Zaczął się już listopad, a zatem pora zaprosić was do kolejnego konkursu. Tym razem mamy dla was „Ciosy” Jarosława Czechowicza, pisarza, recenzenta i nauczyciela Pasji Pisania. Kto przeniesie się do Norwegii?
Ogłaszamy kolejny konkurs na blogu Pasji Pisania! Przygotowaliśmy dla was Ciosy, thriller Jarosława Czechowicza, którego znacie z naszych kursów. Trzy egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Zaczytani.
Michał mieszka na znienawidzonym Podhalu z toksyczną matką, zajmuje się tłumaczeniami. Marzy o tym, aby zamieszkać w Norwegii – i to marzenie się spełnia. W samolocie do Oslo poznaje Agatę. Ci dwoje z każdym dniem wikłają się w sieć toksycznych zależności, wśród tajemnic, przemocy i manipulacji. W końcu Agata znika bez śladu… Co się wydarzyło? Więcej o tej książce pisałem w październikowej „Lekturze na weekend”.
„Nie pamiętam, kiedy padły pierwsze ciosy z jej strony. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zabolało.”
Słowem-kluczem w listopadowym konkursie będzie „cios”. To nie musi być historia o toksycznym związku – wszak cios można rozumieć rozmaicie. Gdzie zaprowadzi was pisarska wena?
Opowiadanie – lub jego fragment – wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na nie do 26 listopada włącznie. Jarosław Czechowicz wybierze trzy najlepsze prace, a ich autorzy/autorki otrzymają nagrody.
Powodzenia!
Źródło cytatu: Jarosław Czechowicz, Ciosy, Wydawnictwo Zaczytani, Gdynia 2023.
Nie byłam gotowa na ten cios. Dosięgnął mojej twarzy, gdy się go najmniej spodziewałam. Ludziom wydaje się, że najgorszy w byciu uderzonym jest strach, ale prawda jest taka, że najgorszy jest wstyd. Wstyd przed sobą, że przez chwilę myślało się, że jest się kimś lepszym, wartym świata bez bicia. Stoisz wtedy bez ruchu, trzymając twardym rzemieniem każdą komórkę swojego ciała, by się nie roześmiać. Ze swojej głupoty.
A potem pomyślałam o tej plaży, którą szliśmy pół roku temu, jeszcze przed ślubem. Trzymałeś mnie za rękę, gdy nasze stopy zatapiały się przy każdym kroku w mokrym piasku. Ale pięknie – cieszyłam się jak głupia. Może powinnam była strzepnąć ten zachwyt, bo ta scena była zbyt kiczowata. Ale czy dla takich chwil nie warto żyć?
Wieczorem poszliśmy na kolację do restauracji niedaleko molo. Pamiętam, że miała niewielkie kinkiety na ścianach, które dawały ciepłe światło. Jakby wokół nas paliły się dziesiątki świec. Uśmiechaliśmy się do siebie, jak para zakochanych dzieciaków. Po deserze, gdy na stole zostały już tylko kieliszki z winem, położyłeś dłoń na mojej. I świat się zaczarował. Pomyślałam wtedy, czemu inni nie są tak szczęśliwi, jak ja. Otaczały nas obojętne pary, prowadzące zdawkowe rozmowy, o pogodzie, planach na jutro, o pokoju hotelowym. A my trwaliśmy, w swoim małym bajecznym szczęściu.
Potem w nocy kochaliśmy się, a ja myślałam, boże, czemu nie spotkałam ciebie wcześniej.
I teraz stoję w naszej kuchni, unikając twojego wzroku. Białe kafelki, które położyliśmy na ścianie, odbijają nasze sylwetki jak dwie ameby naprzeciwko siebie. I marzę, że zabierzesz mnie na tę plażę jeszcze raz, na przeprosiny.
Nie wszystko jest tym na co wyglada…
-Jeszcze tylko jedna walizka do zeskanowania i fajrant! – zwróciła się Marta zmęczonym głosem, do Olgi, z która pracowała od lat na warszawskim lotnisku.
-Musimy sprawdzić jeszcze jeden bagaż z Kapsztadu. Pewnie fałszywy alarm. Mam nadzieje, bo dochodzi północ i marze już o gorącej kąpieli.
-To do dzieła: ty – bagaż, a ja przepytam właściciela torby – postanowiła Olga, po czym zniknęła w swoim biurze.
Marta usiadła do monitora.
-Cholera – jęknęła po chwili i wykręciła numer koleżanki.
– Coś znalazłaś?
– Cios!
– Cios? Masz na myśli kość słoniową?
– Cholera tak! Jak oni mogli w Afryce to przeoczyć? To oznacza dla nas góry papierkowej roboty… Co powiedzieli ten facet?
-On twierdzi, że nic nie przewozi.
-Nic oprócz słonia – odburknęła Marta – jak dostaniemy wyniki analizy, możemy go oddać w ręce policji.
Marta otworzyła walizkę, po czym wyciągnęła z niej okazała kość słoniową skrupulatnie owiniętą niebieskim płótnem w kolorowe kiczowate żyrafy.
Email z laboratorium pojawił się po godzinie.
– Olga, nie uwierzysz! – zawołała do słuchawki poirytowana Marta – to nie kość słoniowa. To mieszanka: ceramiki i wysokiej jakości tworzywa sztucznego. Czyli replika słoniowego ciosu – produkowana w Niemczech i używana do celów edukacyjnych.
Marta ubierając się, obserwowała z okna swojego biura mężczyznę idącego poboczem, którego jeszcze przed chwila miała za kłusownika. Tak się pomylić…
Zdziwiło ja, że ten nagle otworzył torbę i wyrzucił kość słoniową do śmieci, po czym oddalił się w pospiechu.
Nagle oblała ja fala gorąca. Niczym gorący cios – prosto w twarz. Na monitorze jej komputera pojawił się nowy email z policji: ukradziono w Maroku obraz o wartości milionów: przedstawiający kolorowe żyrafy ….
Mamy pierwsze prace! Kto następny?
Gdyby była starsza…
Jej kroki dudniły na schodach jak rozpędzona lokomotywa. Przez głowę przetaczały się wagoniki myśli – nie kocha, nie lubi, nie szanuje, nie chce, nie dba, żartuje… Urywanemu oddechowi towarzyszył szybki rytm serca uwięzionego w za małej klatce. Gdyby była starsza pewnie zadałaby sobie pytanie, czy ta licha bielizna warta jest objawów zawału?
Ale nie była starsza.
Ostatnio podobnych wrażeń doświadczała na poprawce matury z chemii, gdy zapomniała nie tylko swoje nowe, wciąż obco brzmiące nazwisko. Nic dziwnego. Przecież studniówkę kończyła jeszcze bez zaręczynowego pierścionka, a po ukończeniu szkoły z zaokrąglonym brzuszkiem ślubowała już miłość, z niewinną pewnością, że na zawsze.
A teraz? Teraz stała niczym byk przed torreadorem na progu kuchni, gotując się rzetelnie, by zadać ostateczny cios. Spodziewała się zastać go tutaj półnagiego, z szelmowskim uśmiechem, który działał na nią bardziej rozbrajająco niż spojrzenie kota ze Shreka. Winnego jednak nie było. Z garnka unosiła się jeszcze para, a wielka czerwona płachta niedojedzonego keczupu spoczywała na talerzu opuszczonym na stole. Stała zaskoczona trzymając w uniesionej dłoni brudne skarpetki niczym maczugę.
Nagle krzyknęła pochwycona wpół silnymi ciepłymi rękami, a miękkie usta muskały jej włosy. Usiłowała jeszcze bronić się, wymachując jego nieświeżą bielizną, lecz wkrótce otoczona szerokimi ramionami miękła coraz bardziej. Bardziej niż chciała. Jak zwykle. Skarpeciane trofeum osunęło się,, zajmując swoje stałe miejsce. Na podłodze. Rozpęd byka cios indyka – pomyślała, a ostatni wagonik w uwiedzionym umyśle toczył się chwiejnie niczym odbiegający w siną dal drób.
Gdyby była starsza… Ale nie była.
Zaskoczył mnie. Pierwszy raz w życiu zaskoczył mnie swoją obojętnością. Tysiące wiadomości, rozmów, e-maili – jakby od niechcenia poszło w niepamięć. W niebyt. Nie było już niczego. Każde słowo, wypowiedziane z jego ust, tak melodycznie, stało się momentalnie jednym wielkim kamieniem rzuconym w moją stronę. Nawet nie jednym. Było ich tysiące. ,,Nic nie rozumiesz, nie ufasz mi, nie jesteś właściwą kobietą dla mnie’’. Tysiące kamieni jak ciosy rzuciły mnie o ścianę. ,,Mam dosyć życia w klatce twoich oczekiwań’’. Przyparły do muru. ,,Zawsze wszystko robię źle’’. Czułam jak ich ciężar opada na moje barki. Jak mięśnie przestają właściwie pracować. ,,Tkwisz na piedestale swoich życiowych ambicji otaczając się wianuszkiem pochlebców. Ja jestem tym na dole. Niedostrzeżonym. Bijącym brawo jak najgłośniej, ale tym najcichszym’’. Ciężar był zbyt wielki aby go unieść. ,,Jestem twoją porażką z długami na koncie’’. Skoncentruj się – zaczął wołać głos w mojej głowie. ,,Ratujesz mnie, a ja czuje się jak ryba wyciągnięta z wody. Nie mogę oddychać’’. Drobna choć umięśniona sylwetka zaczęła walczyć. ,,Nie dajesz mi rozwinąć skrzydeł’’. Wystarczyło tylko upaść. Poddać się. Przestać walczyć. Przyjąć ciosy. Te fizyczne byłyby łatwiejsze. Te, które padły były znacznie gorsze.
– Nie, proszę, nie wpuszczaj ich – słyszę szept.
Na jej trupio bladej twarzy maluje się rozpacz, a przerażone oczy błagają o pomoc. Chrapliwe głosy żądające, żeby natychmiast otwierać, są coraz bardziej natarczywe. Zdaję sobie sprawę, że za chwilę wyważą drzwi. Nie mam wyjścia, dwoma głębszymi oddechami próbuję uspokoić walące serce, podchodzę do drzwi i po chwili wahania otwieram je. Do środka wpada dwóch żandarmów, a gestapowiec w stopniu porucznika, którego wcześniej ujrzałem przez okno, stoi w drzwiach z butnie rozstawionymi nogami i obrzuca nas pogardliwym spojrzeniem. W dłoni trzyma pejcz, którym regularnie uderza o cholewy.
– Kim jesteś? Żydowską świnią!? – padają pytania.
Protestuję i wtedy żandarm, wielki jak tur, z grubymi barami, pięścią uderza mnie w twarz. Uderzenie jest tak silne, że upadam, a cały pokój wiruje niczym karuzela w lunaparku. Podziwiam jego doświadczenie w zadawaniu ciosów, ma w tym ogromną praktykę. Leżąc i próbując dojść do siebie, z trudnością odczytuję sentencję na klamrze pasa gestapowca. Brzmi ona: „Moim honorem jest wierność”. Tur w mundurze stoi okrakiem nade mną i pluje mi na czoło. Następnie stojąc za mną, kopie mnie w plecy na wysokości nerki. Kolejne kopnięcia są precyzyjnie wymierzone w brzuch. Wszystko jest takie nierzeczywiste, ale rozdzierający ból ciała jest jak najbardziej prawdziwy.
– Wstawaj! – Słyszę krzyk mojego oprawcy. Podnosząc się, charczę, kaszlę i pluję jasnoczerwoną śliną.
– Papiery! Dawać papiery! – ponagla oficer. Widzę jego kościstą twarz i naciągnięte rysy. Niebieskie oczy wbija we mnie z nieskrywaną pogardą i obrzydzeniem. Kurde, on naprawdę, tu i teraz mnie nienawidzi. Przecież ma nie więcej niż trzydzieści lat, a zaczesane na bok jasne włosy są pięknego koloru dojrzałego zboża. Zrezygnowany podaję dokumenty wraz z zaświadczeniem o zatrudnieniu w zakładach budowlanych, a Zuzanna podaje błękitną kenkartę, jednocześnie poprawiając swoje długie czarne warkocze. Jeden z żandarmów zauważa ten gest i zaczyna szarpać ją za te włosy. Wtedy ona z krzykiem ratuje się przed strasznym bólem, przechylając się do tyłu, ale traci równowagę i upada. Bydlak nic sobie z tego nie robi i ciągnie ją za lśniące warkocze po podłodze w kierunku drzwi.
Obie z Lisą złapałyśmy za telefon w tym samym czasie.
– Jak się cieszę, że cię widzę.
– Dobrze się czujesz? Wszystko w porządku?
– Tak i nie. Przyniosłaś zatyczki do uszu, o które prosiłam?
– Przyniosłam, kilka książek również, ale musiałam zostawić na recepcji, czy jak się to nazywa. Sprawdzą czy nie przerzucam niepożądanych przedmiotów i ci podadzą.
– Do tej pory ogłuchnę – powiedziałam z rezygnacją.
– Dlaczego? – W oczach Lisy malowało się zdziwienie.
– Sąsiadka z celi przez cały czas ogląda telewizję i to w dodatku na cały regulator. Chyba sprawdza moją wytrzymałość na stres.
Lisa spojrzała na mnie poważnie, a gdy tak patrzyła pojawiła się zmarszczka między brwiami, znak, że myślała intensywnie. Potarła czoło serdecznym palcem i zamknęła powieki.
– Nie daj się jej. – Otworzyła oczy, które przybrały odcień butelkowej zieleni. Jej kocie spojrzenie przyszpiliło mnie do pomarańczowego krzesła, jak motyla do podstawki. Tak, Lisa na pewno świetnie poradziłaby sobie w przestępczym światku.
– Ha, to tylko w teorii jest takie proste. Powalić przeciwnika silnym ciosem w splot słoneczny. Nie każdy to potrafi, bo nie wszyscy bierzemy pod uwagę pobyt w więzieniu. Ona bada teren, nie wie na ile może sobie pozwolić, jak silne mam plecy. Jedynie dręczy mnie głośną telewizją. Kobiety w celach przekazują sobie informacje, mają system kodów, te co dłużej siedzą wiedzą wszystko o nowicjuszkach.
– Nowicjuszki? Jak w zakonie? – Lisa uśmiechnęła się kącikami ust.
– Tak, jest między nami sporo podobieństw; odcięte od świata, samotne w celach, skazane tylko na własne towarzystwo. Kobieta, która jest ze mną, zabiła niewiernego kochanka. Strzeliła mu w brzuch z myśliwskiej strzelby męża. Taki paradoks. Nie zaczepia mnie. Wie, że zamordowałam znanego lekarza ciosem w plecy. Nikogo tutaj nie obchodzą powody mojego czynu, w hierarchii morderczynie stoją dosyć wysoko. – Uśmiechnęłam się smutno na myśl o awansie socjalnym, którego doświadczyłam.
– Nie powinnaś być sama w celi? Z tego co wiem, osoby zaraz po aresztowaniu zamykane są w pojedynczych celach.
– Pojedyncze cele są przeznaczone dla dzieciobójczyń. Inaczej nie przeżyłyby jednego dnia. Morderczynie dzieci, w więzieniach dla kobiet traktowane są jak pedofile w męskich oddziałach. Wszyscy o tym wiedzą i starają się uniknąć tragedii. Dlatego siedzę razem z Nicole.
…W Nowy Rok wchodzę mocno poobijana z głęboką raną, z ciosem, który zadało mi życie. Ciosem zadanym mocno, ostrym narzędziem w jeden punkt. Silne ukłucie. Ból. Zdarzyło się. Minie. Nie minął ! Mówi się „czas leczy rany”. To nieprawda !
Ja mówię : „czas sprzyja rozpamiętywaniu i rozgrzebywaniu ran”, szczególnie teraz, w dobie pandemii korona wirusa, kiedy jesteśmy skazani na przestrzeganie daleko idącego dystansu wobec siebie. aby nie przyczyniać się do przenoszenia choroby. Z konieczności skazani na samotność, życie w osamotnieniu.
Byłam jak gładka tafla wody jeziora leniwie wygrzewająca się w słońcu, w bezwietrzny letni dzień . Nad nią znienacka pojawił się nieproszony gość, który postanowił zakłócić jej spokój, popuszczać sobie „kaczki”. Znalazł odpowiedni kamyk i energicznym ruchem, z całej siły, cisnął go gładko na taflę wody. Kamyk odbija się od wody : raz, dwa, trzy, . . . zaznacza ślady, które rozrastają się, zataczają coraz większe kręgi. Z kolejnym odbiciem kamyk wytraca pęd, znika w głębinach.
Byłam jak delikatna, jedwabna tkanina perfekcyjnie wygładzona, która nagle otrzymała precyzyjny cios, ostrym, spiczastym narzędziem w sam środek. Została brutalnie rozdarta. Nic
nie zapowiadało, że tak może się stać. A jednak ! Rozdarcie trzeba misternie zacerować. Zatrzeć ślad po ciosie, a wtedy materiał będzie jeszcze przydatny. Ale to nieprawda. Ból nie mija. Zadany cios przechodzi w dokuczliwe, przewlekłe, coraz rozleglejsze stany bólu. Przechodzi w rozpamiętywanie, w tęsknotę, w pragnienie. Jest trudne do zniesienia, Zostaje blizna i pamięć bólu. Tak jest z moim bólem i moją tęsknotą. Jak długo jeszcze reżyser „życie” będzie zadawał mi ciosy i stawiał przeszkody ? Należy mi się odrobina odprężenia ! Spotkanie przyjaznej duszy, która obejmie mnie, otoczy dobrą energią, doda sił do życia.
Jej myśli są jak koty. Chadzają własnymi drogami. Balansują na niebezpiecznej wysokości albo czołgają się w zatęchłych tunelach.
A w nocy wszystkie są czarne.
O drugiej nad ranem jest sama na wiadukcie. Bez wysiłku utrzymuje równowagę na śliskiej barierce i patrząc z góry na samochody pozwala, by łzy mieszały się z kroplami deszczu, jak w ckliwej piosence.
Tyle razy przychodziła tu, aby w spokoju się nad czymś zastanowić.
Dziś chce uwolnić się od myśli.
Robi pięć kroków w jedną stronę, obraca się, niczym gimnastyczka na równoważni, i pięć kroków w drugą. Nie wie, jak długo tak chodzi, tam i z powrotem. Nie wzięła telefonu. Wyszła w samej piżamie.
O tej porze powinno być ciemno, ale latarnie przy autostradzie i reflektory, podświetlające tablice informacyjne, pomagają zmrużonym oczom wyłonić z mroku zbliżającą się postać. Mężczyzna, wysoki i szczupły, z daleka przypomina jej tatę. Tak samo się zatacza.
– Nie rób tego – bełkocze nieznajomy, podchodząc.
Ona zeskakuje.
– Bo co?
Co właściwie chciałaby usłyszeć?
”Za ładna z ciebie kotka, żeby się rozpłaszczyć” nie jest dobrą odpowiedzią.
– Ładna, choć chuda – dodaje mężczyzna, łakomie taksując kształty podkreślone przez mokrą piżamę. Cmoka, spluwa i chwyta ją za ramię. To boli.
Pierwszy cios, zadany kościstą piąstką, wywołuje tylko rechot. Ale w drugi włożyła strach i smutek, i wszystkie emocje, które ją tu dzisiaj przyprowadziły.
Pazury rozrywają skórę, wpijają się w mięso, zahaczają o oczodoły, o wargę, odsłaniając żuchwę. On łapie się za twarz. Próbuje przeklinać.
Kiedy znajdą go rano, nadal nie będzie w stanie wydobyć słowa. A gdy go w końcu pozszywają… Kto mu uwierzy? Była noc. Nikt nie widział czarnego kota schodzącego z wiaduktu.
Błysk przyszedł znienacka. Słup ognia zmaterializował się i ostry miecz bezlitosnego serafina wcisnął mi się pomiędzy czwarte a piąte żebro. To był potężny muskularny blondyn, pewnie z elitarnej jednostki Keter. Skulona czekałam na koniec. Odchyliłam na chwilę ramię, ryzykując otrzymanie ciosu w głowę i policzyłam jego skrzydła. Siedemdziesiąt dwa.
„Bóg włożył swą własną koronę na głowę Henocha i dał mu siedemdziesiąt dwa skrzydła, … Ciało jego przemieniło się w płomień, ścięgna w ogień, kości w żar, oczy w lampy, włosy w promienie światła”.
„A jednak to prawda. Ta ich Kabała nie kłamie.” pomyślałam. Zawsze byłam przekonana, że to żydowskie bajki napisane po to, aby ciemny lud się nie buntował. Szema Israel. Słuchaj Izraelu, słuchaj tej propagandy i bądź posłuszny. Wierz w Pańskie Potwory i bój się ich gniewu. Ale teraz najwyższy z tych potworów był obok mnie realnie, czułam zapach jego niebiańskiego potu, widziałam błękitne płomyczki na powierzchni jego twarzy, nacisk jego ramienia wbijał mi żelazo w ciało. „Więc tak to się skończy dwudziestotrzyletnia kariera Zeinab Haiji ?” – przemknęło mi przez głowę – „ Wytropili mnie jak dzikie zwierzę, aby w końcu dopadła mnie kara za nieposłuszeństwo ich władzy”.
Obudziło mnie skrzypienie starych sprężyn, z których jedna wciskała się w mój bok. Otworzyłam oczy. Serafina ani śladu. Uff. To był tylko zły sen. W pokoju panował półmrok, pachniało kocim moczem i niesprzątanym od lat kurzem. Oprócz metalowej pryczy, do której przypięto mnie kajdankami, za jedyne wyposażenie pomieszczenia bez okna służyła pordzewiała pancerna szafa i upstrzona przez muszki – konająca w konwulsjach – żarówka pod sufitem.
(fragment opowiadania o konflikcie izraelsko-palestyńskim)
Odgłos ciosów regularnie spadających na worek treningowy łomotał w czaszce. Raz, raz, raz! Marta, skulona, z kolanami pod brodą, patrzyła tępo w przestrzeń. Na kuchence cicho bulgotał ryż na mleku dla Mai. Czy żałowała przypływu szczerości? Żałowała.
Uderzając z całej siły raz za razem, Michał czuł, że jego złość, zamiast maleć, rośnie. Za co, kurwa, za co? Za mało się starał? Walił pięściami jak oszalały, prawie na oślep. Czy czegoś jej brakowało? Nie pił, przynosił pieniądze do domu, traktował ją jak księżniczkę. A ona mu taki numer wywinęła!
Widoczny na ścianie cień miotającego się na tarasie Michała śmieszyłby ją, gdyby było jej do śmiechu. Machająca bezładnie rączkami marionetka, podskakująca jakby ktoś nieumiejętnie pociągał za sznurki. Michał był takim cholerykiem… Jasne, że przeholowała, ale on miał swój warsztat, swoje wyjścia na siłownię, a ona – co?
W miarę, jak opadała adrenalina, natłok myśli zwolnił. Wreszcie Michał na tyle się uspokoił, że przestał boksować, otarł pot rękawem podkoszulka i zdjął rękawice. One zawsze wiernie mu służyły – miał je jeszcze z kawalerskich czasów, kiedy wszystko było prostsze.
Cisza wyrwała Martę z zamyślenia. Jednocześnie poczuła smród spalonego mleka i pocągnięcie za szlafrok. Zza jego poły wyłoniła się ośliniona buzia próbująca naśladować uśmiech. Marta poderwała się z kanapy, złapała córkę w objęcia, wycisnęła głośnego całusa na jej policzku i zdjęła kipiące mleko za gazu. Z małą na biodrze zaryzykowała wyjście na taras.
Na jej widok w drzwiach, w których objawiła mu się jak Madonna z dzieciątkiem na świętym obrazku, Michał zadał sobie w duszy bolesne pytanie: dlaczego przypadła mu rola Józefa cieśli i czy jej podoła?
Wychowałem się w małej wiosce na Opolszczyźnie. W skład domowników oprócz mnie wchodziła mama i ciocia, siostra mamy. Babcia zmarła na długo przed moimi narodzinami, a ojciec odszedł z inną kobietą, gdy miałem dwa lata. Nie mam, żadnych związanych z nim wspomnień. Do dziś nie wiem, jak potoczyło się jego życie. Nie szukał kontaktu z nami a my z nim.
Nie wymieniłem ostatniego z domowników, bo ciężko zaliczyć go do tego grona. Dziadek niby domownikiem był, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział go w obrębie domu czy gospodarstwa. Od kiedy pamiętam, mieszkał w leśnej chatce. No może chatka to za duże słowo. Była to raczej szopka albo budka. Kwadrat o boku trzy metry przykryty jednospadowym dachem. Całość wykonana z desek i przykryta papą. W środku znajdowała się drewniana leżanka z siennikiem wypchanym słomą. Był też stolik i nieduży kredens. Wszystkie meble pokrywała łuszcząca się farba. Kiedyś biała, ale z czasem zżółkła. Mama mówiła, że to meble ze starej sypialni dziadka i babci.
Przed budką stała ławka zrobiona z dwóch pieńków i szerokiej dębowej dechy. Nie było wody ani prądu. Dziadek mył się w płytkiej rzeczce, która przepływała nieopodal. Z niej też czerpał wodę. Nie miał sławojki, więc pewnie srał w lesie.
Mama mówiła, że dziadek miał w życiu ciężko. Po śmierci babci wybudował tę budkę i zaszył się przed światem. No i że teraz jest szczęśliwy, więc jest dobrze, tak jak jest.
Moje pierwsze wspomnienia o nim pochodzą z okresu, gdy miałem około pięciu lat. Pamiętam, że mama zostawiała mnie u niego, gdy musiała gdzieś jechać, a cioci akurat nie było. Dziadek sadzał mnie na ławce przed budką i kazał słuchać lasu. Mówił, że często z nim rozmawia i są przyjaciółmi. Pamiętam, że zawsze popijał przy tym mętny samogon, który pędził gdzieś w głębi lasu. Nigdy nie pokazał mi miejsca, gdzie trzymał aparaturę.
Razem z mamą lub ciocią zanosiłem mu obiad. Bardzo to lubiłem. Zasadniczo żył z kłusownictwa, ale mama codziennie przygotowywała mu gorący posiłek.
Ostatnie wspomnienia są z moich ósmych urodzin. Wróciłem, ze szkoły. Chciałem zanieść dziadkowi kawałek tortu i pokazać mały model auta, który dostałem od kolegów z klasy.
Mamę zastałem płaczącą w kuchni. Powiedziała, że nie możemy iść do dziadka, bo coś mu się stało.
Kolejne wspomnienie to pogrzeb. Leżał o otwartej trumnie. Kazali mi pocałować go na pożegnanie w czoło przez dłoń. Do dziś śni mi się to w koszmarach.
Mijały kolejne lata, a ja dowiadywałem się coraz to nowych informacji na temat dziadka. Mówili oczywiście ludzie z wioski. Mama nigdy nie powiedziała na niego złego słowa. Powtarzała, że miał w życiu ciężko, ale w budce był szczęśliwy.
Ludzie za to opowiadali, że oprócz kłusownictwa i bimbrownictwa parał się też kradzieżą. Za komuny okradał zarówno lasy państwowe z drzew, jak i sąsiadów z tego, co akurat mieli w piwnicach. Podobno kilka razy wylądował na dołku, po tym, jak pobił tego czy innego po pijaku. We wsi uchodził za osobę niezrównoważoną i potencjalnie niebezpieczną. Nie bali się go tylko okoliczni pijacy, którzy dotrzymywali mu towarzystwa, racząc się samogonem pędzony w lesie. Co do samego zgonu okazało się, że zapił się na śmierć.
Czy kłamał, gdy opowiadał mi o życiu w zgodzie z naturą? Przez wiele lat zastanawiałem się po czyjej stronie była prawda. Mamy, dziadka czy ludzi z wioski.
Studnia z zakresu mechaniki i robotyki ukończyłem z wyróżnieniem. Rok wcześniej ożeniłem się z dziewczyną, którą poznałem podczas imprezy na juwenaliach. Dalsze życie zapowiadało się wspaniale.
Po rozdaniu dyplomów pojechaliśmy na wieś. Poprosiłem żonę o dotrzymanie towarzystwa mamie, a sam pojechałem odwiedzić budkę po dziadku. Była w kiepskim stanie. Ktoś wyważył stare drzwi. Drewno zbutwiało, a dach się załamał.
Miałem ze sobą siekierę i benzynę. Pół dnia zajęło mi rozebranie całości. Następnie ułożyłem wielki stos z desek i innych pozostałości. Na szczęście pobliska rzeka miała coś na kształt plaży. Tam podpaliłem całość.
Może nie było to do końca rozsądne, ale potrzebowałem jakiegoś symbolu. Czegoś, co odetnie mnie od przeszłości i zaakcentuje rozpoczęcie nowego życia.
Gdybym wiedział, jak bardzo się wtedy myliłem.
Najpierw zaczęło pierdolić się w pracy.
Firma, w której pracowałem, produkowała rozruszniki serca. W całej swej historii zaliczyła tylko jeden poważny kryzys, gdy okazało się, że nowy model urządzenia jest wadliwy. Zmarło kilkoro użytkowników, a całą winę zrzucono na kierownika zespołu do spraw jakości. Ja byłem tym kierownikiem. Potem okazało się, że to nie ja zawiniłem, ale pomyje zdążyły się wylać. Od tego czasu zwiększałem swój dystans do ludzi. Odruchowo im nie ufałem. Miałem wrażenie, że na jakimś poziomie mną gardzą.
Potem spierdoliło się w życie osobiste.
Mieliśmy dwójkę dzieci. Dwóch chłopców, trzy i pięć lat. Pewnego dnia żona oświadczyła, że od kilku miesięcy ma już innego partnera. Wzięliśmy szybki rozwód. Zgodziłem się na oddanie dzieci i niekorzystny podział majątku. Na odchodne powiedziała, że i tak nigdy mnie nie kochała. Zwyczajnie nie chciała być samotna, a uważała, że na nic lepszego jej nie stać.
Wpadłem w depresję. Nie wiem, ile godzin spędziłem na sesjach terapeutycznych. Przeszkadzało mi własne towarzystwo. Za namową psychologa próbowałem odzyskać dawnych znajomych, ale okazało się to niemożliwe. Zapory, jakie wybudowałem wokół siebie, okazały się bardzo solidne zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Odpuściłem i wróciłem do samotnego życia. Żeby mieć przerwy od samego siebie, otwierałem flaszkę i słuchałem muzyki. To skutecznie zagłuszało myśli, ale jednocześnie nie miałem pomysłu co robić dalej. Któregoś wieczoru przypomniałem sobie, co mówiła mama. Dzidek miał w życiu ciężko, ale w budce był szczęśliwy.
Na koniec spierdoliło się zdrowie.
W wieku czterdziestu lat dowiedziałem się, że mam raka prostaty. Przeszedłem zabieg. To było pół roku temu. Jestem w grupie o dobrym rokowaniu.
Jest południe. Niedziela.
Mama i ciocia wpadną dziś z obiadem później, bo jadą na mszę.
Ostatni miesiąc poświęciłem na stawianie nowej chatki w miejsce tej, którą zburzyłem. Muszę przyznać, że jestem dumny ze swojej budowli. Mam agregat prądotwórczy, sławojkę i prysznic z pompą doprowadzoną do rzeki. Sama chatka jest większa od tej starej. Drewniana, ale ocieplona. W środku kompletne wyposażenie. Mam też połączenie z siecią i laptopa.
Mama mówiła, że dziadek mimo wszystko był tu szczęśliwy. Może faktycznie coś jest w tym miejscu?
Rozsiadłem się na ławce i wsłuchałem w szum drzew. Owiał mnie lekki wiaterek. Kto wie? Może też usłyszę ducha lasu?
Kiru przysiadł na polanie i z rozczuleniem obserwował godowy taniec motyli.
Był bóstwem opiekuńczym, duchem spokoju i harmonii. Jednym z tych bardzo starych. Do życia powołała go Gaja, matka wszystkiego, co żywe.
Jego zadaniem było doglądanie lasu i istot w nim żyjących. Pilnował, żeby konwalie zakwitły na czas. Doprowadzał zagubione młode do ich matek. Podpowiadał pszczołom, gdzie rosną najlepsze kwiaty. Dodawał sił pisklętom, które nie miały ich wystarczająco na przebicie skorupki jaja, by wyjść na świat.
Natura lubiła harmonię, a on był jej strażnikiem.
Kiru był istotą o ogromnych pokładach empatii i współczucia. Uważał, że wszystkie formy życia mają taką samą wartość. Nie ważne czy to krzak, czy sarna. Iskra życia od Gai była identyczna u każdego.
Dlaczego nie do końca przepadał za ludźmi?
Wszystkie istoty były równe w oczach Gai. Brały się z niej, przychodząc na świat i wracały do niej, opuszczając go. Po jakimś czasie znów wracały na ziemię w tej lub innej formie i cykl się powtarzał. Czas, jaki spędzały po tej stronie, był wielkim darem i powodem do radości. Wystarczyło tylko cieszyć się każdym dniem. Żyć w harmonii z innymi i być tym, czym się jest – dzieckiem Gai. Tylko tym i aż tym. Na tym polega istota szczęścia i spokoju.
Ludzie tego nie potrafili. Z jakiegoś powodu od momentu narodzin uważali się za lepszych. Twierdzili, że wszystko im się należy. Zamiast dążyć do harmonii, uparcie stawali okoniem. Jak rozkapryszone dziecko, które wie, że nie ma racji, ale na złość matce i tak zrobi po swojemu. Czas płynął, a oni coraz bardziej oddalali się od pozostałych dzieci Gai. Przekonani o swej nieomylności, butni i przepełnieni goryczą zatracili możliwość rozmawiania z roślinami i zwierzętami. Później nie słyszeli już nawet głosu matki i bóstw opiekuńczych.
Gaja kochała wszystkie swoje dzieci. Nigdy nie straciła nadziei na poprawę tych niesfornych. Kiru wierzył w jej mądrość i ogarniał go smutek, gdy czas oczekiwania matki przedłużał się na kolejne lata i stulecia.
Były dni, kiedy współczuł innym duchom opiekuńczym. W domenie każdego z nich była większa lub mniejsza grupa ludzi. Niektóre lasy zostały ścięte, a na ich miejscu powstały miasta. Duchy opiekuńcze, przywiązane do swojej domeny, krążyły po nich samotnie i umęczone.
On miał szczęście. W jego lesie żył tylko jeden człowiek. Było to jakiś czas temu, ale nie pamiętał dokładnie kiedy. Tamten odszedł już do Gai. Kiru sam odprowadził jego duszę.
Kolejne lata były monotonne. Wiadomo, że ludzie odwiedzali las i spacerowali po nim. Zbierali grzyby, liście lub żołędzie. Bywało, że wycinali drzewa lub polowali na zwierzęta.
Potem jednak odchodzili i zostawiali go w spokoju. Odprowadzał wtedy dusze zabitych zwierząt i ściętych drzew do Gai. Sprowadzał spokój na istoty pozbawione towarzyszy. Potem wracał na swoją ulubioną gałąź i cieszył się ciszą.
Od jakiegoś czasu Kiru był poruszony. Przyszedł człowiek i budował chatę w tym samym miejscu co ten poprzedni. Przyglądał się mężczyźnie. Pamiętał go. To było to młode, które przynosiło jedzenie i czasem towarzyszyło temu poprzedniemu. Urosło.
Obserwował, jak człowiek pracuje nad swoim szałasem. Szło mu nawet dobrze i w niedługim czasie chatka była gotowa.
Kiru wiedział, że bardzo mała część ludzkości nie tyle nie utraciła daru słuchania, co częściowo go odzyskiwała. Bardzo powoli i opornie, niektóre jednostki odnajdowały harmonię i spokój do tego stopnia, że dar słuchania wracał.
Duch przypomniał sobie, że nigdy nie próbował przemawiać do tego człowieka.
Widział, że ten rozsiadł się na ławce przed szałasem.
Może przecież spróbować. Może nawiążą kontakt i będzie miał miłego sąsiada? Przybrał formę wiatru i lekko zakręcił się wokół człowieka, szepcząc mu do ucha.
Po chwili wrócił na swoją gałąź i delikatnie przysiadł.
Zamyślił się na chwilę, po czym poszybował w dalsze rejony lasu.
Ten człowiek był głuchy jak pień.
Tak samo, jak ten poprzedni.
Prezes wmaszerował w swoim przydużym beżowym garniturze, machając aktówką ze sztucznej skóry, w rudawym tupeciku przyklejonym niezdarnie do łysiny.
Towarzyszył mu stukot brogsów po parkiecie.
—Dzień dobry! Nie spać, działać, samo się nie zrobi! — Wykrzyknął jak co dzień, lustrując nasze twarze z potępieniem za domniemane lenistwo.
Spojrzałem na Marcina, który miał głowę wklejoną w pracę i nie reagował.
Marcin to nasz jednoosobowy wydział łączności, najspokojniejsza dusza na świecie. Wszyscy zazdrościliśmy mu odporności na codzienne poganiania prezesa. Podczas przerw zawsze czytał jakąś książkę, zagryzając lekturę kanapką.
Jedyne, co go mogło wytrącić z równowagi, to problemy schorowanej mamy, którą się opiekował.
Po niepokojących telefonach od lekarza pracował głośniej, zawzięcie.
Teraz, prezes zamiast jak zazwyczaj, hałaśliwie odsunąć krzesło i uplasować się przy biurku, zrobił nam zebranie na środku sali. Klasną w dłonie i ogłosił, że będą zmiany. Niektórzy pójdą na pół etatu, a Marcin zostanie bez pracy, bo trzeba iść z duchem czasu i zautomatyzować, co się da.
Spojrzeliśmy na Marcina, a on ze spokojem jogina podszedł do prezesa i powiedział:
— Masz tu kurwa, swoje „Nie spać, działać, samo się nie zrobi”. Wsadź to sobie tam, gdzie słońce nie świeci!
Po czym złożył dłoń w pięść, uniósł łokieć na wysokość ramienia i strzelił mu spektakularny cios, prosto w twarz.
Głowa prezesa odchyliła się z impetem w lewo. Wstrząs zrzucił tupecik, który wyleciał w powietrze i z dosadnym klapnięciem opadł na środek podłogi.
Zanim zrozumieliśmy, co się wydarzyło, Marcin pozbierał swoje rzeczy i wyszedł.
Co za cios! Prawy sierpowy, prosto w mordę prezesa!