Każdy pragnie złożyć takie pobożne życzenia swojemu dziecku. Nawet, jeśli miałyby się nie spełnić, dla spokoju ducha, dla utrzymania się na powierzchni, uwierzymy, że tym, co stanowi pewnik dla ukochanych ludzi, jest szczęśliwe, długie życie.
Bohaterowie Listy nieobecności, Artur i Janek, nie mają złudzeń. Nie oszukują się, nie stwarzają pozorów, iluzji. Nie próbują uciec od tego, co nieuchronne, wpisane w nasz los. Zasłonę milczenia roztaczają na prozaiczne podatki, ale nie na śmierć. Śmierć, która nas dotyczy od narodzin lub samego poczęcia. Do tego zmierzamy w tym błahym, lichym życiu. Pierwszy oddech wydaje się tu pierwszym studium rozkładu, pierwsze uderzenie serca preludium dla procesów gnilnych.
Porzućcie wszelką nadzieję, oto występuje przed Państwem danse macabre. Zaraz zdominuje parkiet, zagości w każdym kącie sali tanecznej. Kocimi ruchami wywoła erotyczną obsesję, stanie się Waszą namiętnością, pasją. Oplecie swoim boa każdą kobietę, zaprosi do tańca każdego dostępnego mężczyznę. Odbierze Wam Waszych życiowych partnerów. I znowu wróci. Znowu po kogoś, kogo znacie, na kim Wam zależy. Zdominuje Waszą pamięć, myśli, nawet, gdy już opuścicie bal. Wystarczy, że raz się na nim znajdziecie. Na zawsze wspomnienie o kostusze zagości w Waszych blokach z nożami. W Waszych łonach. Ukryje się w kołyskach dziecięcych i szufladach ze śpioszkami. Wpakuje się do Waszych kosmetyczek razem z żyletkami. Wślizgnie się do kosza na śmieci pełnego zużytych prezerwatyw i zakrwawionych tamponów. Zagrzeje miejsce w Waszej w sypialni, w łożu, w którym poczniecie kolejnych straceńców. Tych, z których złożycie ofiarę.
Bohater Listy nieobecności wie, co z umysłami i ciałami robi ta femme fatale. Dlatego składa takie życzenia swojej latorośli:
Córeczko, witaj na świecie. Podarowałem ci życie i moją miłość. Teraz podaruję ci maskotki, pieluszki, pocałunki, łaskotki, szczepionki. Chciałbym ci podarować samo szczęście. Jak najwięcej miłości, więcej maskotek, łaskotek, pocałunków. Jak najwięcej oddechów. Chciałbym ci podarować róże bez cierni, dni bez zimna, lata bez nieszczęść. Są takie życzenia, które się nie spełnią, prezenty, których ofiarować nie można. Córeczko, podaruję ci śmierć. Ten prezent na pewno dostaniesz. – str. 312
Nie bez przyczyny rozpoczęłam tę recenzję od rymowanki dobrze znanej z dzieciństwa. Jest w niej coś, co nie pasuje do niewinnych życzeń. Dlaczego nie napisano „wysysaj”, lecz „duś”? Dlaczego wspomniano tu o cytrynie? Kwaśnym owocu, który nie wywoła uśmiechu na twarzy, lecz skrzywienie. Jest w tym kłamstwo, obłuda.
Cytryna to jeden z motywów występujących Liście nieobecności. Pojawia się na okładce i na kartach samej powieści. Pewnie stąd skojarzenie. Również to „duszenie” przywołało wspomnienie wierszyka.
Pętla podczas lektury debiutu Michała zaczyna się zaciskać nie tylko na szyjach bohaterów, lecz także czytelników. Odbiorca nawet nie wie, kiedy został wciągnięty w tę rumbę, kiedy autor umieścił sznur na miejscu, kiedy przyczepił nam ciężki głaz do piersi, żebyśmy się dali pogrążyć, zatracić w mroku i zejść na samo dno.
Ten cytrus, który się tu często pojawia, podobnie jak cukier i ciasteczka, nie znaczy bynajmniej, że jest tu gorąco, tropikalnie, słodko. Gdybym miała określić, jakiego koloru jest ta książka… Nie jest czerwona od namiętności, ciśnienia na życie, jego woli, krwi. Nie jest żółta jak cytryna, „wilgotne słońce” według Artura Hnata. Tu nie ma słońca.
Tu jest jesień spowita we mgle i zima spowita kordonami śnieżnych chmur. Tu pod stopami pęka lód.
Lista nieobecności jest niebieska. Nie mówię o samej okładce, choć jej kolorystyka po lekturze wydaje się jeszcze bardziej uzasadniona. Mówię o nastroju, który stanowi o największej sile tego utworu. Lista nieobecności jest pełna wody, łez, w które człowiek się zatapia. Pełna deszczu, który pozbawia nas dostępu do światła. Ta książka to toń, bezkresna otchłań. Akwarium sąsiadów, z którego ani rybki, ani my, nie możemy się wynurzyć na powierzchnię. Jesteśmy za grubymi szybami, odbijamy się od ściany. Uderzamy głową w posadzkę z bezsilności. Kołyszemy się miarowo. Jako niewolnicy życia oglądamy zza krat świat pełen barw i odcieni. To ten moment, kiedy jesteśmy w sidłach śmierci, daliśmy się porwać prozie Michała. Nie uciekniemy od wpływu tego magnetyzującego utworu. Zabrnęliśmy za daleko.
Za daleko nie w samej śmierci, ale zawartości śmierci w życiu. Nastąpiła dyfuzja, o której mowa w powieści, granica się zatarła, wszystko przez kostuchę przybrało jednolitą barwę.
– Pan ma swoje śmierci, prawda? – str. 9
Któż ich nie ma, pani Zuzanno? Chciałoby się tak odpowiedzieć jednej z głównych bohaterek tej rodzinnej tragedii, w której mamy do czynienia z fatum.
Ta książka jest dla tych, którzy poczuli na ramieniu oddech kostuchy. Zetknęli się z nią, pochowali bliskich. Tak jak główny bohater, Artur, a potem jego żona, Zuzanna.
Artur już w dzieciństwie stracił dwie siostry i to doświadczenie definiuje jego jestestwo. Artur nie żyje, Artur trwa. Tak samo jak jego brat, Janek. Żałoba staje się dla nich nierozerwalnym węzłem małżeńskim. W tym układzie prawdziwe żony zamieniają się w kochanki, towarzyszą braciom w przerwach, gdy podszept śmierci uda się zagłuszyć meldunkami podczas karcianego spotkania z sąsiadami. Zuzanna, żona Artura, i Honorata, ślubna Janka, walczą o wolę życia u tych mężczyzn, ale w starciu z kostuchą nie mają szans, same zarażają się mrokiem, jakby ten był umysłową chorobą zakaźną. Kolejne rodzinne pogrzeby powodują, że łatwiej zliczyć zmarłych niż żywych, stąd niezwykle trafny tytuł utworu.
Zazwyczaj za jednostkę miary przemijania przyjmujemy przeżyte lata. Michał Paweł Urbaniak w swojej powieści udowadnia, że do grobu zbliżają nas ci, za którymi tęsknimy, ci, którzy nas zostawili samotnych, osieroconych, owdowiałych. Każda strata sprawia, że stajemy się zakładnikami życia. Rozpamiętywanie przeszłości nas oddala od doczesności, ta zaś niezauważona przemija. Zamiast pozostać wśród żywych i zakończyć żałobę, pielęgnujemy śmierć bardziej od życia. Przez miłość. Ta jednak jest tu równocześnie strzępkiem, którego łapiemy się, żeby nabrać tchu, zyskać nadzieję. Stanowi w tej powieści także narzędzie manipulacji. Krzysztof, syn Zuzanny z pierwszego małżeństwa, trwa w toksycznym związku z Jacobem, który ma skłonności autodestrukcyjne i za sobą próbę samobójczą.
Artura nie wolno denerwować, ma chore serce. Jacoba nie wolno zranić, bo może sięgnąć po żyletkę. A po końcu kogoś bliskiego trwa nasza nieskończoność. Nasz dożywotni wyrok.
Wśród ludzi, których śmierć naznaczyła cierpieniem, wciąż czai się strach o wyjście do sklepu, o podróż samochodem kogoś bliskiego. Wolimy sami iść, wolimy z egoizmu być pierwszymi ofiarami życia.
Mamy problem z przyjęciem swojego przeznaczenia, co doskonale ukazuje budowanie homoseksualnego związku między Krzysztofem a Jacobem. Autor ze szczegółami pokazał etapy odkrywania swoich pragnień, o których syn Zuzanny nie może przeczytać w studiowanej od dziecka encyklopedii. Krzysztof najpierw neguje miłość, trzyma dystans, który miałby go uchronić przed własną naturą i cierpieniem przy rozstaniu. Z czasem bez Jacoba nie może funkcjonować i drży o tego wrażliwego chłopaka, uważa, by go nie skrzywdzić, bo mógłby się przez to znaleźć na pogrzebie. Musi się w końcu zderzyć z prawdziwym życiem i ponieść tego konsekwencje.
Pojawia się pytanie, dlaczego więc się pakujemy w te układy, które niszczą serce, ranią do krwi i sprowadzają na nas olbrzymią odpowiedzialność?
W tym utworze rzeczywiście każde złe słowo, każde przewinienie, występek, wpędzają bohaterów wprost w mrok. Sami wzajemnie fundują sobie traumy i fobie przez niedomówienia, kłamstwa. Dokładają kolejne cegiełki w budowaniu swojego, więc także rodzinnego, grobowca. Najlepiej o tym świadczy odkryta tajemnica pod koniec utworu. Śmierć pochłania postacie, a one w panice jej unikają lub pozwalają się przedwcześnie zaprosić do tańca.
A przecież wystarczy zatrzymać chwile, by nie dać prowadzić kostusze. Michał w piękny sposób pokazał, że w swoim przeznaczeniu, w którym jesteśmy życiowymi partnerami dla innych, wystarczy czasem mieć trochę automatyzmów, rytuałów. Liczy się wspólna kąpiel, seans w kinie, seks, czułe „kocham”, bliskość ciepłego ciała w łóżku o poranku, dwa talerze przy śniadaniu. Żyjemy dla wspólnie zjedzonego makaronu z sosem pomidorowym, dla ciepłej parującej herbaty irish cream, która strumieniami się przelewa jako jeden z motywów, dla ciasteczka sąsiadki, dla karmelowej czekoladki merci, dla kiczowatych świąt, dla słonych pocałunków od popcornu przy oglądanym filmie.
Odniesień do filmów, literatury jest tu zresztą mnóstwo. Mamy też doskonałe punkty odniesienia dla akcji, które urealniają tę powieść – choćby piosenki w radiu lub repertuary kin. W ułożenie chronologicznej osi jesteśmy bezpośrednio zaangażowani. Lista nieobecności to puzzle, autor dostarcza nam kolejne elementy życiorysów postaci, jednak to my musimy uporządkować drzewo genealogiczne i historię. My też musimy zrozumieć bohaterów. Całe szczęście autor dostarcza nam szeroki pryzmat i Hnatów możemy zobaczyć nie tylko ich własnymi oczami, lecz także z perspektywy sąsiadów, dla których pierwszoplanowcy są odmieńcami, dziwakami. Każda postać została skrupulatnie uposażona w historię, pasje, kostiumy, temperament. Każdy tu ma swoją dolę, swój krzyż, każdy ma też przeciwwagę. Sztuka łączy się z farmacją, literatura z chemią. Są wyraźne kontrasty, są wyraźne spoiwa.
Kompozycja jest spójna, Michał stopniowo rozdaje karty. Zaangażowanie, które musimy włożyć w tę powieść, oraz jej niesamowita atmosfera, sprawiają, że mimo ciężaru emocjonalnego, nie sposób Listę nieobecności odłożyć na półkę.
W dzisiejszych czasach pisać o żałobie jest bardzo trudno. Nie mniej trudno o niej czytać. Afirmujemy życie, wciąż nie możemy pogodzić się z tym, że czasami medycyna bezradnie rozkłada ręce. Wciąż nie ma szczepionki, resuscytacja nie przynosi skutku, po pierwszej próbie samobójczej następują kolejne. Depresja zbiera swoje żniwo, nowotwór zbiera swoje żniwo, choroby cywilizacyjne nas stopniowo wyniszczają, oddziały psychiatryczne pękają w szwach, wszędzie kolejki, a teraz jeszcze SARS-CoV-2. Uganiamy się za życiem. Dbamy o formę, dietę, profilaktykę, korzystamy z porad specjalistów, leczymy traumy na psychoterapiach, wyzwalamy sportem endorfiny, uspokajamy nerwy przy jodze, nosimy maseczki, myjemy ręce… A przecież jesteśmy skazani na śmierć. Przedłużamy swoją agonię, kupując od Zuzanny, głównej bohaterki, farmaceutki, kolejne medykamenty. Dlatego zetknięcie z tym tematem jest szczególnie bolesne. Wręcz traumatyczne. A jednak go nie unikniemy.
Polecam gorąco tę brawurową i odważną powieść. Przeczy schematom, przełamuje tabu, pokazuje życie nie w zgodzie z konwenansami, lecz w zgodzie ze swoim przeznaczeniem.
Śmierć o nas zapomniała, może nie starczyło jej czasu. Jakby mówiła: czekajcie, ja wrócę. Czekamy. Żyjemy. Jeszcze żyjemy. – str. 382
Barbara Sęk
Wyczerpująca problematykę, genialna recenzja oraz opis powieści. Doprawdy nadzwyczaj trafnie i kompleksowo o tej wyjątkowej powieści. Gratuluję tak Pani B. Sęk jak i Michałowi P. Urbaniakowi.