nagle rozległ się gong na dwunastą. Tylko po to, by wahadło starego szwarcwaldzkiego zegara mogło rozpocząć znajome sobie jednostajne odliczanie następnego tuzina godzin.
– Proszę wstać …! – usłyszała głos dobywający się z jej własnego gardła. Poczuła suchość w ustach. Narastała wraz z pulsowaniem skroni. Dłonie zimne od potu krótkimi ruchami szukały podparcia.
-Sąd idzie! Sąd idzie! Sąd i obnażona ława oskarżenia. Czas, byś mon ami upadł i przestał narzucać miarę, która normą nie jest, a jedynie zahamowaniem. Od dziś ty pozostajesz bez prawa głosu, aż ci go udzielę w odpowiednim czasie. – Zerknęła w notatki, w których gromadziła ulubione cytaty. Prawo jest gwarantem procesu ale .. – skuliła powieki i spokojnie szepnęła do własnych myśli – odpowiedni czas nie istnieje. Dosyć wyczekiwania.
– Odbieram ci dzisiaj prawo osądu. – Drżącą ręką sięgnęła po kalendarze, skrupulatnie zapisane zarzutami. Pogłaskała twardą okładkę ostatniego z niezgrabnych tomów. Lata bezprawia, bez możliwości obrony, bez prawa głosu.
– Stałeś się cenzorem i katem !– wykrzyczane dźwięki utonęły w szumie skandujących paszkwili – nie zwracajcie uwagi to wariatka, zawsze była dziwna. Co ona sobie wyobraża? Kim ona jest ? – Piętno paliło, a podkurczone ramiona wspięły się tak wysoko, jakby chciała nimi zakneblować uszy. Ktoś wydarł jej teczkę, by zadać ostatni cios.
– Popatrzcie tylko na tak zwane dowody. Akta są pełne pustych kart, niezapisanych. Mamidło !!! Mamidło !!! – Stała obnażona pośród gawiedzi. Nagły dreszcz zmusił ją, by omiotła wzrokiem salę oskarżycielskiej trybuny. Obraz rozmywał się nieoswojony jeszcze. Nie było sądzących. Nie czuła się naga. To był jej gabinet, jej pokój.
– To w sumie o co ja tak naprawdę jestem oskarżony? – wilk próbował strzelić focha.
– O to, że łamiesz zasady – odpowiedziała babcia. – Masz mnie pożreć i już.
– Nic z tego. Smarujesz kolana olejkiem kamforowym, paskudnie mi się potem odbija. A poza tym ja jestem wegetarianinem.
– No trzymajcie mnie, wilk wegetarianin – oburzył się myśliwy. – A kto mi w zeszłym tygodniu zżarł kanapkę z mielonką, co? Może krasnoludki?
– Od krasnoludków to ty się odczep – cichy głosik zapiszczał znad podłogi. – Tyle lat zasuwamy w kopalni, kręgosłupy nam wysiadają, a nikt nigdy nawet nie wspomniał o dodatkach za szkodliwe warunki pracy.
– Dodatki! I co jeszcze? – teraz wilk się oburzył. – Może impregnat do drewna dla Pinokia?
– Nic z tego – zaprotestowała Baba Jaga. – Żadnych środków chemicznych w bajkach! Jak Jaś i Małgosia nawlekli mi mrówek z lasu, to sama je zganiałam z lukrowanego dachu.
– Dość – krzyknął król. – Treść bajki jest święta, ze wszystkimi szczegółami. Każdy kto będzie próbował coś zmieniać, zostanie oskarżony o… – król rozpaczliwie szukał odpowiedniego słowa. Nie znalazł, więc spróbował inaczej: – Ja sam w imię dobra bajek poświęciłem własną córkę i zamknąłem ją w wieży.
– Ale tylko na dzień. Wszyscy widzieli jak wieczorami wraca na noc do pałacu – głos Czerwonego Kapturka zabrzmiał wyjątkowo donośnie.
– W wieży jest zimno, a ja się łatwo przeziębiam – Królewna pociągnęła nosem.
– Coś takiego! – Królewna Śnieżka aż tupnęła ze złości. – A ja jak głupia leżałam i marzłam w szklanej trumnie, jeszcze do tego musiałam ugryźć kwaśne jabłko.
– Obrończyni bajek się odezwała – prychnął Królewicz. – A jak cię chciałem pocałować, to szybko odwróciłaś głowę i dalej udawałaś martwą.
– Bo byłeś spocony i nie umyłeś zębów, myślałam, że to smok po mnie przyszedł.
– Przestańcie! – król uderzył pięścią w stół, lecz jego głos nie miał szansy przebić się przez lawinę krzyków i pretensji. Król zdjął koronę i szepnął sam do siebie: – Strasznie niewygodna, jakoś osioł ją zrobił.
Obudziłam się rano w doskonałym humorze, czując ciągle na skórze dotyk palców Krzysztofa i zapach jego miłości. Błogość i wdzięczność, zalane światłem i ciepłem słonecznego poranka. Ruszyłam w stronę ekspresu do kawy, wsuwając stopy w miękkie pantofle. Mesajah, wraz z całym światem, śpiewał w mojej głowie, w rytm reggae: „Każdego dnia, dziękuję Bogu za to, że Cię mam”.
Z sufitu w kuchni kapała woda. Wybrzuszona farba i ciemna, rozlana plama wskazywały, że ta awaria żyje już swoim życiem od dłuższego czasu. Zamarłam w bezruchu. Rozszczelnienie. Wraz z każdą kroplą traciłam poczucie bezpieczeństwa. Odnosiłam wrażenie, że infekowana strachem, tracę kontrolę.
Muszę zadzwonić do Krzysztofa – pomyślałam. Wzięłam telefon do ręki. Zawibrował. Odebrałam.
Czy pani może mi wyjaśnić, dlaczego wszystkie dane o mojej matce znalazły się w internecie? Oskarżę panią o ujawnianie tych danych! To może zabić moją matkę! Jeszcze dziś złożę doniesienie do prokuratury!- syczała kobieta do słuchawki. W tle słychać było podniesione, przekrzykujące się głosy, które ostatecznie ją zagłuszyły.
Nie rozumiałam tego, co się dzieje. Nie dowierzając, wpisałam w wyszukiwarkę w telefonie nazwy dokumentów, o których mogła mówić ta kobieta i odnalazłam je. Podobnie jak inne moje pliki z danymi wrażliwymi. Moje dotąd pilnie strzeżone dane zalały sieć. Nie wiem, jak długo tam się znajdowały, kopiowane bez kontroli. Były tam zarówno: dokumenty zawodowe; rachunki i faktury; skany dowodów osobistych; intymne zdjęcia jak i fragmenty moich sekretnych dzienników, w których fikcja mieszała się z realnością, a występujące osoby były opisane bez kodowania.
Poczułam się jak ryba, wyrzucona wraz z ławicą na brzeg, bez możliwości skrycia się w głębinie wody. Jak to się mogło stać? Dławiący ucisk w klatce piersiowej. Zaciśnięte serce załopotało. Otworzyłam usta, oddychając szybko. Zwiększona ilość powietrza doprowadziła do hiperwentylacji. Poczułam specyficzne mrowienie, drżenie i zaczęłam się dusić w napadzie paniki. Szybko złożyłam dłonie i zaczęłam oddychać do nich, jak do papierowej torby, zwalniając tempo oddechu. Wieloletni instruktaż, jaki udzielałam moim pacjentom, zaowocował automatycznym działaniem. Zaczęłam się uspokajać. Chciałam teraz, by Krzysztof do mnie mówił. Ton jego głosu i rozsądek działał na mnie kojąco. Pomyślałam, że zadzwonię. Telefon był zimny, niemy. Podbiegłam do kominka. Leżała przed nim zdmuchnięta ze stołu kartka. „Wrócę późno, Tess. Nie mogę dzwonić. Znów nie opłaciłaś rachunków. Odłączyli nas.”
Rozłupane szczapy drewna, ułożone misternie przez Krzysztofa dziś rano, trawił ogień. W końcu ich misterna konstrukcja rozsypała się, a one same leżały bezradne wobec żywiołu, czekając na nieuniknione.
Skierowałam się do zamykanej szafki, pełniącej funkcję tymczasowego sejfu. Z półki obok wyjęłam opasłą księgę. Biblia Jerozolimska, w futerale na zamek. Ze skórzanej okładki wysunęłam klucz. Otworzyłam sejf. Był tam. Niepozorny, czarny, plastikowy, z podłączonym kablem USB. Gotowy do użycia. Przez chwilę ważyłam go w dłoni. Jego ciężar przygniatał. Nie trzeba się było domyślać jego brzemienności i potwierdzać testem. Kiedy się zamachnęłam i wyrzuciłam go w powietrze, nawet nie usłyszałam świstu. Jedynie głuche, tępe uderzenie, kiedy upadł w sam środek żaru, kontrolowanego przez ceglaną zabudowę kominka. Ogień przez chwilę przygasł, zamarł w tym miejscu, zduszony. Po chwili, dokarmiony nowym nośnikiem energii, otoczył go płomieniami. Czarny prostokąt, w obudowie z unikalnego materiału na bazie silikonu, zaczął się topić, zanikać, w ich gorących ramionach. Coś strzeliło przeciągle, jak westchnienie ulgi. Przenośny dysk był bezpieczny.
Trening
Drzwi stajni otwierają się z ponurym skrzypnięciem. Adrian wchodzi do środka. W nozdrza bucha tak dobrze mu znany, przyjemny zapach słomy i końskiego łajna. Odkąd pamięta, ten zapach zawsze działa na niego jak tabletka na uspokojenie. Wystarczy chwila, a wszystkie napięcia odpuszczają. Budzi się w nim tęsknota za beztroskim galopem, za bezkresnymi, rozleniwionymi słońcem polami i szumem wiatru w uszach. Jego prawdziwa wolność.
A jednak coś się nie zgadza.
Dwa jego konie, kary Sante i siwy Salut, stoją spokojnie w swoich boksach. Starszy siedmioletni Sante zarzuca łbem jak to zwykle ma w zwyczaju na jego widok. Ale Salut ani drgnie. Adrian drętwieje. Podchodzi bliżej, mija boks Santego i zatrzymuje się przed sąsiednim. Salut, ukochany koń Zosi, wygląda niczym rzeźba wykuta w białym marmurze, a jego nieruchome, zielone przypominające agat oczy, wpatrują się w Adriana. Ale go nie widzą.
– Salut, co jest? – szepcze Adrian, oblizuje suche wargi i unosi dłoń, by pogłaskać konia po pysku. Jego palce zamiast na miękkie chrapy, trafiają w pustkę.
Salut rozpływa się w nicości.
Adrian nie potrafi zdusić zwierzęcego jęku, który po raz tysięczny wyrywa się z jego gardła. Kuli się w sobie. Teraz to się znowu wydarzy!
Widzi uśmiechniętą Zosię dosiadającą Saluta i siebie opuszczającego czworobok treningowy. Chwila, a może wieczność?
Końskie rżenie. Krzyk. Trzask. I kłująca cisza. Widok betonowego murku. Sztywne kobiece ciało. Teść z zaciśniętą pięścią i oskarżycielskim spojrzeniem. Teściowa z posiniałą od płaczu twarzą. Chudy jak gromnica sędzia za wysokim sędziowskim stołem.
Adrian podrywa się z posłania z sercem walącym w piersi jak miech. Zlany potem, rozdygotany jak w febrze, opiera dłonie o twardy materac. Spogląda przed siebie.
Wizjer celi więziennej łypie ku niemu bezlitośnie niczym jednooki cyklop.
Siedzę pod wielką, wybebeszoną szafą, ziejącą pustką. Przerażająca myśl kołacze mi się po głowie. A jeśli to moje zwierciadlane odbicie?
Obok mnie rzędy czarnych worków prężą się jak żołnierze gotowi do boju. Wybierałam je starannie, zależało mi aby miały długość stu osiemdziesięciu centymetrów. Pochowam w nich skurwiela, choćby w przenośni. Zapamiętale wrzucam od kilku godzin jego rzeczy w czarną otchłań. Dokumenty, drobiazgi, płyty książki. Lecą z impetem, razem z moimi łzami. Oblewam nimi obficie to, że nigdy nie dbałam o to czy się uszkodzi. I że uszkadzam je teraz. Płyty pękają i nigdy już nie zabrzmi jego ulubiona melodia, podczas słuchania której jego usta rozciągną się w lekko ekstatycznym uśmiechu. Inna płyta wywoła ten uśmiech, inne serce będzie przechowywać tą chwilę. Uczucie zazdrość budzi furię, zaciskam dłonie na kartkach jego ukochanych książek, niszcząc na zawsze przyjemność czytania i łagodny ich sen na piersi. Chcę nie dbać tak bardzo, jak on, gdy zakłada jej z czułością kosmyk włosów za ucho, gdy zamiera oczarowany jej zmarszczonym noskiem podczas uśmiechu.
Trupie worki zapełniają spodnie, koszulki, skarpetki, coraz zimniejsze noce i coraz bardziej samotne dnie. W dłoniach trzymam ostatnią koszulę, którą niedbale rzucił na dno szafy. Kiedyś, z lubością ubrałabym ją na nagie ciało, a może była by pretekstem do kłótni… Teraz jest zimnym kawałkiem bawełny, w którym tli się jeszcze wątły zapach bezpiecznego życia, domu, miłości?
Boże, od jak dawna nie pachnie już miłością…
Oskarżam was zmysły, że nie poczułam, nie zobaczyłam, nie usłyszałam, że nie złapałam w porę za rękę.
Oskarżam was, że już nie posmakuję…
– Oskarżam o zabójstwo z premedytacją! Na ławie oskarżonych siedzi winna tej zbrodni, a na potwierdzenie moich słów proszę o przesłuchanie świadków. Jest ich tylu, że nie bylibyśmy w stanie wszystkich wysłuchać. Wybrana została tylko pewna grupa, jeśli Wysoki Sąd pozwoli.
– Zezwalam.
– Dodam tylko, że oskarżona jest bezduszna, krzywdzi ludzi, zabija w nich resztki przyzwoitości. Z rozmysłem rozbija rodziny. Zmusza do ciągłej ucieczki. Jest bezwstydna, pragnie rządzy władzy, pieniędzy. Karmi się kłamstwem i zawiścią.
Zarzuty wymienione w prokuratorskim wywodzie słyszała setki razy, i to w wielu językach. Znała je na pamięć. Przesłuchania świadków nie wniosły nic, o czym nie słyszała by już wcześniej. Od początku nie przyznawała się do zbrodni, jak każdy oskarżony. A w mowie końcowej broniła się sama.
– Pan prokurator mówił, że jestem bezduszna. Moja dusza wciąż plątała się wśród pędzących tłumów, próbując ostrzec, zatrzymać ich na chwilę. Nie udało się, zrobili mnie bezduszną. A resztki przyzwoitości zabili chcąc się wybić ponad innych i zaistnieć. Jak mogłam uratować rodziny i te smutne dziecinne oczka? Dorośli nie potrafią łatać starych dziur, wyrzucają i sięgają po nową rzecz. To samo robią z rodziną. Sprzedają siebie za dwa grosze, sztucznie się uśmiechają, a w plecy wbijają nóż ociekający zawiścią. Kłamstwo wypływa z ust szybciej niż rwąca rzeka. Tak rzadko słyszana prawda jest wprost nie do uwierzenia. Zapach banknotów potrafi doprowadzić do większej ekstazy niż zmysłowe pożądanie drugiej osoby. Ja, Ziemia zostałam oskarżona nie mając nic wspólnego z okropną zbrodnią. Nikt mnie nie słuchał, a teraz, gdy dopadło ich zło szukają winnego. Nadal są ślepi, nie widzą swojej winy…
– Jestem! -zawołał od drzwi i poszedł do kuchni zanieść zakupy.
– W samą porę. – W pokoju zabrzmiał jej radosny głos.
-O rany, jak cudnie pachnie! Ty to wiesz, jak człowieka uszczęśliwić . Dobrze się składa, bo mamy co świętować.
Rozkroił ciepły chleb.
–Z żurawiną?! Nie musiałaś, przecież wiem, że wolisz bez. Cudowna jesteś, jak zawsze zresztą!
Kroił chleb i smarował masłem. Oboje lubili się delektować smakiem i zapachem tej prostej potrawy.
-Możesz być ze mnie duma, wiesz? W tydzień siedemnaście patoli na koncie. Siedemnaście tysięcy, w sensie.
Wziął talerz i zaniósł do pokoju. Siedziała w fotelu i dziergała. Ucałował ją w czoło.
-Rozumiesz? Taki hajs! Żyć nie umierać. Tak tylko geniusze potrafią! A chlebuś jak zawsze mistrzostwo świata. Czekaj na mnie i nie podjadaj. Lecę kroić szarlotkę, kupiłem kawałek.
Śmiejąc się, pogroził jej palcem.
-Tanio kupić, drogo sprzedać. Oto gwarancja sukcesu! Nawet nie przypuszczasz, jak ludzie są naiwni. Głupi, naiwni i z chorą wyobraźnią.
Kolejny talerz rarytasów trafił na stół.
– Trzeba było wziąć pożyczę i kupować ile się da. Poszłoby dwa razy tyle. Trudno. Następnym razem będę bardziej przewidujący. Oj, zapomniałem o herbacie.
Wrócił do kuchni.
-Babciu, z dziką różą czy z kwiatem lipy? Babciu, słyszysz?
Zajrzał do pokoju. Stała przy szafie. W ręku trzymała jakieś zawiniątko.
-Poprosiłam sąsiadkę, żeby kupiła przez ten wasz Internet, bo w aptece podobno brak . Poprosiłam o dwie, ale przecież ja i tak nigdzie nie wychodzę. Ty wszystko mi przynosisz, więc weź obie. Drogie były, ale podobno najlepiej chronią. Zdrowie ważniejsze od pieniędzy.
Zamarł.
W dłoniach najukochańszej babci dostrzegł to, co kupowali od niego ci „głupi, naiwni i z chorą wyobraźnią”…