Pora na przełom – KONKURS!

Zaraz w kalendarzu pojawi się lipiec, a zatem przyszła pora na nasz kolejny blogowy konkurs. Tym razem mamy dla was „Mokrą biel Bambino” debiutancką książkę Aleksandry Igras, absolwentki naszych kursów. Kto zdobędzie te znakomite opowiadania?

Lipiec za pasem, więc chcieliśmy was zaprosić do kolejnego blogowego konkursu. Tym razem możecie zdobyć Mokrą biel Bambino, debiut książkowy Aleksandry Igras, absolwentki kursów Pasji Pisania. To zbiór znakomitych opowiadań. Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo Seqoja.

To osiem historii o potknięciach, tych błahych lub niewybaczalnych, które zmieniają bieg życia. O decyzjach, często nie do końca uświadomionych. Niespełnione miłości, rozterki egzystencjalne, trudne wejście w dorosłość, a przede wszystkim poczucie niedosytu lub straty są przyczynkiem snucia opowieści. Bohaterów opowiadań pomija wielka historia i spektakularne wydarzenia, ale ich codzienność staje się niepokojąca, trudna do udźwignięcia, a zakończenia historii mogą zaskoczyć albo skłonić do namysłu. Więcej o tej książce pisałem w niedawnej „Lekturze na weekend”.

„Nie spała całą noc. Leżała jak w letargu. Jej dopiero co narodzona kobieca świadomość konfrontowała się z uczuciem do Waldka. Ich miłosne drogi nie miały szans, żeby się przeciąć. Tej nocy nawet muchy Eli nie przeszkadzały. Bezwstydnie przechadzały się po zakamarkach odkrytego ciała, aż zastał ją dzień, w którym przyjechał po nią ojciec i zabrał ją do domu. Minął rok. Ela zgodnie z oczekiwaniami Waldka przy- jechała na wakacje do Kołder. Przez ten rok coś się z nią stało. Wybiła jej godzina. Pierwsza minuta tej godziny była tym, co jeszcze dziecinne, ale ostatnia tym, co już dorosłe”.

Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Bohaterów opowiadań Aleksandry Igras często czeka jakiś przełom. I niech przełom będzie słowem-kluczem w tym konkursie. Niech wokół przełomu skupiają się wasze opowiadania.

Opowiadanie – lub jego fragment – wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Tekst nie powinien przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Na wasze teksty czekamy do 14 lipca. Spośród nadesłanych tekstów Aleksandra Igras wybierze trzy najlepsze, a ich autorzy/autorki otrzymają jej książkę.

Powodzenia!

Źródło cytatu: Aleksandra Igras, Mokra biel Bambino, Wydawnictwo Seqoja, Olsztyn 2024.

22 Replies to “Pora na przełom – KONKURS!”

  1. Gdy po raz kolejny udała, że poprawia zegarek, wciąż unikając jego wzroku, wiedział, że kolejna pierwsza randka kończy się fiaskiem. Rozejdą się z obietnicą rychłego spotkania, aby już nigdy się do siebie nie odezwać. I znowu: przesuń w prawo, czekaj. Najgorsze było to, że naprawdę sądził, że teraz będzie inaczej. Na powitanie wręczył jej różę i pochwaliła go za szarmanckość. Co z tego? Rozmowa się nie kleiła, pitu pitu, gdzie pracujesz, drewno, wióry! Najlepiej szybko zerwać plaster.
    – Super się rozmawia, ale chcę cię uprzedzić, że będę wkrótce niedostępny. Wyjeżdżam, dlatego nalegałem na szybkie spotkanie.
    Wyjaśnił, że zapisał się na wycieczkę objazdową koleją transsyberyjską po Rosji (niech myśli, że wciska jej ściemę, aby uprzejmie zghostować). Ona nagle zainteresowała się tematem i zaczęła wypytywać, jakie miasta zwiedzi i takie tam.
    – Będziesz w Jekaterynburgu? A jakiś czas wolny, tak dla siebie, żeby pochodzić? – Przygryzła wargę z resztką szminki. – Nie wiem, czy mogę. – Serce podskoczyło mu do gardła. – Jak tam będziesz, pojedziesz na cmentarz Michaiłowski… O rany, to takie głupie z mojej strony, przepraszam. – Zachęcił ją łagodnie. – Chodzi mi o konkretny nagrobek, jest ponoć na wprost od wejścia na cmentarz. Zrobisz sobie przy nim zdjęcie. Dla mnie?
    – Jasne! – wypalił bez zastanowienia. – To jakiś twój krewny?
    – Nie! Co sobie o mnie pomyślisz? Kojarzysz tragedię na przełęczy Diatlova?
    Siedzieli w kawiarni dwie godziny zanim opowiedziała mu niesamowitą zagadkę, która po dziś dzień pozostaje w sferze domysłów, co się wydarzyło gdzieś w dziczy na Uralu.
    Pojechał na wycieczkę i zrobił zdjęcie. Gdy wrócił, umówili się na drugą, trzecią i czwartą randkę.

    1. Michal_Pawel_Urbaniak says: Odpowiedz

      I mamy pierwszą pracę! Kto następny?:)

  2. „Echa Kosmicznej Nocy”

    Wśród gór, gdzie czas zwalniał bieg,
    W dolinie, gdzie ciemność panowała,
    Tam, gdzie las swe cienie kładł,
    Mirosława, strażniczka gwiazd, czekała.

    Serce pełne tajemnic kosmicznych,
    Wojna między wymiarami zabrała jej spokój.
    Teraz szukała azylu,
    Gdy z innego świata, Bolebor przybył z mroku.

    Dusza jego związana z czasem i przestrzenią,
    Szukał Mirosławy, by odmienić los,
    Księżyc świecił kolorami gwiazd,
    Ich spojrzenia spotkały się – losy splątane.

    „Kim jesteś, wędrowcze z gwiezdnych szlaków?
    „Twoim strażnikiem” – rzekł, z iskrami w oczach,
    W milczeniu jej duszę czytał wytrwale,
    W jego oczach przeszłość wielu wymiarów.

    „Razem przetrwamy” – szepnęła z sercem,
    Gdy przybyły stwory z gwiazd.
    Cienie kosmosu ich ścigały,
    Walka brutalna, krew lała się strumieniami.

    Mirosława, strażniczka, nieugięta,
    Bolebor, jej obrońca, bronił życia,
    „Odkrywam w sobie moc nieznaną” – mówiła,
    „Ja odnalazłem spokój, w twoich oczach prawdę” – odpowiadał.

    W ruinach międzywymiarowych, gdy dym się rozwiał,
    Stali razem, przełom ich serca związał,
    Ona, królowa gwiazd, on – jej rycerz,
    W sercach spokój, miłość znalazła schronienie.

    „Wspomnij tę balladę, gdy mrok cię osacza,
    Szepnij te słowa, a rozpacz zniknie.
    Gdziekolwiek pójdziesz, przez wymiary, galaktyki,
    Przełom w twej duszy będzie cieniem.

  3. Promienie pieściły jego czoło, nos, policzki. Podniósł głowę i zamknął oczy, bo pragnął tych czułości jeszcze więcej. Nie ma nic przyjemniejszego niż kwietniowe słońce, gdy niebo zachwyca błękitem, a ziemia barwami listowia i kwiatów. Sycił się dotykiem ciepła, potem wciągnął w nozdrza zapach traw i zatrzymał w sobie na moment.
    – Otwarcie nowego muzeum to prawdziwy przełom dla miasta – dobiegł go podekscytowany głos polityka, który od kilkunastu minut stał na podeście i wygłaszał mowę do zebranych. – To obiekt kulturalny na miarę dwudziestego pierwszego wieku i…, to nie czcze przechwałki, na najwyższym światowym poziomie. Jestem pewien, że sprowadzi do nas rzesze turystów, bo dzięki tej placówce nasza aglomeracja dołącza do czołówki…
    Otworzył oczy i spojrzał na przemawiającego, po czym przeniósł wzrok na trawnik. Nad źdźbłami pojawiło się sporo motyli i pszczół. Unosiły się w niespiesznym tańcu, jakby chłonęły ciepło, równie mocno jak on.
    – Jeszcze raz dziękuję wszystkim za przybycie. – Głos polityka na chwilę przyćmił spektakl natury. – Mam nadzieję, że muzeum będzie nie tylko naszą dumą zagranicą, ale także dopełni kulturalną ofertę dla mieszkańców. I dlatego cieszę się, że pojawili się państwo licznie na tej uroczystości, bo one są dla nas, ludzi, którzy tworzą miejską społeczność.
    Zamknął oczy i wsłuchał się w ciszę, która zapadła. Usłyszał lekkie bzyczenie osy i uśmiechnął się.
    – Proszę stąd odejść. – Rozległ się stanowczy głos nad jego głową. Otworzył oczy i zobaczył dwóch strażników miejskich. Jeden z nich, ten który się odezwał, trzymał ręce na biodrze, i patrzył na niego z niechęcią. – To nie miejsce dla bezdomnych.

  4. Jeśli teraz wyrzucę wszystkie twoje stare ręczniki, czy w końcu dasz mi odetchnąć? Czy wraz z szorstkością materiału pozbędę się podskórnego drapania, które niespodziewanie budzi mnie w nocy? Jeśli zerwę grube sztory w te potwornie radosne desenie, to nie będę dłużej słyszeć napominania, że powinnam być szczęśliwsza? Czy wraz z ostatnim uschniętym liściem twojej ukochanej monstery czy innego anturium odejdziesz na zawsze?
    Wiem, co byś odpowiedziała. Żebym porzuciła te wzniosłe słowa, przestała być taka melodramatyczna, znalazła luz i zaczęła żyć własnym życiem. Gdyby niebo istniało i gdybyś mogła tylko na mnie patrzeć z góry, wiem jak bardzo niedumna byłabyś ze mnie.
    Ty zamknęłaś swoje życie spełniona, widziałam ten podziw w oczach żałobników. Pewnie, kiedy ciebie wspominają, wciąż kiwają głową z aprobatą. Pełne współczucia gesty, którymi mnie obdarowali, raz za razem zdawały się mówić, że straciłam wspaniałą przewodniczkę. Ale ja nigdy nie byłam pojętną uczennicą. Zbyt miękka, kiedy powinnam być twarda i zbyt oschła w miłości. Jak śmiech w nieodpowiednich momentach komedii.
    Chciałabym już porzucić starania, odsapnąć, usiąść wygodnie na tyłku. Mogłabym nawet zmienić nazwisko! Tylko oni w tych cholernych urzędach czasem jeszcze dopytują o nazwisko panieńskie matki.

  5. – No weź Halina. My stare już jesteśmy i wstydzić się nie ma co, kurza szproć.
    Halina poprawiła spódnicę i odgarnęła grzywkę z czoła.
    – Jesteśmy starzy i takich rzeczy to nie uchodzi.
    Zyzik westchnął. Najchętniej napiłby się piwa, ale wiedział, że tego nie zrobi. Odkąd leczył się na prostatę wypijał dwa piwa, tylko w weekendy i tylko po osiemnastej. A to był czwartek i dochodziła piętnasta. Musiał trzymać fason.
    – Odkąd ci nasz Doc nogi wyoperował, to ja się na ciebie napatrzeć nie mogę. Zgódź się.
    – Co cię wzięło?
    – No wziło mnie, wziło. To źle? Żem na powab twój łasy jezdem?
    Halinka machnęła ręką, ale lekko się przy tym zaczerwieniła. Czy ktoś już tak do niej kiedyś mówił? Co z tego, że łamaną polszczyzną.
    – I koty te twoje mnie lubią.
    – Ja też cię lubię.
    – A nie da rady bardziej? Bo ja bym cię lubiał znacznie bardziej.
    – Ale jak tak tu?
    – A tak! A co to złego cuś?
    – Przestań i zmień temat.
    – To ty przestoń, Zróbmy to i chodu na spacer do lasu.
    Zaśmiała się głośno i zaraz zakryła ręką usta, jakby się zawstydziła tego wybuchu wesołości.
    – Jak ty takiś dziś w nastroju, to ja do żadnego lasu z tobą nie pójdę.
    – Halina, nie bądź dzicz! Przecie ja nic wbrew ku tobie. Tyć ja za tobą żadnego lasu nie widzę ani łąki żadnej.
    Wstała. Zyzik też się podniósł z krzesła. Stanął przy niej. Gdy nie śmierdział już piwskiem, można go było nawet z przyjemnością go nawet powąchać.
    – Wracam do kotów. Potrzebują mnie.
    Chciała odejść, ale przytrzymał ją za rękę. Nie mocno.
    – Ja żem tez cię potrzebuje. I bliskości żem pragnę! Jak niczego innego, kurza szproć. Weź się przełom…
    Halinka pomyślała, że co tam i zaraz jak pomyślała, już jej usta spotkały się z Zyzikowymi. Spotykały się długo, jak to za pierwszym razem. I zupełnie na chwilę zapomniała o kotach.

  6. Naja nie nazwałaby przełomem tego, co się między nimi wydarzyło, a jednak coś się zmieniło. Wrogość Nathana nie miała już tej mocy, z którą ją zaatakował w dniu ich pierwszego spotkania. Owszem, nadal potrafił kąsać niczym jadowity wąż, a każda szydercza uwaga pozostawiała ślad, a jednak niekiedy się powstrzymał. Doskonale wiedziała, kiedy raptem zmieniał temat. Co więcej, potrafił zdobyć się na szczerość, co odbierała jako komplement, na większe nie liczyła.

    Nie była pewna, kiedy to się zaczęło. Czy wtedy, gdy go uratowała? A może wspólnie spędzony czas sprawił, że dzielący ich mur zaczął się rozpadać. Okruch za okruchem, pęknięcie za pęknięciem… Zdarzały się dni, że stali w miejscu, albo robili krok w tył, ale niekiedy jedno spojrzenie wystarczyło, by pojawiła się kolejna szczelina w niewidzialnej ścianie. Upływający czas również sprawiał, że przeszłość traciła intensywne barwy. Teraz zdecydowanie dominowały w niej odcienie szarości.

    Niekiedy Naja łapała samą siebie na snuciu planów, jak roztrzaskać to co ich dzieliło, ale cały czas się wahała… bo nie wypada, bo nie wolno, co powiedzą ludzie? To ją krępowało. Niczym grube sznury powstrzymywało przed podjęciem decyzji. Poza tym więziła ją przeszłość. Nie taka, którą pamiętała, ale ta wyryta we wspomnieniach innych… Oni pamiętali, oni wiedzieli, że miał krew na rękach, ale Naja to ignorowała. Łudziła się, że to tylko pomówienia, do czasu… Do dnia, w którym dowiedziała się, że jego ofiarami nie byli przypadkowi ludzie, ale jej rodzina… I wówczas ogarnęło ją przerażenie. Nie dlatego, że ich zabił, ale dlatego, że wciąż chciała mu wybaczyć. Tylko czy znając prawdę, miała do tego prawo… Kim wówczas by się stała?

  7. Jej pisk przypomina pikanie szpitalnego kardiomonitora odmierzającego słabnący puls pacjenta. Jest ciemno. Nad sobą mam uchylone dachowe okno i przez parocentymetrową szparę sączy się do pokoju ciche kwilenie młodej mewy srebrzystej. Siedzi gdzieś nade mną, skulona między dachówkami, wśród których trudno ją dostrzec, jakby ten gatunek gniazdował przez miliony lat na szczytach budynków i ewolucja konsekwentnie ubarwiła jego pisklęta w beże i popiele, by mogły kamuflować się i ukrywać przed wzrokiem ludzi i innych drapieżników wśród omszałych i ukruszonych płytek, w zagłębieniach utworzonych przez spady i pod ceglanymi kominami.

    Wieczorem, gdy wyszłam na balkon przed snem, by posłuchać jej żałosnej prośby, zdałam sobie sprawę, że cała okolica rozbrzmiewa podobnym płaczem. Powietrze po burzy drgało od pisków unoszących się nad blokami osiedla. Układały się w jeden lament. Szybko uciekłam do domu i zamknęłam za sobą drzwi. Za dużo usłyszałam w nim udręki. Palce zaczęły mi mrowić. Pocierałam je o siebie, szukając w nich czucia. Przed oczami wciąż majaczyły mi skulone młode w żebrzącym geście kiwające bezszyjnymi głowami, jak dzieci cierpiące na chorobę sierocą, kołyszące się w przód i w tył z kolanami pod brodą. I ten obraz także roztarłam wierzchem dłoni.

    Teraz leżę i czekam aż kolejny wysoki dźwięk wpadnie mi do serca. Przerwy między piskami są coraz dłuższe. Wiem, że dłużej tego nie zniosę. Może jutro nastąpi jakiś przełom? Z początkiem lipca pisklęta uczą się latać. Może wzniosą się nad dachy, złapią wiatr pod skrzydłami i zaczną krzyczeć jak rodzice? Rozdzierająco, ale apodyktycznie. Bez bezustannych próśb i jęków, od których miałam się uwolnić. Jeżeli nic takiego się nie stanie, wsiadam w pociąg i wracam do domu.

  8. – Już za chwilę polscy żołnierze wyruszą na front w ramach wspólnej akcji NATO – powiedział spiker radiowy.
    Dawid wyłączył radio. – Ja nie wybieram się na wojnę – powiedział sam do siebie. Założył trampki i wyszedł z domu. Był piękny słoneczny dzień. Dawid spacerował po łące paląc skręta i rozmyślając. Potrzebny był mu jakiś przełom w życiu. „Może wojsko jest dobrym pomysłem?” – zastanawiał się. – Za mundurem panny sznurem! – zawołał. „Tylko jakie mam szanse, że przeżyję na wojnie? Nie chcę, żeby moje ciało zostało porzucone na bagnach lub łąkach stając się częścią ekosystemu”.
    Zdjął trampki i położył się na trawie. „Niech ta chwila trwa” – pomyślał.
    Nagle usłyszał brzęczenie chrabąszcza. Zerwał się na równe nogi i nadepnął na kolec wystający z ziemi. Popsuło mu to humor i wrócił do domu. Trochę kręciło mu się w głowie. „Może za długo byłem na słońcu” – wydedukował.
    Wieczorem zauważył, że na głowie wyrósł mu pąk kwiatowy. Przeraził się. Sprawdził Internet, lecz niczego nie znalazł na temat swojej przypadłości. Zrezygnowany i zmęczony zasnął na kanapie.
    Rano okazało się, że problem nie zniknął. Przeciwnie, doszedł kolejny, z łydek wyrosły mu liście. – To nie dzieje się naprawdę – powtarzał do siebie. Wyszedł na łąkę szukać jakichś wskazówek i ze zdumieniem odkrył, że rozumie mowę kwiatów. Wtedy jego nogi połączyły się w jedną, zieloną łodygę, ramiona zamieniły się w liście, a na głowie usiadł mu motyl i popijał nektar. Nie mógł ruszyć się z miejsca i zrozumiał, że już zostanie na tej łące. Był częścią ekosystemu.
    – Hej Dawid! Podzieliłbyś się tym skrętem! Co u ciebie?
    Dawid jeszcze nigdy nie ucieszył się tak na widok kolegi. Zamyślił się i odparł zdecydowanie – wstępuję do wojska.

  9. To nie była zwykła biblioteka. I nie pracowała w niej zwykła bibliotekarka. W tamtym miejscu bibliotekarką był mężczyzna. Pan bibliotekarz.
    Było lato. Mała Nina co dnia czekała na słodką lemoniadę i zabawę w sadzie, jednak pewnego ranka mama zapowiedziała:
    – Nino, chodźmy do biblioteki.
    Wcale nie miała ochoty na czytanie. Powietrze aż drgało z gorąca, a Nina zaplanowała już walkę piratów z morskim potworem (którym był wąż ogrodowy, rzecz jasna). Mama stwierdziła jednak, że upał szkodzi.
    Ł-A-P-U – literowała wspak Nina podczas spaceru do biblioteki. A-K-E-T-O… I-L-B-I-B.
    – Przecież ty nie lubisz książek – przypomniała mamie. – Czytasz coś i od razu zasypiasz.
    Mama mocniej ścisnęła córkę za rękę i uśmiechnęła się do pana bibliotekarza. On zrobił to samo. Wtedy Nina zrozumiała, że mama uśmiechała się tak tylko do taty. Jeszcze zanim dołączył do niebieskiej orkiestry dętej, aby grać na trąbce dla aniołów. Nina nie rozumiała, dlaczego orkiestra nie może być czarna. Jak flaga piracka.
    Przychodziły tu co dnia, a bibliotekarz pozwalał Ninie spacerować w swoim labiryncie, w którym pachniało starością. Układała książki kolorami tęczy, co komentował śmiechem. Mama z kolei coraz częściej łapała go za rękę, tak jak chwyta się dziecko, by nie uciekło na ulicę. Być może nie chciała, by bibliotekarz też gdzieś uciekł. Znów uśmiechała się szeroko. Któregoś razu powiedziała mu, że dla niej to przełom. Nina nie do końca wiedziała, co miała na myśli. Musiała to być jakaś poważna sprawa, a dorośli mieli w zwyczaju zajmować się poważnymi sprawami. Ale ta była jakby najpoważniejsza.
    Ninie bardzo podobał się ten uśmiech mamy. To nie była zwykła biblioteka – pracował w niej Z-R-A-K-E-T-O… I-L-B-I-B.

  10. Legenda głosi, że jest takie miejsce, bardzo dobrze przed ludzkim wzrokiem ukryte, w którym można spotkać tego, o którym mówią – mędrzec, cudotwórca, uzdrowiciel. Gdy ktoś jest w potrzebie, nieszczęściu czy swoistym zagubieniu, stara się go odnaleźć, licząc na uzdrawiający napój, odwracający stronę monety, którą rzucił dla nas los.
    Zdarzyło się w połowie mojego życia, że również zapragnąłem go odnaleźć i prosić o wskazówki. Potrzebowałem bowiem zmiany, której sam nie potrafiłem określić.
    Wyszedłem przed swój blok i usiadłem na osiedlowej ławce przyjemnie otoczonej drzewami. Poczułem się jak gdybym siebie takiego, do jakiego przywykłem, zostawił w domu, a wyszedł jako świeża niezapisana jeszcze kartka. Zamknąłem oczy, a w zamyśleniu znalazłem się w gęstym lesie. Wędrowałem w głąb, gdzie coraz mniej światła docierało, próbując odnaleźć przyczyny i łączące je ze skutkami nici. Przedzierając się przez gąszcz krzewów i otoczony ciemną zielenią listowia, natrafiłem na drewnianą chatkę, przed którą przy ognisku siedział starzec, wpatrując się w bezmiar wewnętrznej myśli.
    W końcu spostrzegł mnie i zaprosił, abym usiadł obok.
    Siedzieliśmy tak w milczeniu, patrząc na płonący ogień.
    Wtedy zaczęło się ze mną dziać coś bardzo osobliwego.
    Świat oddalił się ode mnie, a pozostało tylko rozświetlone gwiazdami niebo. Myśli ruszyły w przejrzystym obrocie jak doskonale naoliwiony mechanizm. Poczułem powiew przebudzenia i świadomość ogarniającą mnie z wielką intensywnością. Wstałem i ruszyłem przed siebie. Nie do domu, nie do tego, co było. Do tego, co będzie.

  11. – Miał nos! – po głębokim namyśle, tak długim, że ktoś mniej doświadczony ode mnie mógł go pomylić z drzemką, oświadczył triumfalnie staruszek.

    – To… dobrze? – próbowałem zabrzmieć zachęcająco, wyszło jakbym na obiedzie u teściowej był o krok od wyplucia przesolonego rosołu. Bo i lepiej byłoby, gdyby nie miał nosa. Ale od czegoś musieliśmy zacząć. – Jaki? Wąski, szeroki, prosty, garbaty?

    – Co?

    – Nos. Czym się wyróżniał?

    – Odstawał!

    – Zadarty znaczy?

    – Co?

    – Nos! Czy był zadarty?

    – Tak! Tylko… w dół!

    – W dół zadarty? Czyli zakrzywiony?

    – Co?

    – NOS!

    – Miał!

    – Tak, to już ustaliliśmy. I powiedział pan, że odstawał?… ten nos!

    – Od twarzy odstawał!

    Fałszywy trop. Większość nosów tak ma.

    – A oprócz nosa? Jak był ubrany? Wzrost, sylwetka? Włosy? Zarost? Jakieś znaki szczególne? Znamiona, brodawki, blizny, tatuaże? Oczy?

    – Nie miał!

    – Czego? Oczu?!

    – Oczy miał!

    – Zauważył pan kolor?

    – Czego?

    – Oczu. Jakie miał oczy?

    – Smutne…

    Trzymajcie mnie.

    – A włosy?

    – Nie miał!

    – Łysy znaczy? To już coś. Uszy miał? – zażartowałem.

    – Nie miał!

    – Nie miał uszu?! – O proszę, nagły zwrot akcji. Przełom. Mamy go! Człowiek bez uszu raczej rzuca się w oczy. – Jest pan pewien? Miał jakieś ślady po operacji?

    – Co?

    – Co miał zamiast uszu?

    – Czapkę miał!

    Nabrałem powietrza, żeby się uspokoić i nie uszkodzić świadka. Cierpliwość jest cechą niezbędną w moim zawodzie.

    – Umiałby pan ją opisać? Wełniana taka? Zimowa? Czy z daszkiem? W jakim kolorze?

    – Co?

    – CZAPKA! – w tym momencie zacząłem się zastanawiać, czy użycie broni służbowej byłoby już uznane za uzasadnione. – Proszę się skupić. Jeśli nie potrafi mi pan powiedzieć, jak wyglądał, jak mamy złapać sprawcę?

    – Kogo?

    – Sprawcę. Człowieka, który ukradł pański rower.

    – Włodka?!

  12. Nie chciała tu przyjeżdzać. Minęło zbyt dużo czasu. Głodna tęsknota strawiła wszystko co łączyło ją dawniej z „tym domem”. Kiedy wypluła resztki marzenia wyblakły, a miejsce stało się bez znaczenia. Jak zbyt mocno ogryziona kość, starannie oczyszczona z tkanki łącznej.
    Dom przerażał. Stał pusty jak poznaczona centkami wilgoci wylinka.
    Od dnia wyjazdu była tu ledwie kilka razy. Otwierała okna, przestawiała książki. Onieśmielona, zajmowała jak najmniej miejsca przy stole. Przysiadała na skraju krzesła jak gość w (nie) swoim domu. Czuła wstyd, że nie ma czasu pozbyć się zalegającego na powierzchniach brudu, a nie umie rozgościć się w miejscu, w którym ślady jej bytności przykrył kurz.
    Dom nie pozostał dłużny i każdego roku wyglądał bardziej ponuro. Zaczął trącić obcością. Wśród zapachów, które wraz z baldachami pleśni, rozwinęły się w pustych pokojach nie mogła znaleźć żadnego znanego (…). Węsząc szukała nitki, która poprowadziłaby ją przez zagmatwany labirynt obcych woni.
    Na zewnątrz nie było lepiej.
    Mury ściemnieły. Spoiny wykruszyły się, jakby przestało im zależeć na utrzymaniu cegieł w pionie. Pnącze zarosło ściany, wisnęło się w arterie rynien, zajęło szczeliny. Szukając oznak życia, żeby wyssać je do ostatka, zagarnęło okna na poddaszu. Wiło się zamykąjąc w duszącym uścisku miejsce, które uznało za swój teren.
    Wyjeżdzała w pośpiechu, wrzucając klucz na dno torby.
    Ale teraz wróciła.
    Pierwsza noc była straszna. Kolejne gorsze, następne – bo lato miało się ku końcowi – dłuższe.
    Pająki przemieszczały się pod sufitem jak macki lęku w jej głowie (…) i nic sobie nie robiły z ludzkiej obecności.
    To wtedy nastapił przełom. Już nie chciala domu.
    Jesienią wystawiła go na sprzedaż.
    A potem je usłyszała. Ryk niósł się z gęstwiny. Uwolniony z gardeł jeleni zdawał się nie mieć granic. Wypełniał ciszę i dodawał jej szlachetnych tonów. Wytrącał z mroku ciepłe odcienie, płynął w powietrzu i ocierał się o nią jak futro. Las ożył. Był wolnością. Podniosła głowę i, jak za każdym poprzednim ostatnim razem, weszła na ścieżkę.

  13. Zaczął ostrożnie, trzydzieści siedem złotych to żaden pieniądz, a można w życiu sobie trochę poprzestawiać. Zmienił drugie imię. Karol nigdy mu nie leżało, było wspomnieniem po tym, że miał urodzić się Karoliną.
    Napisał podanie. Kupił znaki. Niecałe trzy tygodnie czekania (po dwóch znalazł w skrzynce awizo i jeszcze kilka dni mu zeszło zanim dotarł na pocztę) i miał na imię Adam. Jak pierwszy, oryginalny człowiek. To go satysfakcjonowało.
    Czuł się tak, jakby posiadł coś wspaniałego, czego jednak nikt nie mógł zobaczyć. No bo kto się pyta o drugie imię? Dopiero na klepsydrze je wydrukują, a wtedy to już trochę za późno żeby zobaczyć miny znajomych.
    Zajął się więc pierwszym.
    Jakub. Całe życie i tak wołali na niego Kupa, nikt się przecież nie stara, by B wymawiać ze specjalnym namaszczeniem, żeby wybrzmiało dźwięcznie, więc wychodziło zwykłe P. No ile w życiu można być nazywany gówniem?
    Złożył kolejne podanie. Zaargumentował. Naślinił znaczki. Czekał dwadzieścia dni. Odpowiedź przyszła w jego nowe imieniny. Od teraz był już Ignacym. Ignacym Adamem. Już nikt nie będzie zdrabniał jego imienia. Będzie Ignacym i już. Żadnych skrótów.
    Tylko…
    Jakub Ignatowicz jeszcze jakoś brzmiało, a Ignacy Ignatowicz? Masło maślane i to z dodatkiem maślanki! Jak będzie się teraz przedstawiał?
    Przy pierwszej próbie podania swojego nowego miana, spłynął rumieńcem. Pani w banku dwa razy się pytała, a potem spojrzała na niego przez szybę oddzielającą ją od reszty świata. I w tym spojrzeniu Ignacy odczytał niedowierzanie i pogardę.
    Tak, pogardę. A tego nie mógł znieść. Wrócił do domu. Nic nie jadł. W nocy nie spał. Wciąż tylko widział przed sobą ten jej wzrok…
    Napisał kolejne podanie. Tu z argumentacją miał już trudniej, przestawiał słowa, podkreślał znaczenia, stopniował uczucia. Nie mógł napisać, że to przez panią w banku, musiał opowiedzieć o swych najgłębszych obawach. Tu chodziło przecież o całe jego życie, jego wizerunek, jego twarz. Jego honor!
    Opłacił trzydzieści siedem złotych w znakach skarbowych i zaniósł pismo. Nie śmiał spojrzeć na panią, która przyjmowała jego podanie. Zostawił i uciekł.
    Czekał dwadzieścia dziewięć dni. Bardzo długich dni. Wreszcie przyszła odpowiedź, odtąd nazywał się Ignacy Adam Józefowicz. Pięknie!
    Stanął przed lustrem i ćwiczył. Podawał dłoń lśniącej tafli.
    – Bardzo mi miło, Ignacy Józefowicz.
    – Ignacy Józefowicz, do usług szanownej Pani.
    – Tak, Ignacy Józefowicz to ja, zgłaszam swoją obecność.
    Położył się wieczorem szczęśliwy. Wreszcie zasnął snem mocnym i spokojnym. Śnił mu się wspaniały poranek. Wyszedł z domu w swoim najlepszym garniturze, kłaniał się po drodze wszystkim sąsiadom, pozdrawiał nieznajomych. Z gracją unosił kaszkiet, pozdrawiał przechodniów, życzył miłego dnia. Nagle słońce poranka zastąpiła dziwna szarość, na ulicy zrobiło się tłoczniej. Ludzie przystawali na chodniku, wysiadali z aut, otaczali go ze wszystkich stron. Nie mógł się ruszyć, tłum gęstniał. Wtem mała dziewczynka podniosła rękę i wskazała palcem prosto na niego.
    – On udaje! – krzyknęła.
    – Nie, ja naprawdę… – próbował się bronić. – Ja się nazywam…
    Ale tłum nie słuchał, kolejne osoby wystawiały pięści, szarpały za marynarkę, krzyczały: Oszust! Kłamca! On tylko udaje!
    – Ja wszystko wytłumaczę, ja mam na to papiery…
    Ktoś chwyta go za ramiona, szarpie. Czuje, że upada, cały tłum wali się na niego, przygniata, dusi …
    Otwiera oczy, widzi swój pokój i pochyloną nad sobą matkę.
    – Kupa, wstawaj no, do roboty zaśpisz!

  14. Wysiadł z pospiesznego tylko na kilka dni, ale czas wzięty na kredyt mijał. Niewiele ziarenek zostało w górnej części klepsydry, która niewzruszenie dozowała resztki spokoju ukryte w miękkości łóżka — bańka napięcia powoli się dopełniała. Wlewało się ono do jego brzucha jak ciekły metal. Gdy głowa klepsydry wydawała się pusta, metalowa ciecz nadal wąską stróżką rozpychała mu żebra. Jednak z pustego nalejesz – pomyślał. Zagłębiony w materac nie mógł się poruszyć, łóżko, jak ruchome piaski, wciągało nie tylko jego bezwładny ciężar, ale też władze ducha. Wola utopiła się dawno, po zetknięciu z poduszką, myśli pojawiały się jak przypadkowe zwarcia, wciąż trwała uwaga, która wodziła jego oczami po suficie ciasnej, lecz własnej kawalerki w centrum Warszawy.
    Mógł tę kasę lepiej wydać — już się nie dziwił, że Alina nie chciała tu zamieszkać. Co z tego, że miał Warszawkę, i miał kawałek podłogi, a nawet perspektywę awansu. Miał coś jeszcze — ostry kryzys. Chiński znak tego słowa składa się podobno z dwóch symboli: jeden oznacza zagrożenie, a drugi szansę. Zagrożenie czuł niczym pętlę zaciskającą się wokół serca, ale gdzie szansa?
    Usłyszał mruczenie. Punia skradała się po rozrzuconych ubraniach, by podwędzić resztki kebabu. Potem sprawy potoczyły się szybko: skok kociej złodziejki na półkę nad biurkiem, taniec kubka z kawą na krawędzi półki, jego skok, by zapobiec katastrofie i ta niepozorna srebrna łyżeczka z fusami… Kubek ocalił, łyżeczka po paru nieśmiałych wahnięciach spadła prosto na jej zdjęcie – jedyne, które wywołał. Z żarliwością chwycił się zdjęcia i wycierając je o T-shirt, ruszył po nową szansę. Jednak nie potrzebował Dunajca, by stał się przełom — wystarczyła łyżeczka.

  15. Crucial point

    Facet wszedł do restauracji z kopa waląc w drzwi. O ścianę huknęły mosiężne okucia, a potłuczone szkło srebrnym deszczem opadło na podłogę. Okrągła klamka odłamała się od zamka i grzechocząc potoczyła się po podłodze.
    Facet widząc przerażonych gości, ryknął śmiechem, czym wprawił w ruch tłusty podbródek. Otarł spoconą czaszkę przy okazji przegarniając na lewy bok rzadką grzywkę. Strzepnął pot z mięsistej dłoni i ryknął:
    – Na co się gapicie?! Nigdy nie widzieliście upadłego anioła, diabły?! – W otwartej jamie gębowej błysnęły żółte zęby i biały nalot na języku.
    Karolina, zdała sobie sprawę z tego, że jest w beznadziejnej sytuacji, bo nie zdoła stłumić strachu, jaki wywołał w niej intruz. Była w apogeum przeżywania emocji, i gdyby ktoś mógł zobaczyć jej wnętrze, przyrównałby je do wybuchającego ogniem i popiołem wulkanu. Pomimo presji postanowiła nad sobą zapanować. Z całych sił zacisnęła szczęki, łudząc się, że w ten sposób osiągnie kamienny wyraz twarzy i gdy już wychodziła na prostą, usłyszała w głowie szyderczy rechot wewnętrznego krytyka.
    Idiotka! – szydził.
    Fakt, była skończoną idiotką zakładając, że tym razem wygra sama ze sobą, choć zawsze przegrywała. Łzy rozpaczy napłynęły jej do oczu. Opadła z sił, bo wiedziała co się stanie. To obleśne monstrum, które rozwaliło drzwi restauracji, wyczuje jej emocje, jak wilk podejmie trop i ruszy za nią w pogoń, aż ją dopadnie. I znowu stanie się czyjąś zdobyczą. Tak często stawała się ofiarą, że aż w końcu doszła do wniosku, że wabi potwory. Ludzkie i te nieludzkie. Facetów z falującymi poniżej pępka fałdami brązowej skóry, albo demony, kruszące jej czaszkę pięściami, jak łyżeczka skorupkę jajka. Monstra otwierały jej głowę i wyżerały mózg pozostawiając rozpacz, którą krew transportowała do każdej komórki organizmu, gdzie tkwiła, jak zwały kry na rzece i nie chciała się roztopić, nawet w najbardziej upalne dni.
    – Hej, złotko, do ciebie mówię.
    Karolina usłyszała szuranie stóp i po chwili wyłowiła nosem zapach jabłkowego alkoholu zmieszany ze smrodem publicznej toalety.
    – H-e-e-e-j! – Dłoń faceta ślizgała się po szklanej butelce, za paznokcie wbił się czarny brud.
    – Spójrz na mnie, diablico!
    Posłusznie wykonała polecenie.
    Pochylała się nad nią nalana i zroszona grubymi kroplami potu twarz z siatką głębokich zmarszczek. Na policzkach wyrastały długie kępy zarostu, które pod naporem zjadliwego uśmiechu, napięły się tak, jak rozwieszona na ostach pajęczyna w wietrzną noc. Źrenice przypominały dwie krosty wypełnione białawym płynem surowiczym, wokół których obracały się tęczówki, niczym woda w meandrze rzeki.
    Karolina nabrała przekonania, że facet jest demonem, który zbiegł z mangi i zamanifestował się w restauracji. Zaczął ją rozbijać w nicość, by zdobycz przeszmuglować przez granicę tego świata wprost do japońskiego komiksu. Tam ponownie ją złoży w całość, ale jako niewolnicę.
    – Mówił ci ktoś, że jesteś ładna?
    Och, mówił!
    Mężczyźni na jej widok słowo „ładna” mieszali z własną śliną i wypluwali je na nią. Robili to tak często, że aż chciało się jej rzygać. Ale coś z nią chyba było nie tak, bo zamiast nakręcać się, brzydziło ją to, co z chłodem okazywała. Rozjuszeni taką pogardą adoratorzy odpłacali jej agresją. Nie inaczej miało być i tym razem.
    – Masz pięknie wykrojone usta. Te na dole też?
    Tłum w restauracji zafalował jak morska trawa wprawiona w ruch mulistą wodą. Ale nikt nie stanął w obronie kobiety. Wszyscy, jak zaczarowani, wpatrywali się w dziejący się przed nimi perwersyjny spektakl, skrycie dając samym sobie rozgrzeszenie na bezczynność, uznając za ważniejsze od ratowania ofiary, zaspokojenie podniecenia. Oczekiwanie na rozwój wydarzeń ostatecznie postawiło ich po stronie zła.
    Młot na brudne świnie – pomyślała Karolina. – Och, gdybym go miała, rozwaliłabym wam wszystkim łby!
    Uśmiechnęła się widząc w duchu samą siebie, jak zamiar realizuje w czyn. Ale było jej mało. Za te wszystkie lata życia w cieniu strachu pragnęła czegoś więcej. Zatem jej fantazja wyewoluowała. Wyobraziła sobie, że ciała ludzi z restauracji są zatopione w betonowej drodze, z której nad powierzchnię wystają tylko twarze. A ona wjeżdża walcem na krzyczącą jezdnię. Dodaje gazu i pędzi przed siebie, pozostawiając na szarym betonie karmazynowe plamy…
    Ta myśl ją przemieniła i dodała odwagi, której nigdy wcześniej nie miała. Nabrała powietrza, czując jak w płucach wibruje świeżość a w serce wlewa się odwaga. Wstała od stolika i bez strachu spojrzała w oczy facetowi.
    – Całe życie lęki otaczały mnie jak kamienie i aby je skruszyć potrzebowałam zewnętrznego bodźca. Ale wiesz dlaczego on nigdy nie nadszedł? Bo impuls nie miał od kogo wyjść. Otaczają mnie bowiem atrapy ludzi. Zamiast pomóc, te manekiny infekują swoim bezsensem i gdy zdrowych zacznie już toczyć choroba, robią miejsce obok siebie, wciągają ich do szeregu, i każą wspólnie maszerować aż do zatracenia.
    Parsknęła czując, że właśnie wyrzygała z siebie cały ten syf, który od dawna butwiał w jej wnętrzu. Poczuła jak w komórkach topi się lód.
    – A swoją drogą, cóż za ironia, że strach pokonał przemoc.
    Nabrała powietrza w płuca, jakby gotowała się do stoczenia ostatniej walki.
    – Wychodzi na to, ależ to pokręcone, że całe życie czekałam na twoje chamstwo. Cóż, tak czy inaczej – dziękuję ci za nie. I wiedz, że z wdzięczności odpłacę ci tym samym. Byłeś moim crucial point, ha, ha, ha… teraz ja stanę się twoim.
    To powiedziawszy zadarła spódnicę.

  16. – To, co Walt, za sukces! – powiedział podekscytowany Mark, dźwigając kufel pełen piwa.
    – Za sukces. – powiedział Walt, jednak pominął wznios i celebracyjne stuknięcie kufli, wypijając duszkiem znaczną jego zawartość.
    – Powoli kowboju, bo ci jeszcze zaszkodzi. Iść od razu po drugie?
    – Nie trzeba. Ja chyba dzisiaj wcześniej spasuje.
    – Chyba żartujesz! Pięć lat czekaliśmy na taki przełom, a ty odpuszczasz celebracje? Coś ci jest, masz gorączkę? – Mark zaczął przykładać rękę do czoła przyjaciela.
    – Nic mi nie jest. – powiedział Walt, odpychając rękę Marka.
    – Jednak chyba coś, o co chodzi?
    – Tak się od dłuższego czasu zastanawiam, co my właściwie robimy.
    – Nie rozumiem.
    – Popatrz szerzej, dalej. Sprawiliśmy, że mózg szczura stał się procesorem, super. Co dalej?
    – Jak to co, trzymamy się planu stworzenia super komputera, jakiego świat jeszcze nie widział!
    – Tak wiem, ale co dalej. Do czego to doprowadzi? Zastanawiałeś się nad tym?
    – Doprowadzi do nagrody Nobla?
    – Nie Mark, jak daleko zajdą eksperymenty? Co, jeśli szczur to będzie za mało? Teraz osiągamy ledwie moce procesorów z lat dziewięćdziesiątych. Co jak wojsko się zainteresuje i nie będzie to mózg zwierzęcy a ludzki?
    – Przesadzasz. Nikt się na to nie zgodzi.
    – Nikt?! Oboje wiemy, że ludzki mózg ma największe możliwości. Gdzie będą szukać dawcy? Bezdomny? Uprowadzą najzdolniejsze dziecko z Chin? A może sami wyselekcjonują sobie najzdolniejszego dzieciaka lub naukowca jak my?
    Mark zamilkł. Wiedział, że to, co usłyszał, nie spodoba się kontaktowi w Pentagonie.

  17. Stary Juuso otrzepał śnieg z butów i rozchyliwszy skóry zamykające namiot, wszedł do środka. Usiadł przy ognisku, ściągnął czapkę i wpatrywał się bez słowa w płonące gałęzie.
    Nuhtte leżał po drugiej stronie ogniska, żując plastry suszonego mięsa. Zdziwiła go tak późna wizyta Juusa, szczególnie po całym dniu ciężkiej pracy.
    – Znowu przepowiadała – nagle odezwał się Juuso, nie podnosząc wzroku od ognia.
    Nuhtte czekał, aż starzec sam powie więcej.
    – Beaivi. Wpadła w trans z bębnem przełomu. Tańczyła i prorokowała przez całą ostatnią noc. Byłem tam – Juuso dopiero teraz spojrzał na Nuhttego.
    – I co takiego mówiła? – zapytał młodzieniec i splunął w ciemny kąt namiotu.
    – Wyśpiewała joik zmiany, dostała wizję od Jabme-Akki. Nowi tyrani, nowe prawa. Szacunek dla starych dróg zniknie. Boga-człowieka każą nam czcić. Świat spłynie krwią, a po tym i reniferów i nas nie będzie – wyrzucił z siebie Juuso. – To koniec Saamów, Nuhtte.
    Młodzieniec się roześmiał.
    – Ona co roku tak pieprzy. I co się stało? Moja siostra wyszła za Fina, a pies utonął w przerębli zeszłej wiosny. Szkoda obydwu, ale jakoś przetrwaliśmy.
    Juuso bez słowa wstał i wyszedł w grudniową noc.

    Nastała wiosna i cały klan ruszył nad morze ze swym stadem. Nikt już nie pamiętał trudności zimowych miesięcy. Kiedy znad horyzontu zaczęła wyłaniać się święta góra Stuor Jierttá, nawet reniferom udzieliło się ogólne podekscytowanie.
    To jednak nie trwało długo. Pod topniejącym ogromnymi płatami śniegiem na południowym stoku góry ział szkarłat, soczysty jak krew świeżo zarżniętego renifera.
    – Szamanka Beaivi – szepnął Juuso.
    – Co z nią? – nerwowo rzucił Nuhtte.
    – Miała rację.
    Nuhtte powoli obrócił się w stronę starca, a w jego oczach płonął strach.

  18. W opuszczonym budynku na obrzeżach miasta zbierały się nieliczne jednostki, żywiące się ludzką ignorancją. Każdej pełni księżyca z piwnicznych cieni wynurzała się zagadkowa postać, znana tylko jako Przełom. Twarz tego dziwacznego tworu nigdy nie pozostawała taka sama – zmieniała się, jakby był żywym kameleonem. Jego oczy, bezdenne i zimne, zdawały się widzieć wszystko. Noc była gęsta i duszna, powietrze przesiąknięte wilgocią.Agnieszka postanowiła rozwikłać tajemnicę Przełomu, czując nieodparte przyciąganie, jakby miała odkryć coś przerażającego, a zarazem fascynującego. Przemierzając ciemne korytarze, czuła, jak mrok ją otula, a szepty zdawały się płynąć z samych ścian.

    – Witaj, Agnieszko – głos Przełomu rozbrzmiał nagle, jakby wychodził z każdego zakątka jednocześnie.Agnieszka zamarła.

    – Skąd znasz moje imię?

    – Znam cię lepiej, niż sama siebie znasz. Przybyłaś tu, bo pragniesz odpowiedzi. Ale każda odpowiedź ma swoją cenę – odparł Przełom, zbliżając się powoli. Jego twarz migotała, zmieniając się z groteskowego uśmiechu w neutralną maskę

    .– Czego chcesz w zamian? – zapytała, starając się zachować spokój.Przełom uśmiechnął się szeroko, a jego twarz zyskała rysy dawno zmarłego ojca Agnieszki

    .– Tylko twojej prawdy. Chcę zobaczyć, kim jesteś naprawdę, bez masek, które zakładasz na co dzień.Agnieszka wzięła głęboki oddech.

    – Dobrze, zgadzam się.

    Przełom zbliżył się do niej, a jego ręce zaczęły przenikać jej ciało. Agnieszka poczuła, jakby ktoś wyrywał z niej kawałki duszy, każdy fragment jej istoty. Przed oczami przewijały się obrazy jej życia – lęki, marzenia, tajemnice.

    – Jesteś gotowa na przełom? – zapytał, a jego oczy migotały blaskiem nowo odkrytej wiedzy.

    Kiedy Agnieszka otworzyła oczy, była w zupełnie innym miejscu. Przed sobą zobaczyła miasto, które znała, ale wydawało się inne – kolory były bardziej intensywne, dźwięki głośniejsze. Zrozumiała, że Przełom pokazał jej prawdziwe oblicze rzeczywistości, ukrywając przed nią jej własne.

    – Co teraz? – zapytała, czując dziwną pustkę i jednocześnie spełnienie.

    – Teraz jesteś wolna – odpowiedział Przełom, rozpływając się w powietrzu. – Pamiętaj, że prawda zawsze jest gdzieś między światłem a cieniem.

    Agnieszka wiedziała, że już nigdy nie będzie taka sama. Przełom, choć przerażający, dał jej to, czego najbardziej pragnęła – prawdę o sobie samej.

  19. – Kiedy pierwszy raz zobaczyłam twoje buty, pomyślałam, że musisz być z innego świata.

    – Buty? Ach, te żółte jak słońce. A co myślałaś o płaszczu?

    – Był jak kanarek na deszczu. Wiesz, wtedy na festynie, kiedy kręciłeś te talerze, naprawdę mnie zaczarowałeś. Patrzyłam na ciebie, jakbyś był magikiem wyciągającym cuda z kapelusza.

    – Talerze? To była moja specjalność! Ale widziałem, jak na mnie patrzyłaś. Twoje oczy lśniły ciekawością i fascynacją. Nie mogłem się powstrzymać, musiałem cię poznać.

    – A te historie, które opowiadałeś? O latających rybach i wielkich kaczorach. Skąd je brałeś?

    – Z głowy, z serca. Chciałem, żebyś zobaczyła świat moimi oczami. Był pełen anegdot i groteski, jak malowany barwnymi pędzlami szaleńca.

    – Z każdym dniem z tobą czułam, że żyję w innym wymiarze. Spacerowaliśmy w kostiumach, pisaliśmy listy do wyimaginowanych postaci…

    – I puszczaliśmy je w balonach. Pamiętasz, jak udawałaś damę z lat dwudziestych? W swoim koronkowym kapeluszu wyglądałaś jak postać z dawnej pocztówki.

    – A ty pirata z Karaibów! Z tym szelmowskim uśmiechem i opaską na oku byłeś prawdziwym awanturnikiem. To było jak w teatrze. Każda scena pełna absurdów, a jednak tak prawdziwa.

    – Ale największy przełom był wtedy, gdy na środku deszczu uklęknąłem przed tobą. Pamiętasz?

    – Jak mogłabym zapomnieć? Trzymałeś ten czekoladowy pierścionek, a deszcz rozmywał twój kanarkowy płaszcz, tworząc na nim abstrakcyjne wzory. Wyglądałeś jak mokry kot.

    – I ty, śmiejąc się przez łzy, powiedziałaś „tak”. Wiedziałaś, że nasze życie będzie pełne przełomów i groteski?

    – Wiedziałam. I wiesz co? Każda chwila z tobą jest jak najpiękniejsza anegdota, którą będziemy opowiadać naszym wnukom.

    – Będziemy mieć wnuki?

    – Oczywiście! I będą nosić żółte buty i kanarkowe płaszcze

  20. Teodor nie był nigdy spontaniczny. Wszystko w życiu Teodora szło zgodnie z jego misternym planem.
    W poniedziałki Teodor zaglądał do biblioteki, w której przepracował czterdzieści lat. Sprawdzał skrupulatnie czy półki są odkurzone, następnie poganiał zatrudnionych tam studentów. We wtorki chodził na gimnastykę dla seniorów. Środa była dniem odwiedzin w pobliskim sklepiku „U Teresy“. Teodor kupował oprócz sześciu jajek, sera, siedmiu plasterków mortadeli i dżemu, zawsze te sama herbatę malinową. W czwartki przed południem zajmował się kwiatami na balkonie. Czwartek był dniem idealnym. Studenci mieszkający z prawej strony zostawali tego dnia dłużej na uczelni. Sąsiadka z mieszkająca z lewej strony – pani Liliana Kwiecień – wywieszała swoje pachnące świeżymi pomarańczami pranie, co prawda również w czwartki, ale bardzo wcześnie rano. Tym sposobem Teodor miał święty spokój ponieważ dookoła nie było absolutnie nikogo. Teodor nie znosił bezsensownych pogaduszek o pogodzie. W piątek czytał Teodor książki, które przyniósł z biblioteki. W sobotę był czas na odkurzanie w niedziele na czytanie Biblii i oglądanie starych fotografii.
    Życie rencisty toczyło się w spokoju i harmonii do feralnej środy na początku lipca tego roku. Otóż „U Teresy“ zabrakło malinowej herbaty. Sprzedawczyni wcisnęła Teodorowi herbatę pomarańczową. Aromat świeżych pomarańczy rozniósł się natychmiast po całym mieszkaniu. Teodor nie mógł myśleć o niczym innym jak o pani Lilianie Kwiecień, której pranie pachniało również cudownie cytrusami. To spowodowało, iż Teodor złamał reguły gry i wyszedł w czwartek dużo za wcześnie na balkon… dokładnie wtedy, kiedy to Liliana wywieszała pachnące pomarańczą ręczniki.

  21. Bary uniósł powiekę i omiótł spojrzeniem okolicę. Płot, kamienny krzyż, zbita z żerdzi brama, szałas i zagroda. Wiedział, że owce są wszystkie. Urodził się na wypasie, to co miał nie wiedzieć. Beta, jego matka, nauczyła go i tego, i wielu innych umiejętności przydatnych psu pasterskiemu. Bo Bary był psem pasterskim! Dumnym i odpowiedzialnym, który jeszcze nigdy, na żadnej hali, nie zgubił choćby pojedynczej owcy. Zagroda, szałas, brama, krzyż, płot – nic się nie działo, mógł dalej drzemać i nasłuchiwać.

    Całe swoje życie był psem bacy, razem wypasali już szósty raz. Stado nie było liczne i wystarczyło dwóch juhasów. Różni byli jak noc i dzień. Franta był ze słowackiej strony. Cichy jak baca i, jak on, zawsze miał w kieszeni jakiś psi smakołyk, który, Bary to wiedział, prędzej czy później jemu przypadnie. I zawsze z gilaniem za uchem. Drugi juhas nie był nawet góralem, po co baca wziął go na hale, skoro nie lubił owiec, psów i roboty w ogóle, Bary nie wiedział. Nawet z nim pilnował stada, ale do czasu.

    Płot, krzyż, brama, szałas… Ognisko dogasało, baca poszedł spać, Franta zrobił obchód ogrodzenia, w drodze do swego szałasu potarmosił Barego po szyi. Cepra nie było już od trzech dni, baca go odprawił po tym, jak przywiązał psa do pala, nie dał mu jeść, a sam upił się kwartą wódki. Owce skorzystały z niedomkniętej bramy i wyszły poza ogrodzenie, a ten pijaczyna spał przy kamiennym kręgu ogniska. Bary tak miotał się, że zerwał więzy i pobiegł zagonić uciekinierki na powrót do zagrody. Kiedy to zrobił, usłyszał bełkot od strony ogniska, to ceper z kijem w ręku zataczał się w jego stronę.

    Bary warknął i z największą ochotą ugryzł pijaka w udo. Nie miał wyrzutów, że złamał pasterskie przykazanie o nienaruszalności stada.

Dodaj komentarz