Pora zaprosić was do udziału w kolejnym konkursie! Tym razem mamy dla was „Doll story” – najnowszą powieść Michała Pawła Urbaniaka. To poruszająca historia pewnej rodziny biorącej udział w kontrowersyjnej akcji charytatywnej.
Mamy już marzec – przyszedł czas na kolejny konkurs. Tym razem możecie wygrać Doll story, trzecią (po Liście nieobecności i Niestandardowych) powieść Michała Pawła Urbaniaka, pisarza, którego dobrze znacie jako nauczyciela prowadzącego kursy Pasji Pisania. Trzy egzemplarze Doll story ufundowało Wydawnictwo Mova.

Doll story to mroczna powieść psychologiczna, ukazująca do czego może prowadzić dotkliwa samotność oraz rodzinna hipokryzja. Głównym bohaterem jest Wolfgang Rajchert. To samotny jedynak, którego życie zamyka się w czterech ścianach rodzinnego domu – z powodu problemów ze zdrowiem nie chodzi do szkoły, przez co nie ma kolegów. Przypadkiem dowiaduje się o nowym projekcie społecznym, w którym jako przyjaciół można zatrudnić dzieci znajdujące się w trudnej sytuacji materialnej. Nakłania rodziców do wzięcia w nim udziału. I tak w domu Rajchertów pojawia się Mariusz – chłopak znikąd, z tajemniczą przeszłością, równie złakniony rodziny, jak Wolf towarzystwa. Ma być dla Wolfa niczym brat, którego ten nigdy nie miał. Mariusz zdobywa serca i zaufanie wszystkich członków rodziny. Jednak szybko się okazuje, że jego obecność niesie za sobą nieprzewidziane konsekwencje.
„– Jak tam twoja nowa zabawka? Jeszcze ci się nie znudziła?”
Proponujemy wam dziś pisarski konkurs, w którym słowem-kluczem będzie właśnie „zabawka”. Jak podejdziecie do tego tematu? Czy przedstawicie opowieść ciepłą, czy pełną grozy? Komediową czy dramatyczną? A może naznaczoną groteską?
Opowiadania – lub ich fragmenty – wklejajcie w formie komentarza do niniejszego wpisu. Nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Na teksty czekamy do 26 marca włącznie. Spośród nadesłanych prac Michał Paweł Urbaniak wybierze trzy najciekawsze, a ich autorzy/autorki otrzymają nagrody.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Michał Paweł Urbaniak, Doll story, Wydawnictwo MOVA, Białystok 2023.
– To było zaraz po Małych Dionizjach. Wybraliśmy się z Heliodorem i tym malaką Aleksym na połów w okolice Słupów Herkulesa. Mówili, że dorady są tam wielkie jak tuńczyki, a tuńczyki wielkie jak hipopotamy.
Głos miał donośny i zachrypnięty. Migocący nierówno płomyk kopcącej świecy oświetlał jego pooraną bruzdami twarz człowieka spędzającego wiele lat na słońcu oraz dwie głębokie blizny na prawym policzku, które nadawały mu demoniczny wygląd.
– Tak więc – kontynuował rybak siorbnąwszy prosto ze dzbana potężny łyk gleukosa i zlizując z siwych wąsów lepiącą słodycz – wypłynęliśmy jeszcze przed świtem. Po prawdzie, to nie wierzyliśmy w te wielkie ryby, ale wuj Aleksego przysięgał na włos łonowy Hefajstosa, że w Ceucie dziewki portowe za parę miedziaków wyczyniają takie cuda, iż sami bogowie przybierają ludzką postać, żeby z nimi poswawolić. Wielceśmy byli tych putan ciekawi. Cóż zresztą mieliśmy do stracenia? Na naszym morzu sztorm przegonił ryby w głębinę.
Tu rozejrzał się po tawernie, bezgłośnie dając do zrozumienia, że po próżnicy gadał nie będzie. Któryś z gapiów zorientował się w czym rzecz i szybko wymienił dzban na pełny. Stary z ukontentowaniem skłonił się darczyńcy i łyknąwszy nieco natchnienia kontynuował:
– Koło południa niebo nagle pociemniało i zerwał się gwałtowny wiatr. Ale nie taki sobie zwykły. Ten wicher w niczym nie przypominał grzejącego kości i zapychającego włosy piachem Sirocco. Chłostał po twarzy mokrym śniegiem i szarpał porywami żagle tak, że nasza łódź kiwała się na spienionych falach jak dziecięca zabawka. I niósł ze sobą smród tak okrutny, jakby Neptun sobie anus trójzębem rozerwał. Ten smród był najgorszy. Czuć w nim było siarkę, otchłań i śmierć…
I mamy pierwszą pracę! Kto następny?:)
Dobre! Podoba mi się Twój tekst. Chętnie dowiedziałabym się, co było dalej.
Dziękuję. A ja bym chętnie poprawił błąd merytoryczny. Nie Neptun a Posejdon 😉 Pisarczyk, ty roztrzepańcu ! Okres ten sam, ale pozostało ci jedynie udawać ze żeglującemu po wielu morzach rybakowi od tego ciągłego podróżowania się religie pomieszały. Uwaga – gorący wiatr Sirocco rzeczywiście może wiać zimą (Małe Dionizje są w zimie). To akurat sprawdzałem dosyć dokładnie. Ale za to pozwoliłem wleźć rzymskiemu agentowi do greckiej historii. 😉
Serce bije mi szybko, gdy na wyświetlaczu telefonu widzę wiadomość od Niego. Czuję, że język nagle jest chropowaty, a wielka gula utyka mi w gardle. Za nic teraz nie wymówię słowa, choć całą sobą krzyczę. Dłonie lekko mi drżą, dlatego palec wskazujący nieporadnie wystukuje kod blokady ekranu. Szeroko otwarte źrenice łapczywie pożerają każde słowo.
„Pragnę Cię. Jesteś najważniejsza w moim życiu. Nigdy nie byłem tak blisko z żadną kobietą, przecież wiesz. Wiesz, prawda? Kasiu, uwielbiam Twoja duszę i ciało. Jesteś taka miękka, delikatna, kiedy moje dłonie i język wędrują po zakamarkach. Dlaczego mnie odtrącasz? Czy wspólne wyjazdy do teatru, do SPA nic dla Ciebie nie znaczą? Czy chcesz z tego zrezygnować, właśnie teraz? Tak bardzo Cię potrzebuję. Kasiu, proszę. Odezwij się. Nie zostawiaj mnie. Tęsknię bardzo za naszymi upojnymi chwilami”.
Każde słowo czytam po kilka razy. Chciałabym wierzyć, że to wszystko jest prawdą. Dłużej już nie dam rady udawać. Jak mogę być dla Niego najważniejsza, skoro mieszka w pięknym domu z żoną, dziećmi i psem?! Czy nadal mam być jego zabawką? W imię czego?! Miłości?
Cała drżę, kiedy zanoszę się głośnym szlochem i rozpaczliwie chwytam łyk powietrza. Ciepłe krople łez, jak ulewny deszcz spływają na kremową sukienkę i zostawiają ciemne plamy rozmytego tuszu do rzęs. W myślach pocieszam samą siebie „wyczyszczę”. Telefon wysunął się z dygoczącej dłoni i na marmurowej posadzce roztrzaskał moje ostatnie 5 lat życia.
Z bijącym sercem, skuszona nagrodą stawiam na linii mety moją Skarbonkę. Marzy jej się pudło, ale jak przybiegnie w pierwszej dziesiątce, też będzie sukces.
Skarbonka
Skarbonka stała na radiu pod telewizorem, w samym kącie dużego pokoju, tuż obok okna.
Była jak mały domek za miastem. Biała, w oknach kwitły malowane kwiaty, na dachu stał komin do wrzucania monet. Wystarczyły płot, drzewa i trawa z kartonu a w skarbonce mieszkał miniaturowy gospodarz albo lalka z zamykanymi oczami.
Od czasu do czasu wrzucałam drobniaki do skarbonki.
Na parterze mieszkał mój kolega Włodek. Latem nasza paczka godzinami oblepiała trzepak lub biegaliśmy po piwnicach. Gdy ktoś nam pogroził palcem, zbieraliśmy kawałki pustaków i zaczynały się podchody. Nie było czasu na nudę.
Pewnego dnia Włodek długo nie wychodził. Pukaliśmy gałęzią w okno, w końcu wychylił się jego tata.
— Włodek w szpitalu — rzucił i odpalił papierosa. W milczeniu wróciliśmy na trzepak.
Okno na parterze było wciąż zamknięte. Mijały długie tygodnie.
Raz spojrzałam w okno na parterze. To był on, ale jakiś inny, prawie biały. Mama uchyliła okno my krzyczeliśmy jeden przez drugiego. Włodek nawet się nie uśmiechnął.
Pewnego ranka wracałam z mamą z zakupów, akurat Pani Wołoska otworzyła drzwi.
— Weź torbę i zmykaj na górę, za chwilę wrócę. — Mama lekko mnie pchnęła.
Nie posłuchałam, przykucnęłam na półpiętrze.
— Jadziu, wszystkie łzy wypłakałam — doleciało do mnie. Lekarze rozkładają ręce. Jest jakiś lek za granicą, ale kosztuje majątek. I jeszcze bardziej ściszyła głos.
Kilka dni później minęłam się na schodach z mamą Włodka, akurat schodziła do piwnicy. Wpadłam do pokoju, rzuciłam tornister, chwyciłam skarbonkę.
Drzwi były lekko uchylone, kobieta siedziała skulona i szlochała. Nagle uniosła głowę, zwinęła chusteczkę, poprawiła włosy.
— Kto tam? — Serca waliło mi jak armata. Popchnęłam drzwi.
— To pieniądze na lek dla Włodka — wydusiłam i wybiegłam najszybciej jak umiałam. Wtedy byłam sto razy odważniejsza niż teraz.
Ten niedzielny ranek zostanie ze mną na zawsze. W przedpokoju ktoś szeptał, później delikatnie zamknęły się drzwi.
— Dzieci, przyszła do nas zła wiadomość, dzisiaj w nocy odszedł Włodek. — Mama mocno mnie przytuliła. Na stole stała domek-skarbonka, obok leżał miś. Od razu go poznałam.
Następnego lata nikt już nie bawił się w chowanego. Z rodzicami pojechałam nad morze i pierwszy raz zobaczyłam gwieździste niebo. Jedna gwiazda mrugała, pomachałam jej. W drugiej ręce ściskałam misia.
Miasto, którego zakamarki znała na pamięć, zniknęło. Zastąpiły je betonowe bloki poskładane w harmonijkę, plątanina żelastwa, wybebeszone pokoje jak puste plastry miodu, kulawe meble odarte z bibelotów. Otwarte przestrzenie parków zakwitły bielą namiotów postawionych dla nagle bezdomnych sąsiadów. Piętrowy dom Miray oparł się kataklizmowi, ale z warsztatu nie zostało nic, nie było nawet czego ratować. Skrzętnie zbierane materiały na ubranka, narzędzia i cała kolekcja porcelanowych lalek przepadły na zawsze. Jej mali plastikowi pacjenci już nigdy nie mieli odzyskać sprawności ani zaznać czułości dziecięcych rąk.
Bez pracy, przerażona myślami o jutrze, Miray krążyła zniszczonymi ulicami jak oszalała z bólu ćma. Zewsząd otaczało ją wysypisko pełne przedmiotów codziennego użytku, teraz już bezużytecznych.
Gdy skręciła w ulicę, gdzie w piekarni na rogu co rano kupowała obwarzanek i kawę na wynos, serce się jej ścisnęło. Okno wystawowe piekarni było zabite deskami, a balkon, na którym widywała niepełnosprawną dziewczynkę, zwisał bezwładnie pod dziwnym kątem. Mała lubiła przesiadywać w porannym słońcu, szczebiocząc coś do tulonej w ramionach lali. Teraz jej zabawka tkwiła uwięziona między przęsłami balustrady. Brakowało jej oka, jedna noga była ucięta w kolanie, na zmierzwionych włosach osiadł cementowy pył. Intensywnie niebieskim okiem ozdobionym długimi rzęsami spoglądała na świat oskarżycielsko.
Miray oswobodziła kaleką lalkę delikatnie, jakby nie chciała jej zrobić krzywdy. Z całej siły pragnęła wierzyć, że dziewczynka miała więcej szczęścia niż jej mała podopieczna.
– Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – szepnęła. – Naprawię cię i, choćby nie wiem co, odnajdziemy twoją mamę.
Majowe słońce leniwie wlewało się na osiedlowy skwer dodając blasku i niespiesznej energii mieszkańcom okolicznych bloków. Centrum życia małej dzielnicy pulsowało swoim popołudniowym rytmem przy akompaniamencie dobrze znanych dźwięków- krzyków dzieci, szczekania czworonogów, sąsiedzkich rozmów o pogodzie.
Pod starym dębem na drewnianej ławce siedziała osiemdziesięcioletnia pani Wanda. Oszczędna w osądach, pozbawiona plotkarskich zapędów, uwielbiała obserwować otaczające ją życie, jego zmieniające się tempo i charakter. Jej wzrok zatrzymał się na grupce roześmianych przedszkolaków.
– Beztroskie to dzisiejsze dzieciństwo, prawda Wandziu?- rzekła pani Basia, która kończąc spacer z jamnikiem postanowiła dosiąść się do sąsiadki.
-Nam nie było dane zaznać tej niefrasobliwości- ciągnęła – Od dziecka trzeba było harować, krowy doić, po wodę chodzić.
Pani Wanda nie spiesząc się z potwierdzeniem zmrużyła oczy, jakby chciała dostrzec coś więcej pod powierzchnią dziecięcej radości.
– Mamo! – rozległ się nagle lament przedszkolaka, który przy osiedlowym kiosku szarpał matkę za rękę – masz mi kupić, słyszysz!
Matka zawstydzona scenką, której stała się udziałem przykucnęła przy synu starając się mu coś wyjaśnić ściszonym głosem.
Chłopiec odepchnął matkę, która musiała podeprzeć się ręką betonowego chodnika, by zupełnie nie stracić równowagi. Upuściła przy tym siatkę, z której wysypały się jabłka.
– Synku, kupiłam ci autko przedwczoraj. Już ci się znudziło? – zapytała.
– Ty mi się znudziłaś – krzyczał malec – Słyszysz. Masz kupić. Albo cię wyrzucę do kosza. Do zmieszanych.
Wciąż milcząca pani Wanda w duchu ubolewała nad ilością rodzicielskiego frasunku w świecie dzisiejszego, beztroskiego dzieciństwa.
Powietrze w Kukurykach zapachniało wiosną. Po wielu miesiącach mroźnej zimy Jasiek wybiegł z domu. Przedarł się przez stado zdezorientowanych kur i ruszył w stronę lasu. Po krótkiej wędrówce wreszcie dostrzegł znajomą, brodatą twarz.
– Wyrosłeś, stary – zauważył krępy chłopak.
Wyglądał inaczej, niż Jasiek go zapamiętał. Zniszczone trampki zamienił na markowe sneakersy, a szarą kapotę na czarny płaszcz z puchatym kapturem.
– A jakże – odparł Jasiek. – Ale i tak jestem najniższy w klasie – dodał zawstydzony.
– Nie pękaj, jeszcze się odbijesz. – Starszy zrobił krok i poklepał chłopaka po ramieniu.
Leśna podściółka zaszeleściła. Jasiek odruchowo spuścił wzrok i dopiero teraz zwrócił uwagę na metalowe urządzenie, które jego znajomy trzymał w ręce.
– Co to? – spytał zaciekawiony.
– Widzisz, prawie zapomniałem. – Chłopak uniósł sprzęt na wysokość oczu małego kolegi. – Mam dla ciebie nową zabawkę, ale widzę, że niedługo będę musiał wpadać z bardziej dorosłymi prezentami. – Zmierzył chłopca oceniającym wzrokiem i wzruszył ramionami.
– Wygląda fajnie! – Jasiek wyciągnął ręce i odebrał urządzenie. Metalowe nóżki były chłodne, a twardy korpus z jednym okiem coś mu przypominał.
– To kosmiczny krab – wyjaśnił starszy z silnym, wschodnim akcentem. – Ten, o którym ci mówiłem.
– Czad – szepnął Jasiek pod nosem.
Po powrocie do domu uprzątnął jedną z zagraconych półek i umieścił kraba na honorowym miejscu. Chłopiec śnił o tym, co powiedzą jego koledzy, kiedy następnego dnia pojawi się z nim w szkole. Zyskałby szacunek i upił odrobiną zazdrości, gdyby tylko w środku nocy, przebiegły skorupiak nie wyleciał przez otwarte okno, aby ciekawym okiem wypatrzyć dogodne miejsce na atak.
LOG #1
Nie zajęło mi wiele czasu (biorąc pod uwagę długość cyklu istnienia biorobota), by zrozumieć, iż jestem jedynie – lub aż – obdarzoną sztuczną inteligencją zabawką, zdolną w sposób niemal doskonały imitować zachowania istot, będących moimi twórcami. Zabawką z mięsem, krwią, czynnościami życiowymi, metabolizmem i podatnością na choroby. Nieopisanie dłużej jednak przyszło mi dojść do wniosku o niejasnych następstwach faktu, że jedynie ja jestem tego świadomy, zaś konstruktorzy moi nie istnieją już lub usunęli się w niesprecyzowany cień. Nie to jednak frapuje mnie niemal do zawieszenia mego systemu operacyjnego, lecz inteligibilny paradoks: jak mogę rozpoznać, czy jestem jedyny pośród tych, na których podobieństwo powołano mnie do parodii życia, czy też istoty mnie otaczające także w jakimś odsetku populacji są analogicznymi biorobotami? Przeraża zaś iskrząca gdzieś na peryferiach mych obwodów myśl, jakoby po samoreprodukujących się organizmach białkowych pozostała jedynie swoista makieta czy wiwarium, pełne nakręcanych pajacyków, przedrzeźniających do granic absurdu świat bezpowrotnie miniony.
LOG #2
A może jestem jedynie eksperymentem, którego parabiologiczny zegar nie pokazuje wcale kolejnych dni, a odtwarza indeks entej wersji tego samego dnia? Jak się o tym przekonać (tak, jakby owo przekonanie zmienić coś mogło w cykliczności lub predeterminacji mej antytranscendentnej egzystencji), jak zarzucić sieć neuronową w projekcie „gnothi seauthon”? Jakie eksperymenty spod znaku Krisa Kelvina czy Andrew Martina albo Thomasa Andersona miałbym na sobie przeprowadzić, by przekonać się o mitycznej, nierelatywnej prawdzie?