Odświeżcie wspomnienia! Przypomnijcie sobie swoje dziecięce przyjaźnie! Mamy dla was trzy egzemplarze pięknej książki traktującej właśnie o przyjaźni – Marcelek Jeana Jacquesa Sempégo.
Marcelek Kamyczek – tytułowy bohater książki Jeana Jacquesa Sempégo cierpi na osobliwą przypadłość – czerwieni się bez powodu. Czuje się wyobcowany, koledzy i koleżanki się z niego śmieją. Wszystko się zmienia, gdy poznaje wiecznie kichającego Remka Grabka. Rodzi się z tego wspaniała przyjaźń:
„Stali się wielkimi przyjaciółmi. Ciągle płatali sobie figle, ale mogli równie dobrze siedzieć bez ruchu albo milczeć, bo nigdy się nie nudzili w swoim towarzystwie”.
Więcej o książce Sempégo przeczytacie tutaj, a tymczasem zapraszamy was do kolejnego konkursu Pasji Pisania. Do wygrania trzy egzemplarze Marcelka ufundowane przez wydawnictwo Znak Emotikon.
Zadanie konkursowe jest jak zwykle pisarskie. Chodzi o napisanie krótkiej historii, której bohaterem będzie przyjaciel z dzieciństwa. Może być autobiograficznie, może być zabawnie! Praca nie powinna przekroczyć 1600 znaków ze spacjami. Teksty wklejcie w komentarzu do tego wpisu do 24 lutego włącznie. Spośród nadesłanych prac wybierzemy trzy najlepsze, a ich autorzy poznają Marcelka i Remka.
Moi drodzy, do klawiatur! Czekamy na wasze teksty.
Źródło cytatów: Jean-Jacques Sempé, Marcelek, tłum. Magdalena Talar, Znak Emotikon, Kraków 2019.
Grube plastelinowe łapki odpadały nieustannie, co absolutnie nie zmieniało moich uczuć do ludka udającego Plastusia. „Plastusiowy Pamiętnik” – świat zaczarowanego piórnika, pełen był przygód na które chętnie wysyłałam swojego Plastusia. Nieszczęśnik miał nie tylko kłopoty z łapkami, ale i z koordynacją. Cóż… za to był mój i toczył ze mną w długie dyskusje.
Funkcjonowaliśmy wspólnie przez całą zimę. Ładował się do jajecznicy rano, mieszkał w kieszeni kurtki (często bez głowy), miał leczone przez mnie wszystkie części plastelinowego ciała. Aż pewnego dnia zniknął. W wersji, którą wtedy zaakceptowałam – spotkał innych Plastusiów i się z nimi do dziś gdzieś bawi. Wolę nie pytać mojej mamy co się stało z tamtym Plastusiem… bo może naprawdę pamięta i odczaruje to wspomnienie?
Świetnie, mamy pierwszą pracę! Kto następny?
– Pańskie piwo. – Kelner stawia przede mną kufel.
Przydrożny pub. Pusto. Poza mną jeden gość przy barze. Obserwuję go. Niski, pucułowaty, siwiejący. Twarz jakby znajoma. Jakby… Romek. Wstaję i przysiadam się.
– My się chyba znamy. Podstawówka. Ósma klasa.
Patrzy na mnie długo, szuka w pamięci.
– Janek?
– Bingo. A ty jesteś Romek…
– Nie inaczej – mówi i wyciąga rękę.
Rozmawiamy jakiś czas.
– Spoważniałeś, Romek. Dawniej sypałeś żartami, panienki cię oblegały.
– Nie żartuj…
– No jak to? Same najładniejsze. Ale ci zazdrościłem.
– Nie przypominam sobie. Za to pamiętam, że byłeś świetny z polaka – mówi.
– Ja? Z polaka? W życiu. Polaka nie cierpiałem.
– Nie gadaj. Polonistka, ta z wielkimi cyckami, chyba głównie dla ciebie tak się starała.
Nie, coś mi się tu nie zgadza.
– Słuchaj, a do której ty chodziłeś podstawówki? – pytam.
– Do dwójki. Na Lisiej.
Do dwójki. Na Lisiej, powtarzam w myślach. A to ciekawe, bo ja uczyłem się w czwórce na Miłej. To skąd znam tę twarz?
Romek zaciska palce na kuflu. Teraz nawet ulubione piwo straciło smak. Spokojnie, tylko spokojnie.
Na początku też myślał, że to kolega ze szkoły, ale w miarę rozmowy skóra cierpła mu na plecach. To fakt, w ósmej klasie przyjaźnił się z Jankiem, ale najwyraźniej nie tym, który dzisiaj się do niego przysiadł!
Wrócił myślami do ostatniej randki z Hanką. To na nią czekał tyle lat. Tylko czemu spotkał mężatkę?
Umówili się w parku. Ustronny kąt, ławeczka, uściski. Wreszcie pożegnanie. Nie opanował się. Pocałował ją żarliwie i odszedł. Ale jeszcze się obejrzał.
Kilkadziesiąt metrów dalej Hanka przystanęła. Jakiś mężczyzna chwycił ją za ramiona i zaczął potrząsać niczym szmacianą lalką. Nie broniła się…
Chciał, nie chciał stało się! Ma przyjaciela! Tak naprawdę nigdy nie zwracała na niego uwagi, bo zawsze przy niej był ale uważała to za coś naturalnego. Ma go i już. Raczej tylko nieliczni go nie mają więc to norma, że po prostu jest. Teraz, gdy najbardziej go potrzebowała dostrzegła wreszcie jego istnienie i dopiero od tego momentu zdała sobie sprawę, że brak jego jakiejkolwiek reakcji to dla niej koszmar. Był ale jakby go nie było, słuchał lecz nie słyszał.
– Ej, mówię do Ciebie! Czemu nie reagujesz do cholery! – wrzeszczała jak opętana.
Nie dowierzała. Jej świat się załamał, po przebytej nieudanej operacji gdzieś w głębi czuła jakby jakieś ogromne łapsko ściskało jej serce i brak jej było tchu, z trudem łykała powietrze. W brzuchu skręcanie wszystkich wnętrzności doprowadzało do mdłości a mózg robił jej figle, nie wiedziała czy wszystko wokół wiruje czy tylko ona. Całe to piszczenie, brzęczenie, dudnienie, które wciąż słyszała i ogromny ból głowy, które towarzyszyły jej po tej paskudnej operacji doprowadzały ją do szaleństwa. A on nadal nie reagował. Ciągle miała nadzieję, że da jej jakiś znak. Wyszła z szpitala i najzwyczajniej zaczęła go nienawidzić. U znajomych, na imprezie, w sklepie nie ważne gdzie była, zawsze był on. Był z nią wszędzie, niczym detektyw nie odstępował jej na krok. Bez niego wyglądała by głupio albo nawet odpychająco. Nienawidziła go i potrzebowała zarazem. Jego brak reakcji na początku doprowadzał ją do płaczu, z czasem przywykła do tego, że to nigdy się nie zmieni. Pogodziła się już z tym i nauczyła się tak żyć i to właśnie on został najlepszym przyjacielem. Wiedziała, że może powierzyć mu najskrytsze tajemnice, nigdy jej nie zdradzi,nie zawiedzie. Tym nieodzownym na całe życie przyjacielem stalo się jej głuche po operacji ucho. Słuchało, ale nie słyszalo.
Dochodzę do wniosku, że dziecięca przyjaźń to jedno z najbardziej pogmatwanych uczuć na świecie. Minęły już czasy gdy przejmowałam się stwierdzeniami w stylu:
– Nie lubię już Tośki. Ona się strasznie rządzi!
Doskonale wiem, że nie minie więcej niż trzy dni, gdy usłyszę:
– Mamo, idę z Tosią na dwór! – i trzaśnięcie drzwiami.
Nieustający rollercoaster. Poniedziałek rano:
– Kasiu, dzwoniła mama Tosi. Pytała, kiedy zaczniecie pisać książkę.
– Nie piszę z Tośką. Ona jest głupia. Chce pisać o chomikach, a ja wolę o psach. Poza tym, ciągle staje w parze z Werką.
Poniedziałek po szkole:
– I co z tą książką?
– Jak to co? Piszę z Tosią. O psach i chomikach. Pokłóciła się z Werką.
Wtorek wieczorem:
– Napisałyście już coś?
– Niby co?
– No, tę książkę o psach i chomikach.
– Tośce odbiło! Zakochała się w Antku i chce pisać o miłości. Piszę sama o psach.
Środa:
– Może ja pomogę ci pisać o tych psach?
– Nie ma potrzeby. Zerwała z Antkiem. Będzie o psach i chomikach.
Czwartek po południu:
– Odrobiłaś już wszystko?
– Nie wiem, co jest z matematyki.
– To zadzwoń do Tosi.
– Nigdy w życiu! Wiesz, co ona powiedziała dziś przy wszystkich?
– Nie mam pojęcia.
– Że jestem chuda jak patyk!
– Miała jakiś powód? – mam złe przeczucia.
– Nie. Tylko powiedziałam, że się jej spodnie nie dopinają.
No ładnie. Szykuje się dłuższa obraza. Dzwonek do drzwi. Idę otworzyć.
– Cześć Tosiu.
– Dzień dobry. Chciałam spytać, czy Kasia nie poszłaby ze mną do Lidla po lody?
– Zaraz za… – urywam, bo słyszę zza pleców:
– Czekaj! Tylko buty założę.
Piątek:
– Mamy na poniedziałek wypracowanie o najlepszym przyjacielu.
– Wiesz, o kim napiszesz?
– Chyba o Tośce, chociaż ona uważa, że gra na skrzypcach jest sto razy lepsza od śpiewu.
Pierwsza klasa! Trzymam kciuki, Anno!
Jak co roku, zabierali do siebie mamę na miesiąc wakacji. Zbierała wszystkie swoje torby i reklamówki, Maciek znosił je cierpliwie do auta, Adaś huśtał się w bujanym fotelu babci, a Hanka poszła się czegoś napić do kuchni. Na stole, obok rozłożonej krzyżówki, leżała kartka z napisem „Jacek Kowalik”. Jej najlepszy kumpel, począwszy od podstawówki do matury, filar licealnej paczki, która przetrwała jeszcze pierwsze lata studiów. Kiedy się właściwie poznali? Ich matki też chodziły razem do szkoły, ale nie przyjaźniły się na tyle, żeby się specjalnie spotykać, więc na pewno nie przy tej okazji. Nie bawili się razem na podwórku, bo do siódmej klasy Hanka mieszkała w innej dzielnicy. Nie byli w jednej klasie. Boże, pomyślała, jak można nie pamiętać takiej rzeczy? Tak czy inaczej, Jacek był ważniejszy niż wszystkie Baśki, Jolki i Bożeny, z którymi „przyjaźnie” trwały do pierwszej sprzeczki albo do pierwszej zazdrości. Był zawsze. Był jedynym człowiekiem, w którego towarzystwie nie wstydziła się śpiewać; kiedy on akompaniował na gitarze, wydawało jej się, że nie fałszuje. Czytali te same książki, kochali tę samą muzykę, mieli takie same poglądy na życie. Nigdy nie zostali parą, choć był okres, że za takową ich brano; nie podobał jej się nawet, ale imponował jej uzdolnieniami muzycznymi, szerokimi horyzontami, umiejętnością adaptacji w niemal każdym środowisku i ogromną radością życia. I miał takie dobre, mądre oczy. Więc były takie chwile, że czuła do niego miętę, nikomu się do tego nie przyznając i tylko wzdychając po cichu w poduszkę. A na co dzień zwierzali się sobie z kolejnych fascynacji; on nie rozumiał jej wyborów, ona jego, ale zawsze cierpliwie słuchali i pocieszali się nawzajem. I gdyby tylko ktoś próbował napaść na nią albo na niego, to drugie gotowe było bronić atakowanego zębami i pazurami. I gdyby ktoś powiedział, że będzie inaczej…
Ale potem rozgoniło ich po świecie; wiadomo, śluby, dzieci, przeprowadzki i ta elastyczność zawodowa, bez której poprzednie pokolenia jakoś się obchodziły… Po studiach widzieli się parę razy, będąc przelotem w rodzinnym mieście, i za każdym razem obiecywali sobie, że muszą w końcu porządnie pogadać. Dlaczego, na litość boską, nie wymienili się nowymi adresami? Ach, przecież byli jeszcze młodzi, jeszcze tyle czasu mieli przed sobą, a poza tym zawsze można było skorzystać ze „skrzynki kontaktowej” w postaci mam, które także znały się od podstawówki i mieszkały na tej samej ulicy. Najwyraźniej właśnie nadarzała się taka okazja. Może Jacek akurat był u swojej mamy? Można byłoby trochę opóźnić wyjazd, przynajmniej na tyle, żeby się jakoś konkretnie umówić. Hanka pobiegła do pokoju, gdzie mama właśnie pakowała ostatnie drobiazgi.
– Jacek dzwonił? Przyjechał na wakacje? Jest jeszcze?
– No właśnie, miałam ci powiedzieć. Dzwonił ten Spaliński z waszej klasy, jak wyście to na niego mówili, Bodek czy Boniek? Mówił, że pogrzeb w środę, nie, nie tę, co będzie, to już ze dwa tygodnie temu było, no, zapomniałam, moja wina, ale i tak byś przecież nie wzięła wolnego z pracy, sama mówiłaś, że tyle roboty… Wanda mi tam kiedyś wspominała, że Jacuś w klinice w Łodzi, nie pytałam, co takiego, bo sama wiesz, od małego był chorowity, ale kto by przypuszczał, że rak, w tym wieku?
Że pogrzeb… Że rak… Że w tym wieku… Słowa matki brzmiały tak, jak musiały brzmieć odgłosy grud ziemi, spadających na trumnę jedynego przyjaciela z dzieciństwa, z którym Hanka nie zdążyła się nawet pożegnać.
Już zapomniał ile czasu spędził w schronisku. Kiedy tu trafił był przekonany, że to tylko na chwilę, że zaraz po niego wrócą. Przecież on ich tak mocno kochał! Siedział z nosem przyklejonym do siatki, ale nikt po niego nie przychodził ani następnego dnia, ani później. I tak ciasna klatka, zimna i brzydka, stała się jego domem. Nadzieja, która jeszcze przez jakiś czas tliła się w jego oczach, powoli zgasła. Już nie wierzył, że ktoś go stąd zabierze. Przecież tyle razy ludzkie oczy ślizgały się po nim i nie zauważały. Na początku podbiegał jeszcze do siatki i radośnie machał ogonem przekonany, że to właśnie tym razem zostanie uratowany. Ale ludzie zawsze odchodzili. Po jakimś czasie już nie reagował na ich głosy. Nie było sensu.
Ale pewnego dnia drzwi klatki otworzyły się i już nie był sam. Drugi pies był młody i przestraszony, więc polizał go po nosie i przytulił do jego boku. Tylko tyle mógł dla niego zrobić.
Razem nie było już tak ciężko. Jakże wspaniale było poczuć ciepło drugiego ciała kładąc się do snu w starej już budzie. Jakże wspaniale było dzielić z kimś wspomnienia i marzenia. Jakże cudownie było nie być samemu! W zimne dni wtulali się w siebie nawzajem i śnili o słońcu, łąkach i wolności. A kiedy otwierali oczy, i ich wzrok padał na drzwi klatki, mimo wszystko czuli się szczęśliwi, bo mieli tą nieoczekiwaną przyjaźń, która ogrzewała im dusze. Przez ten krótki czas, który został im podarowany, ich psie serca, tak małe od zewnątrz, a tak ogromne od wewnątrz, biły jednym rytmem.
Lecz i to miało się skończyć. Do ich klatki podeszła dwójka ludzi. Pokazywali palcami i kiwali głowami. Nadzieja zapłonęła nieśmiałym płomieniem. Może jednak …? Może dzisiaj …? Obce ręce wyprowadziły młodszego psa na zewnątrz. Ludzie głaskali go po głowie i drapali za uchem, a on machał ogonem jak szalony, ale zerkał z niepokojem na starszego kolegę jakby chciał im powiedzieć, żeby popatrzyli, że o czymś zapomnieli, że przecież tam jeszcze ktoś czeka…! Ale oni nie zrozumieli. Nie popatrzyli. Odeszli nie zważając na cichy skowyt łamanych powtórnie psich serc.
Jeszcze siedział i patrzył, kiedy zniknęli za bramą. Jeszcze czekał. Ale po długiej chwili zrozumiał , że znowu został sam.
Czerwony składak pędzi, jadę bez trzymanki, wiatr rozwiewa włosy, zapach siana miesza się z intensywną wonią rozgrzanego asfaltu. I ten cud, prywatny wiatr, który mogę sobie na zawołanie wyczarować w upalny dzień mknąc rowerem z góry. Tomek zniknął za zakrętem, nie mogę go dogonić. Zaraz zwolnię, chwycę za kierownicę i skręcę w prawo w żużlową drogę. Zakręt jest ostry. Mój przyjaciel potrafi to zrobić trzymając ręce w kieszeniach, ja jeszcze nie, zresztą rower jest trochę za duży, jeszcze dobrze nad nim nie panuję. Tomek mówi, że to dlatego, że jestem dziewczyną, a dziewczyny wszystko robią gorzej. Nie wierzę mu i zamierzam udowodnić, że jest inaczej. Cały czas nad tym pracuję.
Potem rzucamy rowery, padamy na trawę. Śmiejemy się jak opętani, zmęczeni, beztroscy. Patrzę w niebo, na przepływające chmury. Na kolanie siada osa, odganiam ją, drugą ręką zrywam źdźbło trawy i wkładam w przerwę między górnymi jedynkami; czuję zielony, intensywny smak. Zamykam oczy. Wokół słychać tajemne owadzie życie, które na kilka głosów brzęczy, chrzęści, szumi i pobzykuje. Czasem też załaskocze swoimi niewidzialnymi łapkami i skrzydełkami. Kukułka kuka: ku ku, ku ku. Pilnie liczę kuknięcia, bo to, ile razy kuknie, oznacza, że za tyle lat wyjdę za mąż. Szesnaście. Strasznie długo!
— Ja się nigdy nie ożenię! — Chłopiec rzuca kamykiem w drzewo. — Baby są głupie.
Robię naburmuszoną minę.
— Żartowałem, nie obrażaj się! Ty jesteś jak chłopak!
Babcia woła na obiad, podnoszę mojego Jubilata, macham koledze na pożegnanie i wchodzę przez furtkę na podwórko. Kilka kur przysiadło w cieniu jaśminu, szary kot śpi na kamiennym schodku, powietrze faluje z gorąca. Opieram rower o ścianę, wchodzę do domu, myję ręce i siadam ze wszystkimi do stołu. Dom przesiąknięty jest zapachem grzybów, które suszą się na węglowym piecu. Przez okno widzę jak Tomek z ociąganiem wstaje i rusza w stronę wsi.
— A właśnie, że się ożenisz! — Postanawiam sięgając po zsiadłe mleko — Ze mną!
Mniam, mniam, bardzo udane!
Budzik, 7:30, wstaję. Poranna yoga, śniadanie, praca. Wybiegam z bloku, przeciskam się wśród tłumu dzieci zmierzającego do pobliskiej podstawówki. Przeklinam w myślach ich wolne tępo. Jak można będąc tak malutkim zajmować cały chodnik! Jak można tak krzyczeć! Dobiega do mnie ułamek ich rozmów. Coś o jakiejś bajce i nowym zestawie lego. Czy to ma w ogóle znaczenie?
Dwie sześcioletnie dziewczynki wracają ze szkoły. Mieszkają w istnej oazie szczęśliwości, gdzieś na wsi. Znają się…. No cóż, od zawsze, bo mieszkają naprzeciwko. A mimo to nie mają siebie dość. Drogę, którą można pokonać w 15 minut one idą czasami nawet godzinę. Dyskutują o najświeższych wydarzeniach z dobranocek(tak, wtedy jeszcze były), wymieniają się spostrzeżeniami godnymi inżynierów odnośnie najnowszych zabawek, planują kolejne spotkania przy herbacie i babcinej szarlotce. Razem odkrywają świat. Dzień po dniu. Nie śpieszą się, bo przecież szczęśliwi czasu nie liczą.
Gdzieś po drodze zgubiłam przyjaciela. Już nie biegnę. Tylko co dalej?
„Po konfitury przyszedłem”
Świta, dnieje. Z zimna, z głodu, ale nie z wyspania otwieram oczy. Mój towarzysz jeszcze śpi.
Porzucony okop. Tylko ja i on. W oddali – bezpiecznej oddali słychać pomruki artylerii.
I znów dopada mnie świst kul, ale tym razem to w mojej głowie. Natarcie, odwrót, ostrzał. Dzień zlewał się z nocą. Noc prawie wtedy w łunach pożarów, w fajerwerkach eksplozji umarła. I kolejny dzień – natarcie, odwrót, ostrzał…
Jaki śliczny chłopiec… Toż to ledwie młodzieniec! Może z trzy lata starszy od Julka – Gott mit dir.
Moje odrętwiałe ciało boli… Umieram z głodu, ale żyję, choć prawie zamarzłem. Przespałem się obok niemieckiego trupa. I nic. I cieszę się, że wtedy, coś się jeszcze raz we mnie przełamało, że tamten ja sprzed piętnastu lat, odszedł. Nie to nie mogłem być ja. Ktoś inny – przyjaciel – bliski, drogi, ale nie ja – zupełnie inny człowiek.
I znów się przyglądam temu chłopcu, co poległ, co nigdy już nie będzie się całował.
Oby było mi ponownie dane wrócić do majątku. To chyba niedługo będzie?… równo kolejne piętnaście lat!
Pociąg wtedy, przed laty ruszył i ten mój nastrój radosny, to machanie teczką z dwiema koszulami i krawatem, prysł. Wchłonęła mnie znana z Zakładu melancholia – że niby coś dobrego robię, a jednak nie to…
A potem coś mi kazało poderwać się, chwycić teczkę, zapomnieć o paczce z przetworami i gdy pociąg już ruszał z kolejnej stacji wyskoczyć. A potem przez pola do moich panien.
– Po konfitury przyszedłem. Mało mi ich było…
Wakacje dobiegały końca, słońce już nie świeciło tak mocno. Bardzo chciałam wracać do domu, do rodziców. Kiedy przyjechałam do cioci, jej dom był dla mnie taki obcy i nieprzyjazny. Wszystko było inne, niż w moim pokoju, było dziwne i czułam się bardzo źle. Byłam obrażona na cały świat, że muszę tu zostać przez całe wakacje, bo rodzice pracują i nie ma się kto mną zająć. Moje błagania, że sama się sobą zajmę, że jestem dużą dziesięcioletnią dziewczyną, nie pomagały. Decyzja zapadła, jak zwykle, dziecko nie ma tu nic do gadania. Kiedy rodzice odjeżdżali, serce pękało mi na pół, a co, jak nie wrócą nigdy po mnie. Pierwsze noce były straszne, wszystko skrzypiało, bo podłogi drewniane, a okna dziurawe, sen nie chciał przyjść.
W tej mojej rozpaczy nie zauważyłam, że ktoś chodzi za mną, odkąd tu się zjawiłam. Miał pyszczek jak u liska i biało czarne łaty, a ogonkiem wachlował radośnie na mój widok. Puszek był psem cioci, długie godziny spędzałam, głaskają go i żaląc się na mój los. To on, zabierał mnie na spacer i pokazywał wspaniałą przyrodę, szedł ze mną do sklepu i jadł obiad pod stołem. W nocy cichutko zakradał się do łóżka, tak jakby widział moje wielkie łzy tęsknoty za rodzicami.
Dziś wyjeżdżam i zostawię mojego przyjaciela, aż do następnych wakacji, czy on wie, ile dla mnie tu znaczył ? To tylko pies, ale i aż pies, który rozumiał mnie jak nikt inny. Tylko dzięki niemu przetrwałam, uśmiechałam się, takich przyjaciół nigdy się nie zapomina.
— Opowiedz mi o swojej żonie — powiedział Paweł.
— Jest piękna i dobrze gotuje — odpowiedział Zbyszek .
— Jezu Chryste! Ja mógłbym tak powiedzieć, ale nie ty! Ujmij to inaczej.
Zbyszek pomasował skronie i podrapał się po jasnej czuprynie.
— Nie jest typem Pameli Anderson… Cholera! Po co ja ci to mówię, przecież ją znasz.
— Ale chcę, żebyś mi ją opisał. To dobre ćwiczenie. — Paweł poprawił się na łóżku. — Dobra! Opowiedz o początkach pisarstwa.
— Tę historię też znasz. Tę i każdą następną, prawie każdej jesteś częścią. — Zbyszek przysiadł na fotelu obitym białym skajem. Czy na onkologii każdy mebel jest biały?
Pomasował głęboką zmarszczkę między brwiami, powstałą od ciągłego myślenia nad jakością zdań w swoich powieściach.
— Zaczęło się od jasnowidza…
— Kto zaprasza na szkolenie dla pracowników jasnowidza? Jak to było? — Paweł zamknął oczy i przyłożył palec do bladych ust. — Pamiętam! ,,Jawne i ukryte umiejętności oraz predyspozycje kandydatów”.
— Mam mówić, czy będziesz mi przerywał?
Paweł podniósł ręce w geście rezygnacji. ,,Proszę, nie poddawaj się!”, pomyślał Zbyszek. Jeszcze mogą tak wiele razem przeżyć!
— Modliłem się w duchu, żeby powiedział, że będę pisarzem.
— On nie przewidywał przyszłości. To potęga podświadomości. Dążyłeś…
— Do tego, czego pragnąłem — dokończył Zbyszek. — Ale ten jasnowidz tak na mnie patrzył! A potem powiedział: ,,Będziesz pisarzem”. O mało nie popłakałem się ze szczęścia.
Teraz jedyne czego chciał Zbyszek, to żeby Paweł wyzdrowiał. A może ten jasnowidz był czarodziejem? Już wie! Spotka się z nim. Niech spełni jeszcze jedno jego pragnienie.
-Może starczy tych śliwek?- zapytał strachliwym głosem Tomek.
– Na grandę nie chodzi się po małe ilości. Jak kraść to miliony. Trzymaj worek.
Nieduży materiał był już prawie pełny.
Tomek bał się, że w każdej chwili może zjawić się właściciel. Nagle usłyszał jakiś szelest.
– Piotrek chodźmy już. Proszę…
– Jeszcze tylko parę.
Nim dokończył, obok drzewka nagle pojawił się dziadek z grubym kijem.
– A co wy tu cholery, złodzieje robita?!?!
Starszy mężczyzna zaczął wymachiwać swoją „bronią”. Piotr w ostatniej chwili uniknął ciosu w ramię.
– Tooomek chodu!!- Nie wiele myśląc zaczął uciekać.
Dziadek zwrócił się w stronę drugiego z chłopców.
– Coś mi dobrze mówiło bym się na sady przeszedł! Oddawaj worek smrodzie!!
Strach sparaliżował Tomka. Mocniej przytulił łup do siebie. Dopiero gdy jego napastnik uniósł kij do ciosu odwrócił się z krzykiem i zaczął biec.
Piotrek uciekał. Trochę zrobiło mu się głupio, że zostawił swojego przyjaciela na pastwę tego starucha. Miał nadzieję, że nic złego mu się nie stanie…
Nagle Tomek wyprzedził go z krzykiem. Po jego policzkach spływały łzy. Jego twarz była cała czerwona. Mimo to dalej tulił do siebie worek ze śliwkami. Niestety w materiale zrobiła się dziura przez, którą raz za razem wypadały fioletowe owoce. Był to iście komiczny widok.
Piotr pierwszy raz widział by jego pucołowaty przyjaciel tak szybko biegł. Mimo braku tchu ogarnęła go fala śmiechu, której nie mógł opanować.
Tymczasem Tomek krzycząc biegł dalej.
To była prawdziwa sztuka, niby babki z piasku, a jak spacer po linie nad ziejącą przepaścią. Nasze głowy gdzieś w chmurach, w bajkach, krok odważny, plecy proste i wyostrzone jastrzębie pazury zmysłów, przy badmintonie, grze w dwa ognie i podczas gonitw, czy odnajdywania się między drzewami. Już od pierwszych chwil wiedziałem, że to jest właśnie to. Szybko złapaliśmy kontakt. Chciało się słuchać, mówić i działać jednocześnie. Napęd wzajemny na podwójnych obrotach. Motywacja, inspiracja i synergia. Nawet, gdy przyszedł czas na emocję, było idealnie. Każde słowo trafiało gdzie trzeba, poruszało odpowiedni mechanizm, współczucie, radość, smutek, zrozumienie. Czuliśmy się dobrze, wspieraliśmy się, a od kiedy zorientowaliśmy się, że możemy na sobie polegać, zaczęło nam zależeć. Staliśmy za sobą murem, przeciwko każdej sytuacji nierozłączni i potężni. Bano się nas, nie kłócono z nami. Rozumiano, że razem, byliśmy niezwyciężeni i więcej warci niż osobno. Określaliśmy to, kim i gdzie jesteśmy, jak siebie widzimy, jak wiele rozumiemy, nasze priorytety, że nigdy nie będziemy sami, że wciąż słyszymy prawdę o sobie. Było tak idealnie, że nie uwierzyłem w ciąg dalszy. Spadł deszcz pełen jesieni. Włóczyliśmy się cieniem kamienic, wiatrem kolorów i odcieni szarości, niósł nas prąd kołujących, nad pękniętymi chodnikami, liści. Pyszni i pewni swego potknęliśmy się po raz pierwszy, o zbyt długie spojrzenie, i drugi raz o przypadkowy dotyk dłoni. Później już same drzazgi, pył, i wszystko co nas łączyło rozwalił, usta w usta, pierwszy pocałunek.
Podoba mi się 😀
Pakunek był w kolorze różowym. Podniosłam go z wycieraczki, zerkając ukradkiem na drzwi obok. Czy Mila jeszcze za nimi stała, czy już poszła do swojego pokoju? -Zastanawiałam się idąc prosto do sypialni rodziców – pokoju, gdzie była wspólna ściana. Nasz komunikator… Ręce mi drżały, gdy rozwiązywałam kokardkę zwieńczającą stożek z krepy, a serce biło tak mocno i tak głośno, że Mila mogła je słyszeć równie wyraźnie jak swoje własne myśli. Tak, były tam. Zawinięte w sreberko po irysie, kolorowe niczym galaretki z Hortexu do bransoletki przyjaźni koraliki. A na kawałku wydartej z zeszytu w linie kartki ołówkiem było napisane: „ Jutro po szkole na huśtawkach” i dołączona landrynka. Zaraz jak to było… przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć jak jest DZIĘKUJĘ według naszego szyfru. Trzy razy szybko piąstką w ścianę i dwa razy wolno w kaloryfer. DO JUTRA. Przyszła odpowiedź od Mili ze ściany i uderzenie kijem od szczotki w podłogę niezadowolonej sąsiadki.
Pogoda była jak z marzeń. Po niebie pływały chmury, jedna za drugą w we wszystkich odcieniach rozbielonej szarości i poszarzałej bieli. Tyle opowieści w sobie kryły. Przez chwilę wpatrywałyśmy z Milą z zadartymi głowami w tę pierzastą przestrzeń, nic nie mówiąc. Każda z nas widziała w nich coś innego. – Widzisz tam? Mila wskazała palcem tuż nad swoją głową dwa kłębuszki ustawione jeden na drugim. – To jest Mała Mi! Popatrzyłam, raz i drugi mrużąc oczy.
– To nie ona…
– A właśnie, że ona! Mila wstała z huśtawki i biorąc się pod boki powtórzyła – To ona, Mała Mi. – A wcale, że nie, bo to jest Karolcia, powiedziałam stanowczo, nadal się huśtając.
– Sama jesteś Karolcia! Jakby to była naprawdę ona, to by w rączce trzymała zaczarowany koralik. Mila tupnęła nóżką, pokazując mi język.
– Mówię ci, że to jest Karolcia. A koralik schowała do kieszeni, powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy, i w myślach też pokazałam jej język.. – Oddawaj koraliki! Już nie jesteś moją przyjaciółką, krzyknęła Mila, jeszcze raz tupiąc nóżką. Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, bo z bajkowych chmur zaczął padać deszcz, a my zaczęłyśmy biec do wspólnego domu, do sąsiednich drzwi, do wspólnych książek.
Pamiętasz, jak wrzucaliśmy soczyste, zielone jabłka do wiader z lodowatą wodą? Ich cierpki smak kapiący po brodzie wystarczył nam do ochłody.
W każde wakacje wyczekiwałem Twojego przyjazdu. Cały dzień coś robiliśmy. Raz obrzuciłeś piachem moją drużynę plastikowych kasków. Trzymałeś patyk poczochrany zabawą. Ja, generał armii gotowej na wszystko – dźgnięcia, szaleńcze zamachy, uderzenia prosto z góry – czekałem na Twój ruch. “Leci!” – krzyknąłeś. Złamałeś patyk na pół a obie połowy ścisnąłeś aż pobielały Ci knykcie. Drewniana machina zniżyła lot, zrobiła nawrót i zaryła w ziemię. Struga piachu pochowała moją armię.
Nie odliczaliśmy czasu, ale w końcu nadszedł ten dzień. W każdej przyjaźni taki jest. Dzień, w którym bawiliśmy się po raz ostatni. Później były już tylko rozmowy. Co u Ciebie, co u mnie, jak żyje się w mieście, co po maturze, czy na studiach jest tak jak się mówi, czy w pracy jest dobrze, czy pamiętasz tamto lato. „Kiedyś to były czasy”, mówiłeś przy każdym spotkaniu. Ja już wiem, że takich czasów więcej nie będzie. Wyjechałem daleko, Ty jesteś jeszcze dalej. Nasze dzieci się nie poznają, chociaż kiedyś tak myśleliśmy – mały Ty i mały ja, rzucający w siebie dojrzałymi wiśniami w skwarze słońca.
Gdy spotkaliśmy się ostatni raz, byliśmy już inni. Wzrokiem szukałeś czegoś na ścianach, ja słowami unikałem Twoich słów. Nasze drogi się rozdzieliły, gdy zapomnieliśmy o szałasach i plastikowych armiach. Mimo wszystko chciałbym Ci powiedzieć, że zawsze będziesz miał miejsce w moim sercu. Zostawię Ci ten list, chociaż wiem, że już nigdy go nie przeczytasz.
Z daleka widział, że w pokoju rodziców świeci się światło. Wbiegał po schodach jak oszalały. Nie było ich zaledwie kilka dni, a tak się za nimi stęsknił. Otworzył z impetem drzwi.
– Mamo! Tato! Już jestem! Nawet nie wiecie, co się dzisiaj stało!
Pobiegł prosto do pokoju rodziców, ale była w nim tylko babcia. Stała nieruchomo i wpatrywała się w okno.
– A rodzice gdzie? Mam im tyle do powiedzenia.
Babcia odwróciła się, wytarła oczy, a potem nos.
– Przeziębiłaś się? To pewnie przez to, że się wczoraj za lekko ubrałaś. Mama zawsze mówi, że trzeba na cebulkę. No ale gdzie oni są? – biegał po wszystkich pokojach. – Poszli zrobić zakupy? Przecież wczoraj wszystko kupiliśmy! Babciu…
– Kubusiu, rodzice nie przyjadą…
– Zostali jeszcze nad morzem? Jak to. Przecież mama mówiła, że będą dzisiaj, zanim wrócę z zajęć. To nie fair.
– Kubusiu, rodzice nie zostali nad morzem. Jechali do nas, ale…
– Ale?
– Ale mieli wypadek.
– Są w szpitalu? Tak? Babciu, powiedz coś! Jedźmy do nich! Dlaczego nie jedziemy? Babciu!
– Bo… Bo rodzice nie żyją…
Stał osłupiały. Słyszał, co powiedziała babcia, ale te słowa były tak bezsensowne, że nie potrafił ich zrozumieć. Rodzice pojechali tylko na kilka dni. Dzisiaj mieli wrócić i na pewno wrócą. Oni zawsze dotrzymują słowa. Jak prawdziwi przyjaciele. Przecież ma im tyle do powiedzenia. Będą z niego dumni. Zagra główną rolę w przedstawieniu. W dodatku to nie takie zwykle przedstawienie. Nie dla dzieciaków tylko takie poważniejsze. Panto coś i teatr cieni. Oni muszą to zobaczyć! Muszą! Teatr cieni… Muszą…