We współczesnych piramidach – opowiadanie Michała Pawła Urbaniaka

W najnowszym numerze kwartalnika „Akcent” znajdziecie „Faraonki”, opowiadanie Michała Pawła Urbaniaka, pisarza i nauczyciela Pasji Pisania. To historia o pewnym dziecku i zabawie w chowanego.

Michał Paweł Urbaniak, pisarz, recenzent i nauczyciel Pasji Pisania, doczekał się publikacji kolejnego opowiadania – tym razem na łamach najnowszego numeru kwartalnika „Akcent”. Główną bohaterką jest piętnastoletnia Ania, która podjęła się wakacyjnej opieki nad małą dziewczynką – córką pracodawczyni swojej mamy. Faraonki to przejmująca proza o nierównościach społecznych. A oto początek:

„- Raz!
Ania zakryła oczy i wtuliła się policzkiem w miękki podłokietnik kanapy. Zwykle po prostu odliczała do dziesięciu, bo to i tak nudy. Słyszała oddalające się tuptanie Sabinki, bywało, że za nią patrzyła, a czasem wyciągała smartfon i sprawdzała fejsa. Teraz miała przed sobą oszukaną ciemność, przez szpary między palcami przesączały się odrobiny światła.
Jak była mała i zdarzyło jej się zrobić coś złego – odpyskować, biegać po kościele, wyrwać stronę z książki – skruszona mówiła, że to sprawka Złej Anuli. Później z mamą przechrzciły ją na Złanulę. Słysząc o Złanuli, mama łatwiej kończyła sprawę stwierdzeniem „Musisz być grzeczną dziewczynką, jak Pollyanna, jak Ania Shirley!”. Ania już nie była dzieckiem, ale zachowała Złanulę. Czasem to Złanula zajmowała się Sabinką – i teraz odliczała, nudy, nudy, nudy!
Co takie smarki widzą w zabawie w chowankę? I tak wybierają zawsze te same kryjówki. Sabinka albo wejdzie do zielonego namiotu w sowy i drzewa – że niby to las – ustawionego w salonie, albo obłoży się milionem z milionów swoich misiów lub wpełznie pod koc na łóżku, który nagle się wybrzuszy. Mogła jeszcze skryć się za drzwiami w łazience, za oparciem kanapy, albo powycierać kurze, pod łóżkami. Potem wyłaziła oblepiona farfoclami, których jeszcze nie zdążyła wygarnąć mama Ani.
Tak, Wienerscy, mieli tu kurze – pod łóżkami, na kredensie, na plazmowym telewizorze, na routerze, na rowerku stacjonarnym, na ramkach z zamkniętymi zdjęciami z podróży. Trzeba przetrzeć lustra, wrzucić nieświeże ręczniki do pralki, pozbierać zabawki Sabinki. I wyczyścić kibel. To wszystko dwa razy w tygodniu robiła mama Ani.
Winerscy nazywali mamę Ani „panią Wiktą”. Sprzątała u nich prawie od roku. Ania sporo się o tej pracy i Winerskich nasłuchała. W każdy poniedziałek i każdy czwartek mama wracała pod wieczór jak zwykle zmęczona, ale uśmiechnięta.
– Pani Winerska mi dzisiaj powiedziała: „pani Wikto, pani jest moim największym skarbem”. Zawsze mnie tak wychwali! Ona jest z nie taką byle jaką kulturą, od razu się widzi. A ja tam odpoczywam, to jak wakacje, to nie jest praca!
– To za co ci tam płacą? – pytała Złanula. – Może będziesz pracować za firko?
Mama musiała dorabiać do mini-renty. W pozostałe dni tygodnia opiekowała się starą Grzelakową, co mieszkała dwa bloki dalej i czasem była kochaną babuleńką, częściej wredną raszplą (ale nie, nie wolno tak mówić!). Mama siedziała tam całymi dniami, znosząc jej humory i starość. Tą pracą się nie chwaliła. Odbijała sobie właśnie w te poniedziałki i czwartki. Wracała z tą samą śpiewką:
– Ty nie wiesz, jak oni tam mają! Z jakich ładnych filiżanek herbatę można pić, jakie wygodne te fotele, kanapa, kafelki w łazience, a to wszystko takie ładne, że byś nawet nie pomyślała! Niektórzy to pocałowali aniołka w półdupek! – rzucała swoim ulubionym powiedzeniem. – Gdybyś widziała! Trzy pokoje, tak jak u nas, ale tam mają pałac.
Ania widziała – cechowała się bogatą wyobraźnią, jak jej imienniczka z Zielonego Wzgórza.
One nie miały jak w pałacu, ale nie było źle, o nie. Mama zawsze uczyła Anię, żeby czuć wdzięczność za to, co się ma. Mieszkanie jak mieszkanie, ważne, że było. Tapety, jak tapety, ale przynajmniej nie gołe ściany. Do tego boazeria, piecyk gazowy, obtłuczona umywalka, stare deski do krojenia, porysowane talerze z duralexu. Trzeba przyznać, że miały się też z czego cieszyć, przecież norweskie korony ojca dostawały, i co tam zdążyły wymienić, wymieniły. Mama sprawiła im dwie bardzo wygodne wersalki, zamiast starych wyleżanych łóżek, do tego jeszcze oddychającą, zdrową pościel dla zdrowia. Tak, Ania miała taką matkę, co o nie dbała! A potem zamiast starej meblościanki mama kupiła nowiutki segment (może też nieładny, ale Ania nie chciała robić jej przykrości, ważne, że był, zresztą nie meble się liczą, ważne, żeby być dobrym człowiekiem). Kazała też położyć parkiet, bo ojciec zawsze chciał mieć (a jak się męczyły z remontem dwa tygodnie, to jego jak zwykle nie było! Tak się złościła czasem Złanula, ale Ania łagodziła, że już i tak po remoncie). Dla siebie mama zamówiła piękny żyrandol, wymarzony, powiesiła go w salonie. Nie pasował, ale przecież nadal był piękny. Kupiła także nowy odkurzacz po promocji i robota kuchennego w cenie mocno niepromocyjnej. Jak go przyniosła, to na początku się cieszyła, a potem płakała – mimo wszystko im się przydał.

– Coraz tu ładniej – lubiła powtarzać. Czasami długo patrzyła na swój żyrandol, jakby to była gwarancja, że kiedyś będzie nie tylko „ładniej”, ale i „piękniej”.
No, miały te wersalki, parkiety, dobry odkurzacz. A do tego nabijającą rachunki za prąd starą lodówkę po babci z Antarktydą w zamrażarce, i te odklejone tapety, i piecyk, do którego trzeba było kogoś wzywać. Mama się wielu rzeczy nauczyła, ale tego akurat nie. Przynajmniej ktoś zarabiał dzięki nim.
Blok też był nienowy, z brzydką klatką, odrapanymi ścianami, głośnymi sąsiadami i śmierdzącą piwnicą, gdzie leżała trutka na szczury. No, ale za blokiem, stało mnóstwo takich samych bloków. Kiedyś może były ładne, ale Złanula nawet w to wątpiła. Za to ostatnio im super domofon zrobili i każdy miał swój kod. Mama wybrała rok urodzenia Ani, żeby na pewno nie zapomnieć. Wystarczyło wpisać i drzwi na klatkę otwierały się – i Ania sobie tak marzyła, że wchodzi do jakiegoś magicznego miejsca.
Nie znała jeszcze Winerskich, ale z okien kuchni, wytężając wzrok, mogła dojrzeć osiedle, gdzie mieszkali tacy Winerscy: eleganckie, brązowe bryły okolone metalowym ogrodzeniem. Podobno tam w budce siedzieli ochroniarze i nie przepuszczali nikogo, kto nie był umówiony. Wszystko tam było piękne i kolorowe jak na pudełkach z zestawami Lego. Trochę przypominało piramidy. Gdy Ania była smarkata, uwielbiała czytać o starożytnym Egipcie – ta fascynacja przetrwała, skurczona do sympatii. Tak, oto współczesne piramidy: imponujące, nietuzinkowe, pełne labiryntów – a w samym środku siedzą mumie Winerskopodobnych, zabalsamowane, poowijane, straszne (cicho, Złanula!). A tacy jak oni – byle Anie, ich ojcowie i mamy – dostali po prostu gorsze klocki. Na lepsze nie było ich stać.
No, ale jak się je ma, to też się nimi można bawić i jest ładnie – dopowiadała sobie w myślach Ania, bo lubiła mieć ostatnie słowo”.

W najbliższym czasie Michał Paweł Urbaniak będzie prowadził następujące kursy:

Kurs Inspiracje – od 25 listopada;
Kurs Pasja Pisania I – od 6 grudnia
Kurs Pasja Pisania II (na ZOOMIE) – od 16 stycznia;
Kurs Podstawy Pisania (na ZOOMIE) – od 18 stycznia.

Michał, serdecznie gratulujemy kolejnej publikacji!

Źródło cytatu: Michał Paweł Urbaniak, Faraonki, „Akcent” nr 4/2023.

2 Replies to “We współczesnych piramidach – opowiadanie Michała Pawła Urbaniaka”

  1. Gratuluje bardzo udanego tekstu. Realistycznie przedstawiona rzeczywistość, z bardzo ciekawej perspektywy. Świetne opisy i detale, prawie czułam ten nieciekawy piwniczny zapach… i te trutki na szczury, podrapane klatki schodowe… Dla mnie trochę jak podróż w czasie do mojego dzieciństwa.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      Bardzo dziękuję, Aniu:)

Dodaj komentarz