Pora zaprosić was do majowego konkursu Pasji Pisania. Konkurs to dla mnie szczególny, bo tym razem w ramach nagrody proponuję wam własną książkę – „Lista nieobecności”, która będzie miała swoją premierę już za parę dni.
Dziś chciałbym was zaprosić do udziału w kolejnym blogowym konkursie. Tym razem będziecie mogli wygrać moją debiutancką powieść Lista nieobecności. Bardzo się cieszę, że mogę się nią z wami podzielić. Trzy egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo MOVA.
„Pukam cicho do żałobnych pokojów. Bezczelne kroki rozbrzmiewają na podłodze, lustra łapią moją twarz. W cudzych łzach odbijają się całe minione światy. Tak zabija nieobecność.”
„Nieobecność” – taki był roboczy tytuł mojej powieści, zanim znalazłem ten najwłaściwszy. Chciałbym, żeby właśnie ten roboczy tytuł stał się słowem-kluczem majowych prac konkursowych.
Przedstawcie opowiadanie lub jego fragment. Jak zawsze, wasze teksty nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Prace konkursowe wklejajcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Na wasze teksty czekam do 31 maja włącznie. Autorzy/autorki trzech najlepszych prac otrzymają egzemplarze Listy nieobecności.
Źródło cytatu: Michał Paweł Urbaniak, Lista nieobecności, Wydawnictwo MOVA, Białystok 2020.
„Szary łabędź” – drabble
Dotknięty twoją nieobecnością, zerkam.
W niebo.
Chętnie wzlatuję, przefruwam między chmurami kłębiastymi, dotykam jednej. Albo szybuję ponad białymi baranami, czując nad sobą chmury pierzaste.
I tylko zabłąkany szary łabędź, który lata tak wysoko, zastygły w pozie zapomnienia ziemi zbliżył się niebezpiecznie. I dalej razem. Na zawsze.
Gdzieś w dole przydźwięki miast, szum kilometrów powietrza i nostalgia szarego łabędzia, co ucieka, moje serce, żeby żyć. Czasem ląduje, lecz jedynie na chwilę, by poczuć swą inność i znów się unieść w stratosferę. Widząc mnie, zapiszczał, nawet zbliżył lot, ale zawstydzony swoim głosem zanurkował jeszcze wyżej w toń niebytu.
Najwyżej spośród ptaków.
Wspaniale, mamy pierwszą pracę! Kto następny?:)
Chodzę obok niej, coraz bliżej, na paluszkach. Zaglądam przez ramię, uśmiecham się. Potem z drugiej strony. Pachnie pięknie. Rumiankiem i świeżym chlebem, odrobinę pomidorami, które lśnią w koszyku przy oknie. Przebieram się w suknię Elzy. Podchodzę na paluszkach. Chyba mnie zauważyła, jej plecy drgnęły. Przypatruję się ukradkiem. Uśmiecha się! Zaraz się do mnie odwróci, a jej oczy rozbłysną radością. Zapomnę o godzinach tęsknoty. Jeszcze chwilka, a skąpię się w jej dobroczynnym świetle. Przytulimy się, weźmiemy za ręce. Będziemy tańczyć albo pójdziemy na spacer. Może pokażę jej jak świetnie radzę sobie na dwóch kółkach. Wypatruję pilnie. Jednak nie, ten uśmiech skierowany był gdzieś dalej, do innej osoby, ważniejszej teraz ode mnie, która szepcze jej do ucha swoje historie. Odwracam się, żeby nie zauważyła moich łez, żeby nie posmutniała i nie zrobiła tej śmiesznej minki, kiedy czuję, że ją zawiodłam. Spróbuję za chwilę. A teraz narysuję jej miłość. Biorę kartkę i kredki. Spod moich rąk wydostaje się piękna różowa plama. Tak, to musi być miłość. Jest olbrzymia i obejmuje wszystkich. Jeszcze raz patrzę w jej stronę. Teraz stuka palcami w klawiaturę. Bardzo szybko, spieszy się do mnie, za chwilę skończy. Ucałuje mnie w czoło, przygotuje mi kakao i wtedy świat znowu będzie piękny. Nie mogę już czekać. Podchodzę do niej, chwytam delikatnie za rękaw, może po prostu zapomniała, że ja tu czekam i czekam.
Odtrąca moją rękę zniecierpliwiona, z groźną miną.
– Ile razy mam ci powtarzać, że teraz pracuję? – Och, jak przykro. Nie chciałam jej znowu przeszkodzić.
Stary, plastikowy, czerwony miś. Obdarty z koloru nos, dwoje czarnych oczu tępo patrzących w dal. I sznurek zawiązany na szyi.
Wesołe miasteczko. Przyjeżdżało do nas, do parku, każdego lata. Wystarczyło wystawić głowę z balkonu ósmego piętra i już można było je zobaczyć. Te cudowne, kolorowe karuzele. I moje ulubione sznurki. Jedno pociągnięcie za sznurek było dla mnie warte więcej niż wszystkie inne atrakcje razem wzięte. To było to, na co zawsze czekałam.
-Tato, chodźmy do wesołego miasteczka, proszę.
Brak reakcji. Jak zwykle nieobecny, myślami gdzieś daleko. Ponawiam próbę.
-Tato, proszę, chciałabym pociągnąć za sznurki. Tatooo!
– Po co ci to. W zeszłym roku już ciągnęłaś.
– Proszę, tato. – Ciągnę go z rękę, próbując zwrócić na siebie uwagę.
– Tatoo!
– Poczekaj, zaraz coś wymyślimy. – Uśmiecha się zagadkowo. – Zostań tutaj.
Znika w kuchni, pozostawiając mnie sam na sam z widokiem z okna. Z widokiem na moje marzenia.
-Już tato?
-Jeszcze moment.
Z okna do drzwi. Hip, hip, hura! Ciekawe jak długo każe mi tu czekać?
– Już.
Biegnę w podskokach za nim. Prowadzi mnie do kuchni, do kuchennego stołu. Zwisa z niego jeden długi sznurek.
Wyciągam niespokojną rączkę, łapię sznurek i ciągnę za niego. Uwielbiam niespodzianki! Może to nie to samo, co sznurki na wesołym miasteczku, ale i tak jest we mnie radość, której nie można nazwać słowami. Wstrzymuję oddech. Jest! Widzę coś! Wyciągam swoją zdobycz.
Stary, plastikowy, czerwony miś. Obdarty z koloru nos, dwoje czarnych oczu tępo patrzących w dal. I sznurek zawiązany na szyi. Moja stara, wysłużona zabawka.
Łzy.
Nie, nie z powodu zawiedzionych dziecięcych nadziei.
Brakuje mi go i jego nieobecności.
Stała w deszczu i starała się pojąć sens tego wszystkiego. Chciała wiedzieć, czemu tak się stało. Dlaczego po raz kolejny zapomniała. Już nie raz i nie dwa obiecywała sobie, że więcej do tego nie dopuści. Miała przecież być na piedestale, spełniać marzenia. Kochać przede wszystkim siebie. Odnaleźć pasję, smakować życie. Marzenia… Czym właściwie są? Czy rzeczywiście rozumiała to słowo? Kiedy tak wpatrywała się w ogromne krople bezczelnie spływające po małym marmurowym nagrobku, nie potrafiła sobie nawet przypomnieć czego wcześniej pragnęła. Była natomiast pewna, czego pragnie w tej chwili.
Zadrżała. Był wyjątkowo chłodny początek września. Lato tego roku skończyło się zanim prawdziwie się rozpoczęło. Wiedziała, że musi się ruszyć, że musi odejść i wrócić do domu, choć teraz prędzej nazwałaby ten zlepek ścian więzieniem. Nogi miała jak z drewna. Przemoczona od stóp do głów, od trampek po bieliznę. Sama myśl o godzinnym spacerze wśród bezmiaru kałuż i strug deszczu, nie napawała jej entuzjazmem. Dawno obiecała sobie do nikogo się nie przywiązywać. Kara była nieunikniona.
W końcu wróciła. Jeden posuwisty krok za drugim w stronę łóżka. Rozebrała się niezdarnie, zostawiła ubranie na podłodze i rzuciła się na materac. Zamiast kołdry, nakryła się własną rozpaczą i cierpieniem. Długo nie mogła zasnąć. A przecież to nielogiczne, tęsknić za kimś kto właściwie nie istniał. Czuła w środku pustkę. Miała wrażenie, że w jej ciele pojawiła się namacalna dziura wielkości grejpfruta. Czuła jakby w dole brzucha przeszywał ją delikatny powiew wiatru na wylot przechodzący przez wybrakowane ciało. I choć wcześniej traciła już bliskich, tą nową nieobecność odczuwała najsilniej.
Nieobecność jest nie do zniesienia. Kubek, z którego się nie napije. Zapiski, których już nie dokończy.
Kolejny cios i wzbiera moje morze rozpaczy, wylewa się i płynie dwoma strumieniami łez. W końcu zasycha, a ja przechodzę nad tym do porządku dziennego.
W sali ten sam wystrój od miesięcy i ta sama ignorancja. Kreślone linie na kartce. Wspomnienia przenikające igłą do żyły. Tabletki, proszek ze startych marzeń. I moja ręka zbyt mocno zaciśnięta na szklance.
Z zamyślenia wyrywa mnie ostry ból. Wyjmuję odłamek szkła i idę do łazienki. Przemywam skaleczoną dłoń, klnąc pod nosem. – Jak mogłeś mnie zostawić?
– To musi się tak skończyć – pada od strony okna. – Proszę się nie denerwować.
– A kim pan jest w ogóle?
– Zapraszam do mojego gabinetu.
Pokój wygląda na luksusowo urządzone biuro prezesa dobrze prosperującej firmy. Siadam na wskazanym mi krześle, a mężczyzna podsuwa mi kartkę. Oszołomiona widzę rząd nazwisk, których nie jestem w stanie rozczytać i ostatnie – imię i nazwisko mojego męża.
– Co to za lista, panie doktorze? – pytam po chwili.
– Nie jestem lekarzem, a pani doskonale o tym wie. To jest Lista Nieobecności.
W ułamku sekundy przebiega mi przed oczami nasze życie. Sięgam po pióro i przekreślam ostatni wpis i nim mój rozmówca zdąży zaoponować, dopisuję swoje własne imię i nazwisko.
Mężczyzna bez słowa podnosi się z fotela i spogląda na zegarek.
– Zostały pani dokładnie trzy minuty.
Nie tracę czasu, wybiegam na korytarz. Biegnę łącznikiem w prawo aż do sali, w której leży nieprzytomny mój mąż. Otwieram drzwi.
Widzę, jak podchodzi właśnie do okna. Chcę podejść, ale nie mogę przekroczyć progu. Odwracam się i widzę długi korytarz. Zamykam drzwi i odchodzę w stronę światła.
To jest opowieść o tym, że gdzieś tam za górami za lasami, ej… coś tu nie gra … raczej tylko za górami, bo lasów już nie ma. Położyły swoje grube pnie pod siekierą nieustępliwego drwala. I teraz tędy pnie się szosa.
No to może zaczniemy inaczej.
W pewnej wsi na południu Polski… nie, nie, nie, to też nie pójdzie! Wsi już nie ma. Mieszkańcy zostali wypędzeni i jedynym śladem, że tu trwali przez wieki, jest stary rozsypujący się mur, a na nim jeszcze wisi obrazek Matki Bożej przybrany wstążką, wyblakła ci ona do nieokreślonej barwy.
To może coś bardziej współczesnego? O, mam!
Stanisławowi zepsuło się pióro wieczne, pamiątkowy watermann po dziadku. Idzie do mistrza w fachu na ulicę Szpitalną. Stanisław, proszę Czytelnika, pamięta jeszcze ten zakład z dzieciństwa, a potem przez wiele lat mijał go, gdy szedł do szkoły, potem na uczelnię i do pracy. Idzie szybko, sprawę musi załatwić między jednym a drugim spotkaniem, między jednym potwierdzeniem swojej ważności, a drugim… otwiera drzwi, a tu ogarnia go zapach mydła, kadzideł i olejków. Zaraz, Stanisław chciał naprawić tylko pióro…
No to może ja sobie dam spokój, nieobecność czai się wszędzie, z tej nieobecności zbudowana jest cała opowieść…
PS. Michale, a nie wiesz, czy wydawnictwo planuje wydać ebooka Twojej książki?
Tak, będzie e-book:)
Tu można kupić e-booka już teraz: https://ebookpoint.pl/ksiazki/lista-nieobecnosci-michal-pawel-urbaniak,e_1m6i.htm#
Dzięki, kupione i załadowane na czytnik 🙂
Jego długie umieranie nie przygotowało nikogo na chwilę, kiedy nas opuścił. Wręcz przeciwnie, to myśmy przygotowywali się do odjazdu, jakby sygnały, które do nas docierały, przestały pełnić swą rolę przestróg. I zostaliśmy sami, nie wiedząc, czy to my powinniśmy, czy raczej do niego należy przeprosić. Jedyną oblatą, którą niełaskawa śmierć raczyła nas obdarzyć, był ów czas, wydzielony nam z marginesu jego życia, swoisty appendyks, którego charakter stał się dla nas jasny dopiero post factum – te kilka miesięcy więcej, choć trudne, wypełnione bólem, to jednak zwilżające spierzchnięte posuchą wargi naszej tęsknoty.
Czas ten pokornie i z rezygnacją pozwalał nam się marnować. Mówiliśmy, że chcemy zatrzymać jego upływ, lecz przecież każdemu momentowi szczęścia oddalibyśmy jak najwięcej miejsca w historii swego życia. Piękna chwila, trwająca w stuporze wieczności, jest jedynie wrażeniem i kalką przeżycia prawdziwego – jak moment zatrzymania i reminiscencji na końcu górskiej wędrówki.
Kłamstwem, niepełną prawdą jest mówić, że czas leczy rany. Czas jedynie zasklepia to, co może wybuchnąć jadem gangreny. Im głębsza rana, tym trudniej oczyścić ją, sprawić, że rzeczywiście to, co sprawiło ból, zostanie zapomniane, zabliźni się i pokryje strupami później z taką ulgą zrywanymi! Jeżeli cały jad ze mnie wycieknie, kiedy cała złość już wycieknie, wtedy wiem, że nie zostanie już nic, prócz mego łkania w środku, tu, wewnątrz mojego poranionego umysłu.
Adam wyszedł ze spotkania z telefonem w ręku. Dzwoniła Dorota. Mówił jej przecież, jak ważny jest dla niego ten dzień. Chodziło o kontrakt na marketing internetowy dużej firmy zajmującej się sprzedażą opon.
– Cześć, słuchaj nie mogę teraz rozmawiać. Coś pilnego?
– Zaczęło się – odezwała się Dorota w słuchawce. – Tata wiezie mnie do szpitala.
– Jak to? Przecież termin masz za dziesięć dni!
– Ale widocznie Stasiowi się spieszy – zaśmiała się i zaraz syknęła. – Mam skurcz za skurczem. Na szczęście zaraz dojedziemy.
– Dobra. Postaram się załatwić tutaj wszystko jak najszybciej i przyjadę do szpitala.
– Pamiętasz do którego?
– Do Matki Polki, pamiętam. Słuchaj kończę i ogarniam wszystko jak najszybciej. Dawaj znać jakby co.
– Jakby co?
– No nie wiem. Cokolwiek.
– Dobra. Pa.
– Pa.
Rozłączył się. Zawsze wszystko dzieje się, jak na złość. Od jutra byłby luźniejszy, a dziś było być albo nie być jego firmy. Pierwsze duże zlecenie, które może ugruntować pozycję na rynku.
– Szlag! – rzucił pod nosem i wrócił do biura.
Spotkanie odbywało się przez Internet. Kiedy wszedł, jego wspólnik Kamil właśnie zamknął laptopa.
– Co jest? – zapytał Kamila.
– Jajco! Nie podoba im się kolorystyka. Chcą pomarańczowy i proste logo. Uważają, że to się sprawdza najlepiej.
– Nie dało się ich przekonać?
– Nie. Uparli się. – Kamil westchnął. – Czeka nas pracowity dzień.
– Kamil, na kiedy mamy to zrobić?
– Na kiedy? Na już!
– Słuchaj, Dorota zaczęła rodzić.
Kamil spojrzał na Adama.
– Gratulacje, stary, ale jak chcesz kupić synkowi rower na pierwszą komunię, to bierz się do roboty.
– Obiecałem Dorocie, że będę przy porodzie…
– Jeśli tego nie skończymy, to możemy się zwijać, a ja nie zrobię tego sam.
To mogła być ostatnia szansa. Przez pół roku nie trafiło się nic poważnego.
– Posłuchaj, dzieci nie rodzą się w pięć minut. Zróbmy to szybko, a potem pędź, a ja zajmę się rozmowami.
– Dobra. Jedziemy z koksem. – Adam otworzył swój komputer. – Zacznijmy od tego cholernego koloru. Zamień zielony na pomarańczowy i zobaczymy, jak to będzie wyglądać…
Tekst ten wyciągnąłem z szuflady i lekko przyciąłem do wymogów konkursu. Nosi datę 18.10.18 (fajna, nie). Cały fragment jest dwa razy dłuższy i czeka abym go dokończył.
Przyjeżdżałem do domu rodzinnego po dwóch latach nieobecności.
Chciałbym móc powiedzieć, że to nie był mój wybór, bo kocham rodziców, kocham swoją młodszą, niesforną i wybitnie inteligentną siostrę, kocham swój dom. A jednak nie chciałem tu przyjeżdżać. Brak akceptacji, ciągłe napominanie, moralizowanie, taka „głuchość” ze strony rodziców, sprawiały że już po pięciu minutach mojego pobytu w domu, atmosfera stawała się nieznośna i po godzinie albo dwóch rozstawaliśmy się z wyraźną ulgą.
Moja nieobecność była plastrem, który musiałem zerwać, była środkiem przeciwbólowym, który musiałem odstawić. Nie mogłem tak tchórzliwie, przez telefon.
Och jak się ucieszyli gdy stanąłem w progu, mama cała szczęśliwa wycałowała mnie i wyściskała, tata po męsku uścisnął dłoń i przytulił, klepiąc po plecach.
Rozmawialiśmy jak za dawnych czasów o naszych sukcesach i problemach w pracy, o polityce i ciekawostkach ze świata, które każde z nas z zapałem kolekcjonowało.
Nadeszła pora deseru i pora aby powiedzieć to, z czym tak naprawdę tu przyjechałem.
– Mamo, tato, siostro – przenosiłem na nich kolejno wzrok – chciałem wam powiedzieć że za miesiąc biorę ślub i byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyście przyjęli zaproszenie.
– Syneczku, tak się cieszę że znalazłeś sobie wreszcie dziewczynę – wykrzyknęła mama, dopisując sobie do moich słów to co najbardziej jej pasowało, to o czym zawsze marzyła, a przecież wiedziała że to się nie wydarzy. Tata tylko popatrzał na mnie, trochę ze smutkiem, trochę z wyrzutem. Widać że jeszcze trochę się łudził, uczepił się więc słów żony i zapytał.
– Jak twoja wybranka ma na imię? Powinniście chyba przyjechać we dwoje aby nam to powiedzieć. – Spojrzał mi w oczy a jego wzrok mówił: „No powiedz, Krysia, Marysia, cokolwiek co chcielibyśmy usłyszeć.”
– Tak, tato, powinniśmy przyjechać we dwóch.
Nie mogłam zasnąć. Zaczynał się kolejny miesiąc mojej gehenny. Dni ciągnęły się jak ser wymieszane z ciepłym spagetti. Mój mąż mnie nie rozumiał….
Kiedyś, nie pamiętam dokładnie kiedy, dawno temu; miałam nawet koszmar, który okazał się prawdą. Patrzyłam w lustro i nie poznawałam swojej twarzy. Wszystko się zmieniło, zmieniłam się ja.
Teraz ten koszmar stał się życiem. Namacalnym dowodem przeznaczenia. Jadłam coraz więcej słodyczy, mąż domyślał się o co chodzi, nie wchodził mi w drogę. Zaniedbałam swojego kota, pewnego dnia nie dałam mu jeść. Moje myśli krążyły po innej orbicie.
Straszne uczucie. Jedno z najgorszych w moim życiu.
Nienawidziłam początku dnia, patrzyłam w lustro, widziałam swoją twarz i wiedziałam, że na razie nic już nie będzie takie samo jak wtedy…
Jednak żyłam nadzieją.
Nadszedl maj. Zaśpiewały ptaki. Kolejny dzień nie sprawiał mi przyjemności, jednak coś podpowiaddało mi, żeby włączyć telewizję. Wtedy usłyszałam tę wiadomość. Nie mogłam uwierzyć, ręce mi się trzęsły, głos wibrował. Sięgnęłam po słuchawkę telefonu, umowilam się do fryzjera.
Ostry cień mgły przesył powietrze.
W pokoju panował półmrok. Dzień od kilku godzin próbował dostać się do wnętrza, ale promienie słońca nie były w stanie sforsować zasłoniętego szczelnie okna. Wokół unosił się nieprzyjemny zaduch, dodatkowo obciążony trudnym do zniesienia zapachem przetrawionego alkoholu. Wszystko to wisiało w powietrzu, tworząc ciężką atmosferę.
Roman był szczęśliwy. Każdy student oddycha z ulgą, kiedy po wielu nieprzespanych nocach w końcu stawia ostatnią kropkę w pracy dyplomowej. Wiele wysiłku włożył w to, żeby skończyć pisanie. Dlatego postanowił to uczcić. Noc z nieznajomą i hektolitry alkoholu zrobiły swoje. Gdy się obudził poczuł silny i z każdą sekundą coraz bardziej pulsujący w skroniach ból. Miał wrażenie, że jakaś niewidzialna wielka ręka ściska jego nierozbudzony mózg.
Leżąca obok niego młoda kobieta jeszcze spała. Wyszedł powoli z łóżka. Kiedy stanął zachwiał się lekko. Zamroczony alkoholem błędnik w ułamek sekundy wznowił pracę. Mężczyzna spojrzał na biurko i zamarł. To nie możliwe – pomyślał. Przetarł zaklejone ropą oczy. W pierwszej chwili wszystko zwalił na swój stan. Jednak gdy spojrzał na biurko jeszcze raz, już nie miał wątpliwości. Serce zaczęło szybciej pompować krew, zaopatrując w życiodajny płyn każdy zakątek organizmu. Mokre od potu ręce sprawiały wrażenie, jakby przed chwilą wyjął je spod strumienia lodowatej wody. Komputer z pracą magisterską w jakichś niejasnych okolicznościach zniknął. Zrobił kilka kroków do przodu. Zaczął jeździć rękoma po pustym blacie, jakby nie ufał swojej percepcji. Dłonie zebrały jedynie kilkumilimetrową warstwę kurzu. To nie była fatamorgana.
Stoi nad krawędzią otworu.
Już raz to kiedyś zrobił, żeby udowodnić sobie, że potrafi, że jest odważny, że nie jest mięczakiem, jak inni. I wtedy faktycznie się nie bał, ale teraz, będąc sam dziwnie się czuł. Kucał na murku studni tyłem do wody. Wstał powoli, a kiedy się prostował, czuł za plecami zapraszającą pustkę. Był niemal pewien, że jeśli się poruszy stopa mu się omsknie, dlatego robił wszystko, żeby utrzymać równowagę. Zaciskał pięści i podkurczał palce stóp, wpatrywał się w twardą ziemię wokół studni. Szukając w sobie dawnej odwagi i tej brawury, która w niego wrosła na przekór dorosłym, znajdował jedynie starcze obawy i wahania. Teraz bał się tego, co było przed nim i tego, co czuł za plecami. Artretyzm usztywnił ciało kiedyś tak giętkie i elastyczne. Zgrzybiałe ręce nie chciały się w pełni wyprostować, a lekko ugięte kolana tworzyły z niego krzywy pomnik starca. Starca stojącego na cembrowinie studni. Choć robił tak, gdy był młokosem. W pełni sił biegł do cembrowiny studni, która zawsze była przysłonięta zbitymi deskami, odsłaniał wodę, wspinał się ma jej murek i kucając na nim powoli, powoli podnosił się.
I ponownie tu stał. Nieubłagany czas z małolata ukształtował mężczyznę, dał mu życie w wielkim domu. Dał mu żonę i dzieci, szczęście, by potem to wszystko mu zabrać. Najpierw syna, potem ją. A teraz wrócił do miejsca, w którym się urodził, i w którym dorastał. Znowu stał na cembrowinie studni na tyłach domu.
Nie skoczy. Jeszcze nie teraz. Może jutro, może za miesiąc, ale jeszcze nie dziś. To nie ta pora.
Zatoczył osiemdziesięciopięcioletnie koło, by ponownie stanąć na mecie. Na murku studni, która wyglądała, jakby oparła się upływowi czasu. Stabilne omurowanie, takie samo, jak pamiętał. Trwała, jak mało co w jego życiu. A na niej on, stary, siwy, schorowany. Stoi na otaczającym ją omurowaniu i próbując oszukać czas, zachowuje się, jak w młodości. Zamyka oczy. Wyobraża sobie kolegów przyglądających się z bezpiecznej odległości. Słyszy ich szepty, chichoty i urwane zdanie, które wymieniają między sobą. Chyba go podziwiali, marzył. Studnia była głęboka, syta od dwóch ludzkich ciał, które pochłonęła przed laty. Dziecko, mały M., wpadł przez nieuwagę starszych, a alkoholik Z., powiedzmy, że świadomie zszedł po niego uznając to za jedyne rozsądne rozwiązanie.
Jego uwagę przykuł kot, który przeszedł przez jezdnię, po czym postanowił zatrzymać się na chodniku i starannie umyć. Nie wiedział dlaczego, ale przystanął i zaczął wpatrywać się w stworzenie; miało rudo-białe, smukłe ciało i szczeciniaste futerko. Zwykły dachowiec jakich wiele. Nagle zwierzak przestał wylizywać futerko i spojrzał na niego przenikliwie. Oczy koloru świeżo skoszonej sierpniowej trawy zdawały się trzymać go na uwięzi. I wtem, w jednej sekundzie, cały świat wokół przestał istnieć, stając się jedynie rozmazanym, niejasnym powidokiem, wspomnieniem minionych żyć. Nic więcej nie było w tamtej chwili potrzebne – tylko on i zwierzę, tak bardzo ludzkie, a jednak proste, dzikie oraz instynktowne. Poczuł, że nie jest w stanie oddychać, zastygł niczym marmurowy odlew, zamknięty na zawsze w tym jednym momencie. Niestety, marmurowym odlewem nie da się pozostać zbyt długo i nieuniknione w końcu nadeszło w postaci mrugnięcia. Szybki ruch powiek sprawił, że mydlana bańka pękła, a kot poderwał się i błyskawicznie zniknął w zaroślach.
Ogarnęło go oszołomienie, a w przestrzeni przed nim ziała pustka, wycięta przestrzeń jak z fotografii.
To był tylko zwykły kot, próbował przemówić sobie do rozsądku. Parę funtów kłaków i pcheł. To tylko kot jakich wiele. W takim razie dlaczego czuł w głębi serca dojmujący smutek?
Zadzwonił telefon. Mama podeszła do aparatu w ebonitowej obudowie stojącego w sypialni.
-Halo? – zapytała i zasłuchała się w głos płynący z linii telefonicznej.
-Ciocia Monika? Co się stało? – odpowiedziała.
-Och, to takie przykre. Współczuję z powodu śmierci wujka – kontynuowała wysłuchawszy głosu z telefonu.
Miałem wtedy pięć lat i zapamiętałem to jako swoje pierwsze spotkanie ze śmiercią chociaż tego wujka mamy chyba wcale nie znałem. W ten sposób telefon stał się dla mnie takim wieszczem śmierci kogoś z rodziny.
Rok później znowu mama odbierała telefon. Byłem przy niej kiedy wybuchnęła takim gwałtownym, spazmatycznym płaczem na wieść o śmierci siostry. Po tym zdarzeniu telefon już na dobre skojarzył mi się ze śmiercią. Nie lubiłem kiedy dzwonił, zwłaszcza wieczorem czy nocą. Za to ciocia Bronia odżyła we mnie. Czasem czułem jej obecność.
Kilka lat później odrabiając lekcje pod nadzorem mamy napisałem datę.
-Popełniłeś czeski błąd – mama zamyśliła się – Ja już pewnie tego roku nie dożyję.
Traf chciał, że w ten sposób odgadłem datę jej choroby i śmierci. Bardzo przeżywałem jej odchodzenie. Miotałem się przerywając wakacje. Byłem przy niej kiedy umierała. Nie płakałem. Dopiero kiedy kilka miesięcy później zwierzyłem się koledze w liście z mego bólu, popłakałem się przy tym. Spoczęła w grobie obok wujka, którego śmierć pomogła mi zrozumieć czym jest.
W międzyczasie w moim życiu umarło wielu bliskich. Pewnie nie o wszystkich pamiętam, ale większość wspominam rozpamiętując chwile kiedy byli z nami i czymś się zapisali w mojej pamięci. Był nim na przykład wujek, który mocno ściskał mi dłoń przy powitaniu.
Leżał przed nią nieruchomy, bezbronny i zimny. Worek na kości, mięśnie i odrobinę człowieczeństwa. Okryła go białym prześcieradłem.
Przytknęła usta do jego czoła i poczuła woń rozkładu. Wzdrygnęła się.
Przed oczami stanęła jej scena z dzieciństwa. Zobaczyła siebie, jak wędruje z dziadkiem po lesie w poszukiwaniu grzybów. Wyschnięta dłoń starca trzyma wiklinowy kosz, a ona zastanawia się, czy dziadek też jest z wikliny, bo palce trzeszczą mu jak koszyk. Nagle ten zapach. Krzywi się. Dziadek zasłania jej oczy. Nie patrz, Wróbelku — mówi, i ciągnie ją za rękaw. Tego dnia wracają do domu bez grzybów.
Nigdy nie przyznała się dziadkowi, że zanim wiklinowa dłoń przesłoniła jej oczy, zdążyła zobaczyć życie, zredukowane do plamy smrodu na leśnej polanie.
Wróciła do rzeczywistości. Raz jeszcze pocałowała męża w czoło, jakby chciała sprawdzić, czy na pewno nie kryła się pod nim już żadna myśl. Zimne ciało leżało pod białym prześcieradłem, jakby chowało się za zaspą śniegu. Odwróciła się, zmierzając w kierunku wyjścia. Nagle za plecami usłyszała szelest tkaniny. Może jednak… nie odszedł?
Leżał w bezruchu. Tylko jedna mała zmarszczka na prześcieradle świadczyła o tym, że musiał się poruszyć. Wytężyła wzrok. Szeroko otwarte oczy męża były pełne pustki.
Nagle poruszył palcem prawej dłoni. Najpierw powoli w górę, zaraz w dół. Oczy błysnęły niebieskim światłem telefonu, który trzymał w dłoni.
Zaśmiał się, zaraz znów spoważniał. Palec falował to w górę, to w dół.
Jego żona dawno już porzuciła wiarę w zmartwychwstanie.
Uklęknęła i, zamiast złożyć dłonie do modlitwy, zaczęła szukać łez, które kiedyś upadły jej na dywan.
Nieobecność sprawia, że Julia czuje się, jakby miała puste ręce. Po roku płaczu, smutku i umierania z tęsknoty, teraz musi pożegnać się wreszcie z nadzieją, że kiedyś będą jeszcze razem. To naprawdę koniec. Nie może się dłużej okłamywać. Choć Tymek już zawsze będzie jej częścią, ona musi się pożegnać z nim na zawsze. To boli tym bardziej, że w życiu nie ma próby generalnej i nic się już nie powtórzy.
Gdy Julia poznała Tymka, zaczął się początek wszystkiego w jej życiu. Oboje samotni i spragnieni, odkrywali siebie z ciekawością. On uczył ją radości z żeglowania, ona jego, że można spieszyć się powoli. Dzięki niemu, znów zaczęła jeździć samochodem, on dzięki niej starał się zrozumieć, po co kupuje się kobiecie kwiaty. Gdy on wrócił do gry na gitarze, ona zaczęła się uczyć grać na ukochanym saksofonie. Oboje byli jak dzieci, które opowiadają w zaufaniu największe tajemnice, aż w końcu zaufali sobie bez reszty. Julia miała wrażenie, że dobiła do bezpiecznego portu…
Dzisiaj, gdy zostały po tym ruiny i żal, Julia zrobiła restart samej sobie. Przeczytała wszystkie e-maile od Tymka i pękło w niej to, co gromadziła przez ostatni rok, odkąd się rozstali. Wylało się. Wróciły wszystkie wspomnienia. Dzień po dniu, emocja po emocji, każde słowo i zapach.
Prawda jest taka, że już nigdy nie zaśnie w ramionach Tymka, ani się w nich nie obudzi. Już nigdy więcej nie wkurzą jej jego żarty. Nigdy też nie przegra z Tymkiem w rummikub. Nie pójdą więcej razem do mamy czy babci na naleśniki, ani nawet do tego pieprzonego Gniazda Piratów. Tymek nie powie jej już nigdy, że potrzebuje przestrzeni, ani nie będzie udawał czegoś, czego nie chce zrobić. Nie powie jej, że niczego dla nikogo nie poświęci. Nie zdenerwuje jej, gdy nie umyje sedesu. Julia już nigdy nie będzie musiała czuć się zazdrosna, gdy on będzie się puszył jak paw w towarzystwie trzydziestolatków, którzy go uwielbiają i niczego on niego nie wymagają. Tysiące drobiazgów, z których składała się ich wspólna codzienność, a która już nie wróci. Będzie już inaczej. Bo bez niego.
Lekcja trwała w najlepsze kiedy w drzwiach stanęła Ewa. Nauczycielka spojrzała na zegarek i rzuciła dziewczynie znaczące spojrzenie. Obie wiedziały, że spóźnienie dłuższe niż piętnaście minut będzie odnotowane w dzienniku jako nieobecność. Kolejna, bo Ewa od początku tygodnia spóźniała się do szkoły, przychodziła dopiero od drugiej lekcji, bądź też nie zjawiała się wcale.
Uczennica usiadła na swoim miejscu.
– Jak tam? – szepnęła koleżanka z ławki, lekko nachylając się w stronę Ewy. Poczuła charakterystyczny zapach płynu do podłogi zmieszanego ze środkiem odkażającym.
– Śniadanie i wizyta były spóźnione – odpowiedziała Ewa. W jej uszach zadźwięczała piosenka, którą ułożyła dla poprawy humoru: „śniadanie jedzie, ale nie może dojechać, wizyta idzie, ale nie może dojść”.
Ewa wróciła myślami do pobliskiego szpitala, gdzie poprzedniego tygodnia trafiła jej ukochana mama, po tym jak niespodziewany napad padaczki sparaliżował jej lewą stronę. Ewa spędzała tam większość czasu, dbając by mama jadła ciepłe posiłki, by szpitalne dresy leżały schludnie, by nie musiała czekać na pielęgniarkę, gdy chciała się załatwić. Starała się też o rozrywkę: sadzała mamę na wózku inwalidzkim i odważnie wjeżdżały, gdzie tylko się dało, podekscytowane jak dzieci odkrywające tajemnicze zakamarki. Nikt nie miał serca powiedzieć Ewie, że przyczyną paraliżu był śmiertelny guz, który od lat rósł w mózgu pacjentki. Każdy dzień mógł być ostatnim.
Na koniec lekcji Ewa podeszła do nauczycielki i podała jej wymiętą kartkę. Niezgrabnie postawione litery układały się w krótką treść: „Proszę o usprawiedliwienie wszystkich nieobecności Ewy, która opiekuje się mną w szpitalu”. Podpis był rozmazany.
– Znowu się pokłóciliśmy – urwała. – Może niepotrzebnie powiedziałam to o jego matce.
– To znaczy? Napsioczyłaś na nią? – dopytywał kobiecy głos w słuchawce.
– Możliwe, że za ostro… – zaczęła wątpić. – No, ale ile można! Sama powiedz…
– Rozumiem. I co teraz? – zapytała.
– Nic. Śpi w dużym pokoju. Traktuje mnie jak powietrze. – zakryła dłońmi twarz. – Tak jest za każdym razem, jak mu siądzie coś na nos.
– Próbowałaś z nim o tym rozmawiać?
– Wiele razy. Wiesz, delikatnie, bo przecież też mógłby się obrazić. – westchnęła.
– Trochę z niego takie rozkapryszone dziecko. – skwitowała.
– Nawet bardzo. W mamusię. – dodała śmielej. – W sumie o to poszło. – rozejrzała się po rozległym salonie, dostrzegając porozrzucane gazety, zwinięte w kłębek skarpety, samotny talerz ze śniadania.
– Mieszkanie wielkie jak dom, a dla mnie wciąż brakuje miejsca. Chyba jednak wrócę do siebie. W życiu nie czułam się taka samotna. Chyba to prawda, co mówią, że im człowiek starszy tym trudniej się dostosować.
– Kochana! Co Ty pleciesz? – z ożywieniem zaczęła trajkotać. – Ja w życiu nie znałam milszej i ugodowej osoby od Ciebie! Takie potwory tylko planują, by takie jak Ty zdobyć i spętać.
– Co masz na myśli? – wyprostowała się na krześle.
– Jesteś dobrym człowiekiem. Ale teraz to twój wielki minus. – sapnęła. – Wiesz, co? – ożywiła się. – Za godzinę przyjadę po Ciebie. Do tej pory spakuj wszystkie klamoty.
– Jak to? – odparła zaskoczona.
– Uciekamy! – krzyknęła. – Zabieraj stamtąd całe życie. Pojedziemy gdzieś na chybił trafił.
– A co potem?
– A potem zaczniesz wszystko od początku. Dobry plan? – odparła z zadowoleniem.
Woda. Pieluchy. Piżama. Wszystko jest.
– Kupisz chleb?
Pamiętaj, żeby później zamówić żel.
Luz. Przekręcenie kluczyka. Sprzęgło, wsteczny bieg. Sprzęgło, pierwszy bieg. Kierunkowskaz. Sto metrów prosto, na skrzyżowaniu w lewo, uważaj, tu trzeba wymusić pierwszeństwo, jest straszny ruch. No, buraki, puśćcie mnie. Po łuku, na rondzie na przestrzał, szlaban, stop! Naciśnij guzik, odbierz bilet. Parking.
Szpital. Idiotko, naciskaj guziki ze strzałką w górę, nie w dół. Spokojnie, na windy czeka się wieczność. Jak na śmierć. Jedziesz, nie zacięła się!
Głęboki wdech. Środa. Tylko prosta kosmetyka. Ręce, siusiak, pachy, dupa i twarz. Idylla, kurwa mać.
Procedura.
Umycie rąk. Posmarowanie rąk kremem do rąk. Uniesienie prawej ręki, oparcie na swoim ramieniu, umycie na mokro prawej pachy, wytarcie na sucho tej pachy. Roll-on. Uniesienie lewej ręki, oparcie na swoim ramieniu, umycie na mokro lewej pachy, wytarcie na sucho tej pachy. Roll-on.
Odparzenia. Duszno, gorąco. Zdjęcie bluzy, przetarcie czoła. Pot.
Rura tu, rura tam, rura siam. Rura z ust, krtani, brzucha, penisa, nosa. Dziura. Dziura w szyi, dziura w brzuchu, dziura w penisie! Odleżyna. Czwarty, piąty stopień. Po kość!
Respirator wdycha i wydycha. Na panelu on i off.
Błagam – off!
Powrót. Windy. Idiotko, naciskaj guziki ze strzałką w dół, nie górę. Czekaj. Nie klnij, na windy czeka się wieczność. Jak na powrót do życia. Nie jedziesz, zacięła się. Luuuz.
Luz. Sprzęgło, bieg, pierwszy… Szlaban, stop!
– Psze pani, cztery godziny odwiedzin, należy się 32 złote.
Pierwszy bieg, drugi, trzeci, czwarty, w prawo, w lewo. Gaz!
Jeszcze Allegro. Sklep medyczny. Żel chłodzący do leczenia odleżyn. Dom.
– Kupiłaś?
– Co? Żel? Jasne, że tak.
Pokochałam Cię, gdy tylko zobaczyłam dwie kreski na teście. Stałeś się cudem, na który czekałam trzydzieści pięć lat i choć Twój ojciec odszedł, ja nie miałam zamiaru Cię zostawiać. Nigdy. Stałeś się skarbem, który pielęgnowałam przez dziewięć miesięcy. Z namaszczeniem urządzałam Twój pokój, kupiłam najlepsze meble, pomalowałam ściany na zielono, bo do ostatniej chwili nie chciałam znać Twojej płci. Kupiłam najnowszy wózek, oczywiście biegowy, ponieważ wiem, że po trzydziestce nie tak łatwo jest wrócić do poprzedniej wagi. Czytałam wszystkie możliwe książki i gazety na temat stanu w jakim się znajdowałam. Regularnie chodziłam do najlepszego ginekologa w mieście, a później wieszałam wydruki z USG – Twoje pierwsze zdjęcia, na lodówce.
Byłam taka dumna z wielkiego brzucha, przez który bolał mnie kręgosłup i kolana. Uwielbiałam, gdy kobiety na ulicy czy w autobusie zaczepiały mnie i pytały o Ciebie. Mogłabym godzinami o Tobie opowiadać. Marzyłam, żebyś już pojawił się na świecie. Chciałam Cię zobaczyć, poznać i otoczyć opieką.
Jednak nie było mi dane dbanie o Ciebie, nie było dane poznanie. Dostałam tylko chwilę na delikatny dotyk tuż po porodzie. Później zabrali Cię zdenerwowani lekarze, a ja usłyszałam ,,dziura w sercu” ale nikt nie wyjaśnił co to oznacza. Umarłeś po dwóch tygodniach. Byłeś cudownym chłopcem, którego nie miałam okazji przytulić ani zmienić pieluszki, a moje nabrzmiałe piersi nie mogły Cię wykarmić. Już nigdy nie spojrzę w Twoje oczy, nie usłyszę brzmienia głosu ani nie zobaczę pierwszych kroków. Nie ubiorę Cię w dopiero co kupione śpioszki z napisem ,,Kocham mamusię” i nigdy nie usłyszę Twojego płaczu. Twoja nieobecność jest boleśnie obecna w moim sercu i pokoju, do którego nigdy nie dotrzesz.
Bardzo wzruszający tekst. Dziękuję.
Dokładnie w momencie, w którym wpadł jej do głowy pomysł na pointę kończącą prezentację, odezwał się alarm. „Znowu ćwiczenie przeciwpożarowe”, pomyślała, nie odrywając wzroku od ekranu komputera. Nie zdążyła zapisać słów, które miały w mig zdobyć serca publiczności, gdy do biura wtargnął Maciek:
– Dorota, co ty tu jeszcze robisz?! Pali się! – Wczoraj ukończył szkolenie przeciwpożarowe i od dziś był odpowiedzialny za ewakuację. – Nic nie zabieraj! Zbiórka w parku!
I już go nie było. Poczuła duszący dym. Nie ma żartów! Strach momentalnie zepchnął troskę o prezentację do niebytu. Korytarze pełne były uciekających w panice ludzi. Wybiegali bez kurtek czy płaszczy, za to z przerażeniem w oczach. Żeby się tylko stąd wydostać, zanim dotrą tu płomienie!
Na miejscu zbiórki, z bezpiecznej odległości, wpatrywali się w ogień pożerający budynek, w którym jeszcze przed chwilą praca toczyła się jak co dzień. Niektórzy odreagowywali stres słowotokiem, kilka osób mocno kaszlało, innym zbierało się na łzy.
Najbardziej przejęty był Maciek. Mało kto zareagował na syrenę. Większość musiał, tak jak Dorotę, wyganiać z biura. W parku powinno być pięćdziesiąt siedem osób, jednak, choć liczył trzy razy, wychodziło mu pięćdziesiąt sześć. Teraz drżącym głosem wyczytywał nazwiska:
– Jan Bryl! – Cisza.
– O nie, Janek! On zawsze pracuje ze słuchawkami na uszach!
Zebrani z przerażeniem zobaczyli, jak Maciek wbiega z powrotem do budynku i jak kilka sekund później zawala się cała konstrukcja, pozostawiając na miejscu jedynie płonące zgliszcza.
Dorota, w szoku, odebrała dzwoniącą komórkę.
-Dorotko, tu Janek, utknąłem w kolejce na poczcie, nie zgłaszałem, że wychodzę z pracy. Jakby co, to proszę, kryj mnie, będę za jakieś pół godziny.
Uleciało gdzieś daleko.
Jeszcze wczoraj radość przeplatająca się łzami szczęścia i bogactwem danej chwili. Jeszcze wczoraj ubrani w plany, marzycielsko przez świat szliśmy. Dziś tylko pochrapywanie w drugim pokoju i spojrzenia zwrócone w dwie przeciwne strony. Gdybym tylko mogła wziąć młot wyburzeniowy i uderzyć nim przekątnie między pokoje naszego domu, gdybym wywołała burzę z uderzającymi białymi smugami z nieba, mogłabym wtedy spojrzeć w lustro i powiedzieć zrobiłam wszystko! Jednak tego nie zrobię, gdyż znużenie zaślepiło mi wzrok, a serce zobojętniało. Nie jesteś lepszy w tym. Nie wybiegniesz już za mną w deszczu, żeby przynieść mi parasolkę. Nie nakryjesz mojego zmarzniętego ciała swoim. Z pasożytami przybiłeś piątkę i wprawdzie już mi to nie robi, bo sama niewiernie stąpam po kruchym lodzie, lecz to, że w moje urodziny tak biernie milczałeś i przeglądałeś portal z jej zdjęciami, było czymś kulminacyjnym. Było końcem nas. Nie ma innego dnia w roku jak urodziny, kiedy zakładam na głowę koronę cierniową i czuję się tak samotnie. Do tego sam sprawiasz, że ten dzień staje się jeszcze mroczniejszy niż zawsze. Nijaki. Zwykły. Nasza nieobecność będzie jeszcze tylko przez krótką chwilę, potem odejdę ja, albo odejdziesz ty i tak na zawsze każdy daleki plan wysnuty kiedyś w naszych głowach uleci gdzieś wysoko bez spełnienia i odpowiedzi.
Cześć, Neurotyczna! Cieszę się, że przesłałaś pracę, ale czy mogłabyś w kolejnym komentarzu podać swojego maila? Oczywiście nie w samym komentarzu, ale w odpowiednim polu – będzie widoczny tylko dla mnie. Gdybyś została laureatką, musiałabym wiedzieć, jak się z Tobą skontaktować:) Pozdrowienia Michał Paweł.
Czy teraz jest widoczny dla Ciebie? 🙂
Pozdrawiam również!
Tak jest:)
– Babciu zwiąż mi te dwa patyki – poprosił niebieskooki blondynek.
Patyki jak to patyki – mnóstwo było takich w ogrodzie. Krótszy na długość chłopięcej rączki…
– A co to będzie?
– Grób dla ciebie…
W domu babci nie było żadnych fotografii, a on był ciekawy. Nie mówiło się, a jemu coś się nie zgadzało: tata-mama, babcia Tosia-dziadek Ignacy, babcia Józia i żadnych zdjęć. O rodzicach, dziadkach i pradziadkach babci Tosi wiedział wiele, z dziadkiem było gorzej, a tu nic. Babcia Józia milczała jak grób, a on nie śmiał pytać.
Zabawa w wojnę, zabawa w ogród, zabawa w cmentarz… – z tą mogiłką dla babci, to mu tak do głowy strzeliło…
– Co ten Jasiek dziś wymyślił – usypał dla mnie w ogrodzie grób!
– Mama niech się nie przejmuje. Wczoraj był z moim tatą na cmentarzu to i może mu się spodobało…
Minęły lata. Babciny dom owdowiał i tylko w ciepłe słoneczne dnie gościł spadkobierców Pani Józefy – kawa w sadzie, lektura na werandzie, zbieranie orzechów jesienią.
Malec wyrósł. Młody mężczyzna zakochał się i zapragnął pokazać ukochanej dom babki – rodzinny magazyn wspomnień i sprzętów już niepotrzebnych. Trochę wstyd tych wszystkich rupieci, lecz on chciał. Któregoś popołudnia pojechali po babciną komodę. Zapatrzeni w siebie pozwolili napłynąć burzowym chmurom do sadu. Schronili się w domu. Zapalił świeczkę. Okrył Igę kocem. Deszcz smagał szyby. Mała kieszonka w dżinsach była pusta.
– Nie wziąłem… – szepnął.
– Dziś… możemy… bez…
Iga obudziła się nad ranem. Wyślizgnęła się spod koca. Podeszła do kredensu i otworzyła szufladę.
„Jasiek!? – ale dziwne postarzałe zdjęcie”. Odwróciła pożółkły arkusik – 1938r. „Aha, to tak wyglądał dziadek Jaśka – podobni kropla w kroplę…”
Po rezygnacji z pracy, po koronawirusie jest nieobecna. Straciła plany i marzenia. Przyszłość została zalana mgłą, przeszłość się zmyła jak poranna rosa, a teraźniejszość stała się przepaścią. Nieobecność zmieniła wygląd z eleganckich sukienek na podarte dżinsy i znoszony sweter. Nieobecność nie maluje już ust nasyconą czerwienią, a jedynie pachnie wspomnieniem zapachu róż od niedoszłego męża. Codzienność stała się wyzwaniem, aby przetrwać każdą kolejną minutę życia porządkowała swoje życie. Nagle wszystkie rzeczy okazały się zbędne, szafa zaczęła się kurczyć, ilości kosmetyków zaczęły nie mieć znaczenia. Stare pocztówki znalazły swoje miejsce w koszu na śmieci, ubrania znalazły nowych właścicieli, a buty zaczęły chodzić nową drogą. Torebki puste i kolorowe leżały na dnie szafy, a może one pozwolą wyruszyć w nowe życie? Spakuje się tam kilka rzeczy i zacznie się lepiej żyć. Bo mówią, że życie jest darem i cudem… Jednak nieobecność jest coraz smutniejsza, bo nikt już nie puka do drzwi. Bagaż doświadczeń przestał już mieć znaczenie. Ilości wypitych kaw przestały mieć smak. Obecna chwila zatrzymała się w miejscu, godzina ustaliła.
Z rąk wypada kieliszek, szkło przenika przez palce i nieobecna staje się niewidzialna.
Czy mój tekst był dobry czy słaby? Jak Pan ocenia?
Jak najbardziej dobry:) Pozdrawiam
Stary blok. Trzecie piętro. Odrapane drzwi z numerem dwanaście i zatartym K+M+B po kolędzie sprzed pięciu lat. Waham się, w końcu pukam. Otwiera. Chwilę stoi nieruchomo trzymając się framugi, mruży oczy, jakby niedowidziała – ma całkiem siwe włosy, kiedyś były czarne, jest malutka, jakby zapadła się w sobie – nagle oczy rozwierają się jej szeroko.
– J…J…– wydukuje, jakby już całkiem wyparła z pamięci moje imię. – Jjasiek… – małymi kroczkami wychodzi za próg i chybotliwie wyciąga ręce w kierunku mojej twarzy. Nachylam się, a ona obejmuje moje policzki, jakby chciała upewnić się, że to nie przywidzenie. Oto stoję przed nią. Ja. Syn marnotrawny. Rozbrojony jej ciepłem padam na kolana jak po silnym ciosie.
– Mamo… – szepczę zatapiając głowę w jej ramionach. – Tyle lat…
– Synku… – przyciska moją głowę do piersi.
– Tyle lat… to był wypadek… to nie moja wina…
Ona słucha i milczy, a ja tulę się do niej mocniej i mocniej, jak dziecko złaknione kojącego bicia matczynego serca.
– Przepraszam…powinienem tu być z tobą…z tatą… nawet nie zdążyłem się z nim pożegn… – głos grzęźnie w gardle.
Wtem ona unosi powoli moją głowę do góry i patrzy głęboko w oczy, zastępując tym spojrzeniem niewypowiedziane wcześniej słowa. Całuje mnie w czoło, pomaga wstać i za rękę prowadzi do środka. Przystaje tuż za progiem, przez chwilę trwa w bezruchu, po czym wzdycha westchnieniem ulgi, jakby właśnie zło całe i trwogę przegnała od siebie. Odwraca się do mnie i znów patrzy spokojnie, potem otwiera szufladę w komodzie obok i czegoś w niej szuka. Wyjmuje z niej bryłkę białej kredy i wkłada mi ją do dłoni, wskazując oczami na szczyt otwartych wciąż drzwi. Już wiem, że nie sam dziś wracam do domu.
Urodziło się maleństwo. Jest całe, zdrowe i szczęśliwe. My jesteśmy szczęśliwi. Na szczęście jest już z nami. Od dawna wyczekane i upragnione. Marzyliśmy o nim tyle czasu, pokochaliśmy zanim poznaliśmy. Dla nas jest spełnieniem marzeń, największą radością i miłością. Cieszymy się, że z nami jest, niemniej jednak z tyłu głowy wciąż brzmi pytanie, co by było gdyby udało się za pierwszym razem. Czy byłby chłopiec, a może jednak dziewczynka. Czy byłoby równie zdrowe, równie piękne. Czy gdybyśmy go nie stracili przelalibyśmy na niego tyle samo miłości ile teraz maleństwo od nas dostaje. Tego już się nie dowiemy… To zostaje znakiem zapytania na resztę życia, a miłość nasza największa leży maleńka tuż obok nas nieśmiało się uśmiecha i spogląda w naszym kierunku. Teraz to on stał się całym naszym światem, a nieobecny w naszym życiu maluszek na zawsze będzie wspomnieniem, o którym nigdy nie zapomnimy, a wspominać będziemy z ogromnym żalem i bólem w sercu, że nie dane było nam Cię poznać, choć tak bardzo tego pragnęliśmy!
Sędziowski młotek nawoływał do usadowienia zadków z powrotem na krzesłach. Można było niemal usłyszeć, dudnienie serca i poczuć ból karku, młodego chłopaka ze wciąż spuszczoną głową. Siedział naprzeciwko wysokiego tronu z mównicą, zza której wyglądał zniecierpliwiony, starszy człowiek.
– Po to dałem wam dwoje uszu, a usta jedne, abyście więcej słuchali, a mniej mówili – rzekł stanowczo. – Archaniele Gabrielu, jeszcze raz, powoli.
– Oskarżony… – Poprawił przekrzywioną aureolę. – Jakub B. co prawda popełnił samobójstwo, jednakże…
– Więc jest mój! – krzyknął siedzący po przeciwnej stronie, Belzebub.
– Jednakże! – Koźlorogi wypuścił ogniste flary z nosa i założył kopyta na mównicę. – Został przymuszony przez wieloletnich stręczycieli, do użycia sznura. Nie chciał się zabić, więc powinien trafić do Nieba.
– Gdyby nie chciał, to by się nie zabił… – prychnął Belzebub.
– Grozili, że skrzywdzą jego matkę, jak tego nie zrobi!
– To są zagubieni młodzi ludzie… – Demon wstał i przybrał minę niewiniątka. – Ostatnio podsłuchałem ich modlitwę i się okazało, że nie chcieli śmierci chłopaka. To był żart, który Jakub B., potraktował zbyt poważnie. Mimo to bardzo żałują.
– A co mają robić?! – Anioł uderzył pięścią w mównicę. – Są oskarżeni o morderstwo, więc to oczywiste, że żałują! Nawet ludzie wpadli na to, że Jakub B. nie zabił się własnowolnie…
– Cisza! – zahuczał potężny głos Boga. – Chłopcze, nie patrz w dół, bo twoje miejsce nie jest w otchłani piekielnej. Popełniłeś grzech, jednak z powodu nieegoistycznych pobudek. Słyszałem, jak sznur zaciskał się ci na szyi, a ty myślałeś jedynie o tym, jak bardzo kochasz swoją matkę. Twoim grzechem więc nie jest samobójstwo, a nieobecność. Nieobecność w życiu twojej matki, którą zostawiłeś, według ciebie, dla jej dobra. Zarządzam więc tygodniową karę w czyśćcu, a potem wieczność w Niebie.
Stała w progu, przyglądając się jego sylwetce rozłożonej na pościeli i ważyła słowa.
– Rozczeszesz mi włosy? – wyartykułowała w końcu, siadając na brzegu łóżka. Szczotkę położyła obok.
Mogła poprosić: zrób mi masaż lub: spraw żebym miała dreszcze. Wybrała bezpieczny wariant. Zamknęła oczy. Wziął szczotkę i metodycznie przejeżdżał pasmo po paśmie. Słyszała, jak mówi o łupieżu, że powinna kupić odpowiedni szampon, ale w aptece, nie w drogerii. Rozczesał jedną część włosów, odłożył pasmo delikatnie na jej plecy i przygładził ręką, upewniając się, że kosmyk jest idealnie gładki. Nie podnosiła powiek.
Mógłby przenieść jej włosy do przodu i położyć na piersiach, wtedy jej sutki by się naprężyły, a ona prostując plecy, sprawiłaby, że biust wydawałby się pełniejszy. Myślała, że może sprawdzi, czy jej ciało jest wystarczająco miękkie, każe jej kupić lepszy krem, żeby skóra stała się jedwabista, a ona czym prędzej naprawi swój błąd. Mógłby zejść jeszcze niżej i upewnić, czy pachnie odpowiednio, szczególnie tam, gdzie czekała na niego najbardziej. A potem dla stuprocentowej pewności spróbowałby jej skóry językiem. Gdyby delikatnie przygryzał jej ciało, przekonałby się, czy właściwie reaguje na bodźce. Poddałaby mu się, żeby sprawdził każdy zakątek skóry, dokładnie, centymetr po centymetrze, żeby przejeżdżał swoimi ciepłymi, dużymi dłońmi z precyzją naukowca i odnalazł wszystko, co powinna zrobić inaczej, lepiej. Leżałaby gotowa na jego wejście. Byłaby otwarta, ale nie za bardzo, żeby czuł przyjemny opór, ruszałaby biodrami w zgodnym rytmie, a dźwięk zderzania się ciał, przygrywałby im jak muzyka.
Odłożył szczotkę na szafkę nocną, zgasił światło.
– Teraz możemy iść spać.
– Odpuść sobie- powiedziała mama.
Lecz byłem zbyt uparty i głupi by w porę to zrozumieć. Moja głupota i upartość doprowadziła, że nigdy już nie pogodzę się z własnym ojcem.
Patrzę na marmurowy pomnik gdzie wyryte są litery i cyfry , wiem, że nie cofnę już czasu . A tak bardzo bym chciał , żeby coś mi doradził… Powiedział, że robię coś źle.
Doradź mi coś ojcze…
Próżne gadanie. On jest już nieobecny…
Łzy napływają mi do oczu. Zapalam lampkę. Oddał bym wiele byś mnie poprowadził przez kręte drogi życia.
Czemu byłem taki głupi, powinienem przyznać ci rację. Moja młodzieńcza duma wzięła górę. A teraz… Ciebie nie ma…
Nigdy już nie powiem „Przepraszam”. Bardzo żałuję. Gdybyś mógł mnie pogłaskać po głowie swoją szorstką dłonią i powiedzieć jak bardzo jesteś ze mnie dumny. Spojrzeć w moje oczy, by potem się uśmiechnąć .
Gorzkie łzy spływają po mojej twarzy. Nikt nigdy nie jest gotowy na odejście kogoś bliskiego. Nawet jak zna się datę…
Wciąż czuję twój zapach, słyszę głos gdy mnie karciłeś.
A… A teraz jesteś nieobecny… Żałuję tylu rzeczy …
Chcę, żebyś był powiedz coś. Powiedz, że robię coś źle..
Lecz ciebie już nie ma…
Płaczę gorzkimi łzami, które i tak nic nie zmienią…
„Spotkanie z Lucyferem”
Często zastanawiałam się, czy jest życie po śmierci. A jeżeli tak… Jakie ono jest? Czy takie piękne, jak mówią inni? Czy jest możliwe, żebym po śmierci po prostu… zniknęła? To przerażająca myśl.
Postanowiłam to sprawdzić. Łatwo poszło, skoczyłam do wody. Nigdy nie nauczyłam się pływać, więc szybko nastała głęboka ciemność.
Otworzyłam oczy i rozejrzałam się ostrożnie. Byłam w miejscu, które przypominało łąkę. Bezkresną łąkę pełną maków.
Odwróciłam się, gdy usłyszałam szelest. W moją stronę zbliżała się postać młodego mężczyzny. Wyglądał jak fan rocka. Jego jasne włosy były roztrzepane, był ubrany w czerwoną kurtkę i czarne dżinsy. Nie miał butów. Zaś w rękach trzymał… jabłko. Zwykłe, czerwone jabłko.
– Witaj. Zjedz to, proszę.
Wzięłam od niego jabłko, jednak nie wzięłam go do ust.
– Pięknie tutaj.
I rzeczywiście tak było. Łąka była piękna, a wschód słońca sprawiał, że miejsce to było jeszcze bardziej zniewalające.
– Tak sądzisz? – powiedział mężczyzna, a ja zauważyłam jego złośliwy uśmieszek. – Jesteś w piekle.
Wytrzeszczyłam oczy.
Spodziewałam się, że jestem w Niebie. Albo w Czyśćcu. Jednak Piekło nie wchodziło w grę.
– Ale… jakim cudem? Nie byłam przecież taka zła.
– Cóż, chciałaś sprawdzić Boga. Bałaś się, tego, co po śmierci, a więc brakło ci wiary. Ale mogłaś za to dostać się do Czyśćca…
– Zatem dlaczego…?
– Chciałaś sprawdzić Boga. To najgorsze, co mogłaś zrobić. Chciałaś grać na własnych zasadach, więc poniesiesz tego karę.
– Bóg jest niesprawiedliwy! – żachnęłam się.
– Tak, lecz któż powiedział, że dobro i sprawiedliwość to jedno?
Najpierw obiad. Przygotowała swoje popisowe dania, zupę pomidorową i pieczonego kurczaka z tłuczonymi ziemniakami. Wszystko smakuję doskonale, ale inaczej niż zawsze. Inne proporcje przypraw? Krótszy czas na ogniu? Trudno powiedzieć bo zmiany są zbyt subtelne. Ja je jednak dostrzegam, przecież jadłem ten zestaw setki razy.
Ona nie je tylko patrzy na mnie. Jak zawsze z niczym niezasłużoną dumą w oczach i lekkim uśmiechem na ustach. Czeka na komplement.
– Pyszne babciu – mówię.
Nie kłamię. Gdybym jadł te dania po raz pierwszy byłbym zachwycony. Teraz czuję niepokój, myślę o tym jak zupa będzie smakowała następnym razem, jak będzie smakowała za miesiąc, za rok.
Po deserze i serii nieustępliwych pytań o dokładkę przechodzimy do powodu mojej wizyty.
– To co babciu, zobaczmy co tam się dzieję pod zlewem?
– Ach tak, kran! Od kilku dni cieknie, pewnie uszczelka, nic tam nie było ruszane od śmierci dziadka.
Kuchnia rzeczywiście nie jest najnowsza, ale jak zawsze jest nieskazitelnie czysta. Patrzę na kuchenkę, na której teraz stoi tylko czajnik. Myślę, że trzeba go szybko wymienić na elektryczny. Nie czekając na to co zrobię sama pada na kolana i nurkuję w szafce pod zlewem. Widzę tylko jej stopy w kapciach w szkocką kratę, nogi w grubych, cielistych rajstopach i kawałek spódnicy w kolorze zmierzchu.
– O tutaj! Podstawiłam miskę, ale cieknie tak, że ciągle się przelewa – krzyczy jakby była bardzo daleko i wstaję.
Wtedy to się dzieję. Odwraca się do mnie i widzę jak w jej oczach pojawia się zdziwienie, które błyskawicznie przechodzi w strach. Podnosi dłonie jak by szykowała się na atak. Bierze gwałtowny wdech, aby krzyknąć, ale w tej samej chwili mnie rozpoznaje. Zawstydzona odwraca wzrok, a ja mam nadzieję, że to już koniec. Kiedy po chwili znowu na mnie spojrzy nie widzę już wstydu, nie widzę miłości, ani dumy. Widzę nieobecność.
Poranek, który nigdy nie był nocą. Nasze ciała splecione w uścisku. Oddycham ciężko twoim zapachem, roniąc łzy rozkoszy. Słyszę twoje serce, które nie zwalnia. Czuję ciepło twojej skóry i oddech w moich włosach. Leżymy tak pięć minut, dziesięć, trzydzieści. I żadne z nas nie chce kończyć tej chwili, która nie powinna się była wydarzyć. Nie teraz. Nie nigdy.
Jeszcze jesteś pod moimi ustami, a już czuję ten smutek, gdy pocałuję cię ten ostatni raz dziś, w tym miesiącu, może w ogóle. Jeszcze jesteś obok, a już czuję tę pustkę, gdy zamknę za tobą drzwi. Jeszcze się śmiejesz w głos, a już słyszę tę ciszę, ze słów których nie wypowiesz. Jeszcze wodzisz palcem po mojej skórze, a już czuję ten chłodny brak dokładnie w tym miejscu. Jeszcze patrzę w twe oczy, by za chwilę prawie zapomnieć ich kolor. Jeszcze się uśmiecham, choć wiem, że serce rozrywa szloch. Bo jesteś tylko na chwilę mój. I tak naprawdę nie ma cię, nawet gdy bardzo jesteś.
*** Nieobecność ***
Pierwszy dzień lata. Obudziło mnie słońce. Oparło czule swoje promienie na moich policzkach. Przez chwilę nie otwierałam oczu, czekając, aż się pojawisz. Minuta, dwie, pięć… ciągle cię nie było. Otworzyłam oczy, wzrok zatrzymał się na zielonych liściach lipy, której gałęzie zaglądały do okna. Pewnie lada chwila pojawią się kwiaty, ich zapach nastrajał mnie nostalgicznie. Zbierałam je zawsze, już jako mała dziewczynka chodziłam z babcią „na lipę”. Pachnące białe kwiaty rozkładałyśmy na strychu, by po paru tygodniach przełożyć do lnianych woreczków. Zimą parzyłyśmy z nich herbatę i piłyśmy z kilkoma kroplami miodu, śmiejąc się i wspominając upalne lato. Gdy w zeszłym roku przez ciebie nie udało mi się ich nazbierać, byłam bardzo smutna. Smutna i zła. Zresztą nie tylko w tym mi przeszkodziłeś, twoja obecność pozmieniała wszystkie moje plany. Byłeś ciągle tak blisko, towarzyszyłeś mi przy każdej czynności.
Dziś trzeci dzień, gdy cię nie ma. Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Że odszedłeś. Być może na zawsze. Uczę się żyć, od nowa, bez ciebie.
– Mamo, mamo, słyszałaś?! Lekarz powiedział, że się udało! Naprawdę go pokonałaś!
*** ***
„ Dnia 7. 07. 07“
Siódemki mojej Mamy
Za pięć dni miały być Jej 77 urodziny..
– Jeśli chcesz zrobić mi przyjemność, to kup na lotnisku czerwone Martini i koniak – prosiła.
Siedziałam teraz sama w fotelu przed dwoma butelkami. Smukłą Martini i krępą z koniakiem. Czułam Jej obecność, jej zapach, dym ostatniego papierosa. Łóżko z jej pościelą było ciągle nie złożone. Cisza ……tylko szafa znów się otworzyła. Miałam wrażenie, że za chwile Ją zobaczę, wychodzącą z łazienki, po swojej połówce papierosa. Obie nie zdążyłyśmy na te urodziny, ani Ona, ani ja, a ze mną te dwie butelki.
Nie płakałam, choć serce gniótł żal. Oczy były suche, a w sercu krzyk i pretensja. „Dlaczego nie poczekałaś“. Jak mogła tak odejść bez pożegnania. Nie lubiła się żegnać ani nawet mówić dowidzenia. Wzrok tępo utkwił mi na butelkach. Nie śmiałam odkręcić korka.
Dwa dni po tym jak odeszła w świat dla mnie nieosiągalny, wzięłam do ręki kopertę zaadresowaną do mnie. Koperta była w umówionym schowku. Na kartce widniał spis drobiazgów i pieniędzy w różnych walutach – tzw. czarnej rezerwy. Kilka notek ręcznie spisanych, komu oraz ile mam dać dolarów. Wszystkiego 500, oraz weksel na 200 pożyczone pewnej znajomej.
Mama urodziła się dnia 7 lutego. Umarła w rocznicę pogrzebu męża, a pochowaliśmy Ją w dzień Jej 77 urodzin. Te „Urodziny“ były z „pompą pogrzebową“ lecz bez orkiestry górniczej, na którą przez 40 lat płaciła symboliczną złotówkę. Zaprosiłam sąsiadki i osoby wymienione w kartce na tort urodzinowy.
Wyjmowałam przy gościach ponownie tę kartkę z koperty, gdy nagle coś błysnęło spadając mi pod nogi. Podniosłam maleńką złotą siódemkę. Zapomniałam o niej. Wszyscy wiedzieli, że Mama do siódemek, oraz wróżb miała szczególny sentyment z rozsądnym dystansem. Obecne osoby znały tę siódemkę. Nosiła ją przypiętą agrafką. Skąd wzięła się w tej kopercie? Ciszę i jakieś dziwne napięcie przerwała nagle skrzypiąc otwierająca się szafa. Przeszedł przez nas dreszcz, a obecni mieli gęsią skórę. Nie wstałam, nie zamknęłam szafy.
-No, tak, Anka jest z nami i właśnie nam swoją obecność zasygnalizowała. – powiedziała stanowczo Krystyna, przyjaciółka Mamy.
Maleńka złota siódemka z kołkiem towarzyszyła Jej całe życie. Miała przynosić szczęście jak siódemka Bogiń Oceanów. Dostała ją na siódme urodziny od swego ojca. W 1937 roku, gdy umarła matka Mamy, Jej świat zmienił się, a szczęście się gdzieś ulotniło. Maleńka siódemka na łańcuszku, zapomniana gdzieś w pudełku, czekała na lepszy czas. Postanowiła nosić siódemkę kiedy się zakocha, gdy spotka mężczyznę swego życia i kiedy wyjdzie za mąż.
Teraz wszyscy jak zahipnotyzowani patrzyliśmy w maleńki błyszczący przedmiot.
– Wypijmy wreszcie za panią Ankę, bo Ona czeka na to. – przerwała milczenie sąsiadka.
„NIE OBECNOŚĆ”
Przywołuję w pamięci jej twarz. Zbyt często już tylko tą zastygłą na fotografiach, tak bardzo nieadekwatną do chwili. Układam w pętelkę rudą nitkę i przewlekam przez nią igłę. Każde oczko łańcuszka jest idealnie eliptyczne, identyczne z poprzednim. Niegdyś upragniony efekt, po lata zaskakuje banalną oczywistością.
Jak to możliwe? Zastanawiam się i uśmiecham do siebie jej uśmiechem, ze spuszczonym wzrokiem, utkwionym w misterny wzór, lekko unosząc kąciki ust. Podnoszę głowę znad łańcuszkowego haftu i patrzę ponad czas. Widzę ją w „jej” fotelu, z szydełkiem w dłoni. Na politurowanej ławie stoi miseczka mandarynek, idealnie obranych z białych niteczek. Patrzy na mnie tak, jakby wiedziała, że gdy po latach wezmę do ręki igłę i kawałek lnu wszystko będzie tak, jak być powinno.
-Cierpliwości Daguniu…- Magia zaklęta w słowach.
*
Nigdy nie mówi, choć jej słowa dźwięczą w mojej głowie.
– Żeby sos nie spływał.
– Wiem -odpowiadam w myślach i układam nóż naśladując jej ruchy, tworząc krateczki na kopytkach.
– A siedzą kumy pod blokiem? – pyta ostrym tonem, pełna złości.
Zabawne, że całkiem niewinne sąsiadki przez lata wzbudzały we mnie strach. Ciekawe, która z nas obawiała się ich bardziej?
Za chwilę jakby odmieniona opowiada o przedwojennej piekarni, o pięknym domu i gosposi.
-Mój Zygmuś miał … żebra, lekarz powiedział, że będzie atletą … – urywa, a ja nie umiem sobie przypomnieć, co było z żebrami wujka Zygmunta. Patrzę na nią wyczekująco unosząc brwi, ale ona po swojemu milczy jak zaklęta.
I tak już siedemnaście długich lat.
Puste miejsca kradną mi ją chwila po chwili i choć pojawia się na nowo w idealnych oczka haftowanego łańcuszka, czas wciąż nie jest dla mnie doktorem…
NIEOBECNOŚĆ
Maja ma gęste, kruczoczarne włosy i zdolności muzyczne po tacie. Natomiast niebieskie oczy, uśmiech i przekorność odziedziczyła po mnie. Jest pogodnym i towarzyskim dzieckiem. Skomplikowany poród nie zostawił po sobie w niej śladu. Bardzo lubi śpiewać do pilota od telewizora, który służy jej za mikrofon. Śpiewa piosenki zasłyszane od babci, emerytowanej przedszkolanki. Mai we wszystkich zabawach towarzyszy Lea – ukochana pluszowa żyrafa i równocześnie powiernica jej najgłębszych sekretów. Nawet w trakcie przesadzania kwiatów w szklarni z dziadkiem pluszak ma swoją doniczkę. Dziewczynka jest oczkiem w głowie swojego taty, który pozwala jej wyjadać palcami maliny z jego ulubionego ciasta. Na piąte urodziny dostała ode mnie i męża plecak, by móc wyruszyć w nim w swoją pierwszą wyprawę w góry. Niestety wycieczka musi poczekać, bo Maja od tygodnia leży chora w swoim pokoju i nie może opuszczać łóżka. Był u niej lekarz i powiedział, że musi dużo odpoczywać po ostatnim wypadku. Na szczęście kochająca mama czuwa przy niej cały czas. Miała dużo szczęścia, że w trakcie schodzenia ze schodów wypadła jej tylko noga.
PUSTKA
Zanurzona w miękkich czeluściach materiału, leżałam skulona na hamaku. Zupełnie, jakbym była zamknięta w kokonie i czekała na nowe życie. Chyba tak było.
Leżałam. Ostatnio stale leżałam. Leżałam i czekałam na sen, który przyniesie ukojenie, zabierze ze mnie cały ból, gniew i smutek. Chciałam zamknąć oczy i zapomnieć. Chociaż na chwilę. Z nadzieją, że gdy się ocknę, zobaczę te małe różowe rączki, obejmujące mój palec. Poczuję Twoją bliskość, zapach, usłyszę płacz, symbolizujący życie. Twoje życie. Nasze. Otulam Cię myślami, niczym koc. Widzę, jak trzymam Cię na rękach, jak śpiewam kołysanki, jak całuję w czółko, jak przytulam, jak wstaję kolejny raz w nocy, by utulić do snu. Widzę, jak nieporadna jestem, jak wszystkiego się uczę. Jak odszyfrowuję Twoje ciche kwilenie i głośny płacz. Potem słyszę pierwsze sylaby, te dwie, co sprawiają się, że zanurzam się w szczęściu. Widzę pierwsze nieporadne kroki, małe warkoczyki związane kokardami i piękne sukienki mojej Księżniczki. Widzę Twój uśmiech, niebieskie oczy, a w nich swoje odbicie. Widzę te kreski na framudze, których ciągle przybywa, bo rośniesz jak na drożdżach. Szkołę. Nową panią. Koleżanki. Coraz więcej nauki. Spotkania ze znajomymi. Pierwsze randki. Bunt. Sprzeczki. Dorosłość. Wszystko widzę.
Tyle, że sen nie chce przyjść. I nie ma nic. Pustka.
Królewna patrzy tępo w podłogę. Całe wieki sprzątała tą cholerną chatkę. I nic! Żadnego jabłka, więc i żadnego księcia! Ciska mokrą szmatę na drewniane belki.
Czterech hobbitów wychyla już piątą pintę piwa. Chleją tak od tygodnia, co wieczór bez przerwy. Kaca ratują klinem. Kraina, w której miały zalegnąć cienie jest tylko niewinnym pasmem gór. Jedyne co tam zalega to piasek. Hobbici wzdychają i patrzą na mapę. Nie mają potrzeby wstawać z wygodnych krzesełek.
Nastoletni czarodziej czuje się wyobcowany w wielkim zamku, nazywanym szkołą. Po stracie rodziców w wypadku samochodowym, często dotyka gładkiego czoła. Czegoś tam brakuje. Nie ma za bardzo przyjaciół, nie umie się do nikogo zbliżyć. Do nauki też się nie pali. Bo i po co miałby się starać? Po siedmiu latach w najlepszym wypadku czeka go urzędnicza harówka przy papierach.
Bieda w kosmosie. Rycerze o błyskających mieczach, żebrzą pod kościołem. Jedzenia! Pracy! Sensu… Kryją twarze ze wstydu, schowani w obsikanym kącie. Nie ma dla nich lepszego miejsca. Żadna galaktyka ich nie potrzebuje.
Paul Sheldon gapi się bezmyślnie w ścianę. Napisał powieść i czeka. Najpierw czekał w napięciu, teraz prawie w histerii. Słyszy nawet muchę przelatującą obok okna. Wargi mu drżą, skroń pulsuje miarowo. Coś powinno się wydarzyć. Godziny mijają, nic się nie dzieje. Brzęczy tylko ta pieprzona mucha.
Wielkie cmentarzysko. Właściwie to bardziej wysypisko, porzucone jak odpady. Ponury widok. Gniją historie, a w wraz z nimi bohaterowie. Zabrakło ich. Tych znienawidzonych, tych nikczemnych. Zabrakło nawet tego, który się zbuntował i skusił do grzechu.
Czy to dobrze? Nie wiem. Nie pamiętam, co znaczy „dobrze”.
Ewa, dla mnie to jest absolutnie genialna praca, z oryginalnym pomysłem i łatwo rozpoznawalnymi postaciami znanych dzieł. Brawo!
Czerwiec.
– Słuchaj, skoro musisz, to dlaczego nie pies? Miałam kiedyś psa , zawsze je w domu mieliśmy. Ja do Ciebie nie przyjdę jeśli weźmiesz do domu kota. Nie lubię tych zwierząt. Koty są fałszywe. Mam z nimi złe wspomnienia.
Jest słowa zabrzmiały obco i niezrozumiale. Znamy się odkąd skończyłam szesnaście lat. Jest moją najstarszą, najlepszą przyjaciółką. Odmówić sobie obecności w domu przyjaciela z powodu …kota.
Styczeń.
Spóźnia się. Licząc ilość domów i nawet gdyby wszyscy im otworzyli , to powinni być 1,5 godziny temu. Słychać dzwonki w sieni. Otwieram drzwi. Zaraz padnie zestaw standardowych kolędowych pytań: „gdzie Pani pracuje? „ ( co roku pyta i ma odnotowane w kartotece) , „czy ma Pani jakieś uwagi ? – rzuca tonem nie oczekującym odpowiedzi … Co roku to samo. Jak zapyta powiem: tak- zimą w kościele jest zimno dlatego chodzę do innej parafii. Przekracza próg mojego domu i zamiast kolędowego pozdrowienia, podania ręki rzuca: „ ale gruby ten kot!”. Jest mi trochę wstyd. Tak jakby powiedział , że to ja jestem gruba albo że …przekarmiam kota, co w sumie wychodzi prawie na to samo. Myśli mkną dalej, ale już wyszedł, a ja się zastanawiam dlaczego dopiero teraz dochodzę do wniosku ,że jest zwyczajnie źle wychowany.
Kwiecień.
– Pani Magdaleno, no wyżarła kłosy z polnego bukietu i chyba ją „zaklajstrowały”. Nigdy nie wymiotuje. Apetyt ma wielki, gdyby jej nie wydzielać jedzenia to ….
– Zważę ją , tylko 3kg ? Boże , jaka z niej drobinka!
No tak, postanowiła chyba ulotnić się od weterynarza poprzez nagłą utratę masy swego ciała. Może jest kotem rodem z Alicji z krainy czarów, który w razie nieprzyjemnych sytuacji pozostawia jedynie swojemu otoczeniu uśmiech?
Ada z zadowoleniem przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Właśnie tak chciała wyglądać, króciutka fryzura podkreślała kształt czaszki, to tego smukła szyja, po prostu pięknie. „Kobieta musi mieć długie włosy, bez tego nie jest kobietą” – Robert powtarzał to jak mantrę, gdy tylko przebąkiwała o wizycie u fryzjera.
„Naprawdę chcesz zniszczyć to małżeństwo?” – matka nie umiała się pogodzić z sytuacją. I co najsmutniejsze, miała gdzieś to, że zięć zdradzał jej córkę, dla niej większym problemem było to, że Ada zażądała rozwodu. No bo co to za kobieta, która nie ma męża …
„Może gdybyście mieli dzieci…” – to według teściowej rozwiązałoby wszystkie problemy. Dla dzieci tak wiele się robi, ich obecność wszystko usprawiedliwia, można im przyprawić garb odpowiedzialności za fikcyjny związek dorosłych zbudowany na kłamstwie. Więc gdy ich nie ma…
„Ojej, zapomniałam ci powiedzieć, że na weekend planujemy wypad nad morze” – Kaśka miała wybitny talent do udawania idiotki, ale w gruncie rzeczy była cwana jak mało kto. Ada z Robertem stanowili dobre towarzystwo na spontaniczne spotkania towarzyskie, ale Ada, jako kobieta która z taka pogardą odrzuciła rolę mężatki, to już zagrożenie. A nuż upatrzy sobie czyjegoś męża…
Ada od kilku miesięcy budowała swoje życie na nowo, punkt po punkcie wykreślała z życia słowa, których już nie usłyszy i znajdowała dla nich zastępstwo. „Wydajesz za dużo pieniędzy na pierdoły” – mówił kiedyś Robert. Wykreśliła to zdanie z pamięci, gdy tylko kupiła perfumy. „Wleczesz się, nie możesz iść szybciej?” – te słowa Ada zastąpiła parą lakierowanych szpilek. „Nie jedz tyle, masz coraz szerszy tyłek” – wystarczyła czekolada z orzechami i słowa zniknęły. „Beze mnie jesteś nikim” – tak powiedział na odchodnym.
Prawda okazała się oczyszczająca. „Bez ciebie nareszcie jestem sobą”.
Czy teksty mogą zostawić tylko osoby pełnoletnie?
Pani Justyno, oczywiście nie tylko, natomiast super by było, gdyby w podpisie dziecka lub pod tekstem wiek był zaznaczony (Basia, 12 lat).
Dzięki za pozytywną odpowiedź. Przekazałam info zainteresowanej 🙂
Twoja nieobecność jest tak silna. Kiedyś przynosiła ulgę, była jak głęboki oddech po tylu dniach obecności, kiedy zawsze byłaś obok. Byłaś, kojąc nerwy i dając uśmiech lub denerwując samym swoim jestestwem. Ale Twoja obecność była, trwała i pewna, na stronicach każdego dnia, czasem z żałością i pretensją Bóg nawet nie wie o co, a czasem tak bardzo ważna, tak mocno budująca każdą chwilę. Budująca mnie. Oswoiłam się z nią tak bardzo, a mimo to nieobecność bywała dla mnie lepsza. Teraz ją mam, trwałą i pewną, na stronicach każdego dnia. Z taką samą żałością i pretensją, ale tym razem Bóg wie, do kogo. Twoja nieobecność jest moim trwaniem w stanie, którego nie będę potrafiła oswoić. Mimo że czasem jej potrzebowałam, to teraz tak bardzo nie chcę.
I choć Twoją obecność można było dotknąć, przytulić, mieć obok, to Twoja nieobecność jest bardziej wyczuwalna, dotyka mnie każdego dnia, w każdej chwili, w której żałuję, że i ja nie byłam obecna tak, jak mogłam.
Nie zgadzam się z tym. Nie zgadzam się na to, by Cię nie było, choć nie ma i nie będzie. Nie zgadzam się z tym, że zabrałaś mi potężny kawałek mnie, mojego świata. Ostrzegałaś. Na długo przed tym, zanim uznałaś, że pora mnie zostawić, pora zapewnić mi nieobecność, której tak bardzo czasem chciałam, ostrzegałaś. I w końcu to zrobiłaś – zdechłaś, zostawiając mnie tak niegotową, że bardziej się nie da. Tak bardzo kochającą, tak bardzo świadomą i tak bardzo winną. Bo można było bardziej, bardziej trwać w obecności, bardziej ją cenić, bardziej budować. A tymczasem swoim niebyciem zmieniłaś więcej niż tym, że byłaś. I ja też robię się jakaś nieobecna. Ale to nie sprawi, że będę trwać przy Tobie. To tylko samotność.
Umarła. Choć wszyscy się tego spodziewali, jej śmierć była niespodzianką, bo nadzieja zawsze umiera ostatnia. Stało się to akurat, gdy rozpoczęła się wiosna. Pora kojarzona z nadzieją na odrodzenie. Tym razem odrodzenia nie było. Został zwitek ostatnich ziemskich spraw.
Prócz mnóstwa zajęć, które wcześniej były udziałem każdego dnia mamy, po przesianiu przez sito ostatniego stadium, zostały najprostsze czynności. Wypalone chemią oczy czytać nie chciały. Uważała, że powinna je zostawić na coś pożytecznego, pamiątkę z dogasającego płomyka życia. Sprowadziła więc na świat cztery chatki w różnych astronomicznych wydaniach. Misternie wykonane.
– Skończyłaś. – ucieszyła się córka. Wiedziała, ile pracy kosztowało to matkę. Wielokrotnie obserwowała, jak na białym oceanie pościeli, mama dobierała kolory ścian, letnich kwiatów, pożółkłych jesiennych liści czy… ach, czegóż tam nie było.
Te cztery pory roku były imponujące. Każda z nich wymagała wielotysięcznej i multikolorowej armii specjalnie posadowionych krzyżyków.
– Kup jeszcze jeden obrazek do haftowania. Najmniejszy – poprosiła. Córka spełniła życzenie. Wiedziała, że pasja trzyma przy życiu. Tym razem mamę znużyła.
Gdy się obudziła, powiedziała, że źle się jej oddycha. Wezwano pogotowie…
Zaczynała się wiosna. Tę porę roku wybrała dla mamy fortuna. Wepchnęła ją do windy nicości, która bez możliwości powrotu cielesnego, wiodła do nieba.
– Zgon – oświadczył lekarz.
Mama zostawiła ciało. Włożono je do trumny, zsunięto na odpoczynek pod kołdrą wieczności.
Niedokończone obrazki w kartoniku, razem z kolorową muliną i nawleczoną, ostatnią nicią igłą, leżą. Córka nie ma odwagi ich wyjąć, ale wie, że je dokończy. Dla dzieci. Kiedyś.
Pierwszy raz, odkąd pamięta nie była matką dla swojej matki.
Bezradna, mimo że sporo wyższa od niej, teraz taka mała, zgarbiona stała w kącie.
Jest świadkiem, morderstwa starszej wychudzonej kobiety, swojej babci.
Trudno jej się na to patrzy, ale nie jest jej tylko przykro.
Słyszała z ust babci, że ta ją przewijała i karmiła mlekiem z butelki.
Urodziła się w grudniu i płakała przez pierwszy rok swojego życia.
Matka nie miała mleka przez egzaminy na głowie.
Przyszła pielęgniarka, dyplom zdawała w kwietniu, maturę, gdy zakwitły kasztany.
¬– Czy czułaś się niekochana? – zapytała kiedyś blond terapeutka.
Nieplanowana córka, to nie to samo co niechciana, pomyślała, ale nic nie odpowiedziała.
Nie pamięta, żeby ją matka przytulała, pocieszała, głaskała, mówiła proste słowa potrzebne nie tylko dzieciom: „Że wszystko będzie dobrze”.
Pamięta natomiast, jak kazała jej się spakować, po tym jak mąż ją pobił i zamieszkały u babci. Pamięta też, że ta babcia, smażyła placki ziemniaczane na głębokiej patelni w swojej kuchni wyłożonej różową kwiecistą tapetą i powiedziała:
–Musisz wracać do męża, to nie twój dom.
Nikt nie zakwestionował tej decyzji, matka zaczęła płakać, w tej tłustej różowej kuchni.
A chcąc zagłuszyć ten płacz i mieć wrażenie jakiejkolwiek sprawczości wyrzucała w pośpiechu ubrania z brązowej meblościanki z dolnej półki, tylko pożyczonej.
Tak spakowała matkę, siostrę i siebie.
Kolejnym razem spakowana, przyjechała do babci bez matki, z siostrą na wakacje.
Włożyła, tak jak wcześniej wykładała swoje i siostry ubrania do dolnej pożyczonej półki
a chwilę później sięgała do ogromnej szafy z kolekcją pasków.
To była jej ulubiona zabawa. Z siostrą „szyły” paskowe spódnice.
Jeden pasek, najgrubszy skórzany owiały wokół pasa a pozostałe przeplatały przez niego tak żeby swobodnie zwisały.
Cekinowe plastykowe paski układała obok kwiecistych materiałowych.
W upalne dni babcia dmuchała ponton i wystawiała go na balkon, wciskając między ścianę
a barierki.
Siostry pluskały się w nagrzanej wodzie, od czasu do czasu zagryzając kanapki z pomidorem
i ogórkiem.
Babcia w ciepłe dni chłodziła się zimnym piwem.
Pamięta, że było cały czas ciepło i kiedyś pijana zdjęła gruby pasek z kolorowej paskowej spódnicy i zrobiła zamach w stronę jej siostry.
–Dosyć– krzyknęła.
Zabrała siostrę, żeton i poszła na przystanek autobusowy, tuż obok którego stała budka telefoniczna. Wykręciła numer do szpitala, do mamy:
¬–Babcia pije, natychmiast przyjeżdżaj! – rozkazała matce.
Matka przyjechała i zabrała je z przystanku.
Chyba nigdy o tym nie rozmawiały później. Ona z matką i matka z babcią.
Funkcjonowaniu tej rodziny pomagała pewna zasada:
„Dzieci swoich rodziców nigdy głosu nie mają”.
Nigdy oznaczało brak granicy wieku. Dziecko pięćdziesięcioletnie dalej ma być milczące
Kłócić zaczęły się późno, po udarze babci.
I nie trwały te kłótnie długo, babcia szybko się poddała, za rachunki, zakupy, toaletę i obiady.
Pomagała matce przy pielęgnacji babci. Wiedziała, że była tym bardzo zmęczona, tak samo jak ona.
Nie samą robotą, ale brutalnym feedbackiem:
–Po co to wszystko.
Babcia czekała na śmierć.
Wtedy, gdy zdarzyło się to morderstwo. Przyjechała z matką posprzątać przed Wielkanocą. Otworzyły drzwi i zobaczyły ją na łóżku leżącą.
Nie reagowała na „Dzień dobry”, na „Babciu”, na zaczepki matki:
–Znowu masz nakurzone i nie wywietrzone.
Na nic.
Matka nachyliła się nad babcią i powiedziała zdecydowanie:
¬–Nie żyje. Przynieś czarny worek.
Nie sprawdzała jej tętna, bo była pewna, że nic nie wyczuje.
Czy nie widziała zaparowanych okularów? I lekko podnoszących się nozdrzy.
Matka nic nie widziała i nic nie czuła. A ona była milczących świadkiem.
Dzień był gorący jak myśli jego, gdy kierował się w stronę domu Marysi. Największej skrytej miłości. Rozgrzany chodnik falował pod nim, wzmagając płomienie uczucia. Świat pachniał wonnymi kwiatami, jej pięknym miękkim ciałem, miłością namiętną. Oboje płonęli scaleni w jedność z naturą cienistego zagajnika. Depcząc kwiaty, ojciec Marysi też płonął, biegnąc w ich stronę. Wojtek podskoczył z krzykiem, gdy ostry ból tatowej siekierki, zakończył senne marzenia. Nauczyciel Prostecki, siedział przy biurku. Zmęczony tym co widział i czuł, jak traktował i traktowanym był, z wysiłkiem podniósł głowę znad kołnierza i żywo spojrzał na wystraszonego ucznia.
– Zielonka, coś się tak nagle zerwał?
– Ja, nie, panie… Chłopiec obtarł resztki śliny z brody.
– W sumie, dobrze, że wstałeś, masz wypracowanie?
Zielonka, nieśmiało zmierzył mętnym wyrokiem klasę, niezgrabnie poprawiając opadające na twarz włosy.
– Mam, wycisnął dumnie z zatartego upałem gardła.
– To proszę zaprezentuj nam, oczaruj swoją wyobraźnią. Wytrzeszczał nauczyciel schrypniętym głosem.
– Nie pokażę, schowałem dla potomnych! Odparł z dumą, wbijając wzrok w belfra.
Klasa ryknęła śmiechem.
– Cisza! zadudnił Prostecki, zamknąć niemyte gęby! Jak to schowałeś? Wiercił Zielonkę wzrokiem.
– Normalnie, schowałem w chmurze i nie pamiętam hasła, ot tak.
– Łżesz! Jak można zapomnieć hasła?! Przecież, zawsze jest opcja do jego odzyskania!
– Może i jest, ale moje urządzenie wskazujące się zepsuło i nie mogę kliknąć w link, proszę pana.
– Igrasz ze mną, pokazuj, natychmiast!
Zielonka zawahał się chwilę, mrużąc oczy.
– Zgoda, ale ostrzegam wszystkich, że raz przeczytanego, nie da się odnieczytać!
Sernik z brzoskwiniami
Babcia Brzozia kocha swoje dzieci i wnuki. Gdy przyjeżdżają z wizytą, robi sernik z brzoskwiniami.
Pogoda jest idealna. Sypie drobny śnieg, tak drobny, że wiatr unosi go bezładnie niczym babie lato. Jeśli się utrzyma do wieczora, będzie wyglądał pod latarniami jak tańczące muszki. Zakryje podjazd cienkim dywanem, przylepi się do podeszew. Dzieci nie będą chciały wejść do środka. Tak jak wtedy, gdy przyjechały w odwiedziny trzy lata temu. Martusi płatek śniegu osiadł na nosie, rozbawiając ją niemiłosiernie. Zrobiła zeza i potarła już zaczerwieniony nos, nadając mu kolor dojrzałych wiśni. Potem biegali z Pawłem i Klarą, zachwycając się odciskami w śniegu pozostawionymi przez ich drobne buciki.
Rodzice połapali je i zaciągnęli do środka.
– Pierwszy raz od roku u babci jesteście! Wstydu nie róbcie i powiedzcie dzień dobry!
– Marta, siedź tu i nie garb się! Włączę im kreskówki, to będą cicho. Mamo, gdzie masz pilot?
Marek przerzuca rozłożone na ławie książki z krzyżówkami. Miała je ułożone datami. Ale nic to, poukłada od nowa.
– W koszyczku, obok ciebie.
Marek łapie za pilot, przerzuca kanały. Jedynka, Dwójka, Polsat, TVN.
– I tyle? Co ja im włączę?
– A po co mi więcej, synuś? Ja tylko Teleexpres wieczorem oglądam. Zostaw ten telewizor, niech się bawią…
– Wiesz co, unowocześniłabyś wreszcie to mieszkanie! Emeryturę przecież dostajesz, rentę po ojcu też, co ty z tym robisz? A cholera z tym, ja ci kupię dekoder. Gośka, podaj tablet, jest w mojej torbie.
Gosia wyciąga płaski, prostokątny sprzęt i chwilę stuka w niego paznokciem. Podaje dzieciom. Bartek wchodzi do salonu.
– Możemy już siadać? Głodny jestem.
– A dzieci?
– Zjedzą na kanapie, będzie mniej harmideru.
Według niej dzieci powinny zjeść przy stole, z nimi. Harmider niechby był. Weselej. Wymusza uśmiech. Idzie po sernik.
Na wizycie u babci Brzozi zawsze jest sernik.
Na zewnątrz świeci słońce. Pachnie kwiatami. Skrzeczy i dokazuje stadko srok.
Babcia wyjmuje z koszyka składniki i układa na stole. Trzy szklanki mąki, kostka margaryny, pięć żółtek, trzy łyżeczki proszku do pieczenia, trzy czwarte szklanki cukru. Wszystkie składniki zagnieść dokładnie razem, podzielić na trzy części. Jedną z nich zawinąć w folię i włożyć do zamrażarki.
Potem masa. Cukier puder utrzeć z tłuszczem drewnianą gałką, dodać jajka, ser i proszek budyniowy. Po chwili od ucierania bolą palce i plecy.
– Bartuś, wziąłbyś mnie w środę do lekarza.
– Noż utrapienie, wiesz, że muszę jechać do biura! Sama nie dojdziesz? Dwa kroki masz! Dam ci pieniądze, weź taksówkę.
Lekarz wita panią Brzozińską, przegląda wyniki.
– Osteoporoza. Zwyrodnienie. Trzeba uważać na stawy, na złamania. Wysokie ciśnienie. A co to, sama pani przyszła? Nikt pani nie przywiózł? Gdzie pani rodzina?
Lato jest upalne. Pszczoły uwijają się przy lipie, liście lepią się od soku. Znajomy pszczelarz przyniósł w prezencie słoik miodu i koszyk pomidorów, oraz brzoskwinie.
Babcia Brzozia dla dzieci i wnuków piecze na deser sernik z brzoskwiniami. Ubija z białek i szklanki cukru masę bezową. Kroi owoce w kostkę. Po obiedzie poda ciasto.
– Zrobiłam zupę pomidorową. Siadajcie, zaraz wam dam…
– Ja to bym zjadł coś konkretniejszego, jeśli można. Zupa to tylko przez człowieka przeleci. A w ogóle to nie zostanę. Zjem i muszę jechać do biura.
– Sernik zrobiłam…
– Wezmę ze sobą. Dzięki.
Gosia i Marek spojrzeli po sobie i skinęli głowami. Oni też nie zostaną, zjedzą tylko i pojadą.
Babcia Brzozia robi najlepszy sernik z brzoskwiniami. Aromat sera i kruszonki wypełnia pomieszczenie i spędza pod okna sąsiedztwo. Sąsiadki brną przez deszcz i sterty kolorowych liści, by zdobyć przepis. Może usiądą na herbatę, ona poczęstuje wypiekiem. Będzie przyjemniej.
Przez ręcznik chwyta blaszkę i wyciąga z rozgrzanego piekarnika. Stawia na stole, obok pocztówki. Na widokówce Bazylika św. Piotra, w tle zachodzące słońce. Do koperty dorzucono kilka zdjęć: dzieci zajadają lody, Marek i Gosia machają i śmieją się do obiektywu. Na kartce któreś z wnucząt narysowało serduszko.
Babcia Brzozia odkraja kawałek sernika i kładzie na talerzyku. Zaparza herbatę. Siada na kanapie i ogląda pocztówkę, gładzi zdjęcia wnucząt. Ciasto smakuje dziwnie. Jest słone.
‘Kochanej mamie i babci, pozdrowienia z Włoch.’
Zima zaatakowała mrozem. Wyrysowała na szybach skrzące w świetle lamp gwiazdki. W domach zapłonęły kominki, poodkręcano kaloryfery. Marek, Gosia i Bartek odstawili dzieci do przyjaciół. Już prawie skończyli pakować pudła i sprzątać mieszkanie. Wyrzucać stare krzyżówki, wycinki z gazet, kulinarne przepisy.
Babcia Brzozia kochała swoje dzieci i wnuki. Gdy przyjeżdżali, robiła dla nich sernik z brzoskwiniami.
Patrzył jak chmury wiją się nad jego głową a korony drzew falują na ciemnym sklepieniu. Szelest jesiennych liści niósł wypowiadane słowa lecz Ona nie mogła go słyszeć.
Wiesz, nie wszyscy mają ci to za złe. Tata nie przestaje patrzeć w dno butelki. Codziennie budzi się dopiero gdy wódka tłucze się po panelach, zbijając puszki jak pieprzone kręgle. Spuchł, przytył, sam nie wiem, gówno mnie to zresztą obchodzi. Ciebie jak widać też. Nic się więc u niego nie zmieniło. Jula nie przestaje płakać, ciągle gubi swojego pluszaka, pyta o ciebie. A ja nie wiem co mam jej powiedzieć.
Ja jednak mam ci to za złe. Każdego wieczoru się zastanawiam, wiesz? Pytam, i cisza. Jak zwykle milczysz, nie śmiesz odpowiedzieć. Jestem już zmęczony. Kurwa! Czy pomyślałaś choć przez chwilę o nas? Już nie mówię o ojcu, bo każdy by go miał dość, ale o nas! My też mamy siniaki, my też płaczemy, uciekamy z domu. Nam też jest smutno i kurwa ciężko! Mi jest ciężko, rozumiesz?!
Jąkanie wzięło górę a mocny wiatr uderzał w jego bladą twarz. Przestał mówić by złapać oddech, czuł że zaczyna się jąkać. Słyszał swoje serce, które dudniło co raz głośniej i mocniej. Wiatr wzmógł się ponad drzewa a jego przeszklone oczy czerwieniły się.
Po prostu tęsknimy za tobą. Brakuje nam ciebie. To wszystko. Brakuje nam twojego ciepła, uśmiechu. Brakuje nam porannej herbaty, która czekała na nas w kuchni. Tęsknimy za zwykłym przytulaniem. I nie ma już nikogo kto kładłby nam ręcznik pod tyłek na zimne taborety. Wróć, proszę!
Oparł się i uniósł głowę a łzy błyszczały na jego zimnych policzkach. Patrzył bezradnie i myślał czy wiatr dostarczy jego wiadomość. Odchylił kwiaty i po raz ostatni przeczytał marmurowy napis „Kochanej córce, żonie, mamie.”
Za oknem ciemność.
Przyklejam czoło do szyby i patrzę na zasypiające osiedle. Ludzie powoli gaszą światła, tylko gdzieniegdzie jeszcze ktoś przemknie z psem, pospiesznie wchodząc do klatki schodowej. Zaczyna padać śnieg.
Wirujące płatki, zapraszają mnie do tańca.
Podchodzę na palcach do drzwi i naciskam klamkę.
Na ulicy pusto. Śnieg kotłuje się w locie, ostre podmuchy szarpią moją sukienkę. Rozkładam ręce na boki, unoszę głowę i pozwalam lodowatym drobinkom topnieć na twarzy. Wiatr porywa mnie do walca: raz, dwa, trzy – raz, dwa, trzy, wirujemy w pierwszej parze, a cały świat z nami. Mzyka gra coraz prędzej, prędzej, prędzej…
Zimno. Ból przeszywa moje ciało od ramienia, po stopę. Odgarniam mokre włosy z czoła i powoli wstaję z ziemi, podpierając się o mur. Błądzę między budynkami, łzy rozmazują obraz, ciało pulsuje piekącym bólem. W sercu mam niepokój, w głowie natłok myśli.
Dochodzę do skrzyżowania, rozglądam się. Ktoś biegnie w moją stronę. Uciekam. Oślepiają mnie pędzące światła, słyszę pisk hamulców i krzyk.
Z trudem unoszę powieki.
Leżę w niewielkim pokoju, przy drzwiach dwie kobiety rozmawiają ściszonym głosem. Jedna płacze. Próbuję podnieść głowę i wtedy wraca ból. Podchodzą, wezwane moim jękiem. Zapłakana dotyka mojej dłoni:
– Mamo, leż spokojnie, potrącił cię samochód.
Druga mierzy mi puls, zapisuje coś w karcie:
– Miała pani szczęście, skończyło się na kilku stłuczeniach i niegroźnym krwiaku na głowie. O wiele gorsze jest wychłodzenie organizmu.
Jak przez mgłę przypominam sobie śnieżny bal.
– Dlaczego ciągle uciekasz? – Płacząca gładzi mnie po twarzy.
Nie wiem, o czym mówi.
Jestem bardzo zmęczona. Odpocznę, a potem znowu będę tańczyć.
Ula spróbowała barszczu. Jej smakował, ale ojciec zawsze narzekał, że jest niedosolony, więc i tak doprawiła zupę. Spojrzała na zegarek i drgnęła. Zostało niewiele czasu. Powiodła wzrokiem po potrawach, sprawdzając, czy o niczym nie zapomniała. Pierogi, kapusta z grochem, pstrąg (bo ojciec karpia nie lubił), kutia… Wszystko czekało na przybycie gości.
Pobiegła na górę się przebrać. Otworzyła szafę i zaczęła przeglądać sukienki w poszukiwaniu tej skromnej czarnej, którą od lat zakładała na specjalne okazje. Przez chwilę zatrzymała rękę na miękkim materiale kupionej ostatnio zielonej sukienki. Pięknie podkreślała jej oczy. A może by tak… Nie, ojcu na pewno by się nie spodobała. I co pomyśleliby goście?
Przebrana i uczesana, zeszła do jadalni. Obeszła stół, sprawdzając, czy obrus nigdzie się nie zagniótł i czy każdy ma komplet sztućców. Przystanęła przy miejscu wuja Janka i przygryzła wargę. Coś było nie tak. Przesunęła widelec o kilka milimetrów w prawo. Nie, teraz było gorzej. Może to jednak kwestia noża. Ojciec nienawidził, gdy sztućce nie leżały równo, więc je poprawiła. Efekt jej nie zadowolił. Odstępy były odpowiednie, ale inne niż przy pozostałych nakryciach. Ręce Uli zaczęły drżeć. Przez chwilę manipulowała sztućcami z rosnącym uczuciem paniki, nim zdała sobie sprawę z bezsensu tego, co robi. Przecież to nikogo nie obchodzi. A jej zwłaszcza.
Podeszła do stojącego na komodzie zdjęcia ojca. Jego prawy dolny róg przecinała czarna wstążka. Ula wpatrywała się w nie przez kilka minut. Gdy rozbrzmiał dzwonek do drzwi, wypowiedziała słowa, ciążące jej na sercu od lat.
‒ Daj mi wreszcie spokój.
Ula ruszyła powitać gości. Po drodze przekrzywiła jeden z widelców i uśmiechnęła się.
Wściekły Pacyfik poniewierał okrętem, jak papierową łódeczką.
Kapitan Sikias wyszedł na balkon. Woda kotłowała się u jego stóp, słony wiatr smagał twarz.
Ostatni rejs. Po trzydziestu latach w morzu, nareszcie miał zasypiać przy ukochanej Alli.
– Za każdym razem boję się, że nie wrócisz – wyznała przy pożegnaniu.
Utonął w jej oczach, dawno temu.
– Wrócę. Na zawsze – obiecał.
Żywioł wzmagał się, jakby po latach prób chciał roztrzaskać ich miłość. Gniew Neptuna zdawał się nie mieć granic.
Zamknął oczy. Znalazł się na odludnej wyspie, w domu z białego marmuru. Ujrzał turkus Morza Jońskiego. Poczuł słodycz fig, ciepłą od słońca, pachnącą jak Alla.
Pukanie do drzwi kajuty.
– Proszę!
Pierwszy oficer.
– Kapitanie… To koniec… – Umilkł, zdławiony przerażeniem.
– Nie! Nie dziś.
Sikias wtargnął na mostek. Przeniknęła go trwoga trzech tysięcy serc.
Radar wył na alarm. Siła wiatru nie mieściła się w skali.
Wyłączył panel nawigacyjny.
– Zgaście światło – rozkazał.
Stanął za sterem, w mroku. Współczesne przyrządy nie znały morza, jak on. Dorastał wśród fal, umiał czytać ich puls.
Manewrował stalowym kolosem, nie czując upływu godzin, po raz ostatni próbując umknąć śmierci.
Udało się. Wstało nowe słońce.
Usłyszał oklaski, rosnące, jak lawina.
Upadł.
Oficerowie na zmianę uciskali klatkę piersiową.
– Serce nie wytrzymało – orzekł lekarz.
*
Na tarasie białego domu Alla podała kochankowi zatrutą figę. Zjadł, tonąc w jej oczach.
Upadł, stoczył się ze zbocza i zniknął w turkusowej głębi.
Gdyby tylko wraz z ciałem zdołała zabić miłość, silniejszą od śmierci…
Płakała do ostatniej łzy.
Wstała, gotowa na powrót męża i wspólną codzienność, której miał doczekać po latach tęsknoty i marzeń.
– Zjeżdżaj stąd! Nikt cię tu nie zapraszał!
– I co się gapisz?
– Kim ty właściwie jesteś?
Stoję ogłuszona pogardą. Trędowata. Niechciana. Zapomniana.
Niektórzy twierdzą, że powinnam krzyczeć, ale za chwilę oskarżają mnie o nachalność, odbieranie prywatności, manipulację faktami.
Gdy szepcę, drwią, że najwidoczniej to, co mówię, nie ma wartości, skoro sama boję się powiedzieć to głośniej.
Gdy milczę, zarzucają mi obojętność.
Gdy płaczę, śmieją się, sugerują niedojrzałość i mazgajstwo.
I nie ma nikogo, kto obetrze moje łzy.
Czasem mam ochotę rzucić się im pod nogi, ale coś mówi mi, że nie warto. Rozdepczą i nawet nie zauważą, że leżę pod ich stopami. Potem być może już się nie podniosę.
Może jednak trzeba poczekać? Może cierpliwość i upór zdziałają więcej niż wyrzucane desperacko słowa? Szkoda tylko, że czekanie tak boli. Że wtedy jak nigdy odczuwam samotność i napierającą zewsząd dojmującą ciszę zapomnienia. Nazywano mnie już naiwniaczką, prowodyrką, idiotką. Czasem ktoś rzucił rewolucjonistka, wywrotowiec. Ale zawsze był obok ktoś, kto przytulił, wsparł, uwierzył. Kto zechciał napić się dobrej, mocnej kawy, podyskutować, pogadać, pomarzyć.
A teraz? Dlaczego wciąż słucham inwektyw? Przecież ja nadal bez obawy patrzę w lustrzane odbicie. Moja twarz jest smutna, ale czysta. Widzę błyszczące nadzieją oczy i piękne, choć znowu nieme, usta. Co jest nie tak? Że się nie starzeję? To dlatego tyle w nich goryczy i złośliwości? Ufne i życzliwe pozostają tylko dzieci. Ale i one, im bardziej wyrastają ze swoich bajkowych ubrań, tym szybciej się ode mnie oddalają.
Z każdym dniem jestem jakby bledsza, jakby bardziej przezroczysta.
Popatrz na mnie.
Widzisz mnie jeszcze?
Nie widzisz, prawda?
PRAWDA.
Więc może już nie istnieję?
Dzień dobry, wysyłam moją propozycję do konkursu 🙂
– Jadę do sklepu. Powiedział przytomnie Dominik.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła dwudziesta. Mała miejscowość, w której wypoczywali dysponowała tylko jednym sklepem czynnym od siódmej do dziewiętnastej.
– Już za późno. Odpowiedziała oschle.
– Mam tylko dwa papierosy. Nie dam rady do rana.
Nie zaskakiwały ją takie sytuacje. Wszystko robił na ostatnią chwilę lub często przekładał, rzeczy na jutro.
– Jest opcja. Możesz jechać na stacje benzynową. Sprawdzę, gdzie masz najbliższą.
– Dzięki kochanie
– Masz osiem kilometrów stąd. Nie tak dużo. Trafisz?
– A jak ci się wydaje.
Przytulił i pocałował.
– To tylko stacja benzynowa. Zadzwonię jak będę na miejscu. Kupić coś jeszcze?
– Wszystko mamy. Jedź ostrożnie.
Westchnęła. Zamknęła dom na dwa zamki i z drewnianego tarasu obserwowała jak mały, biały samochód z dużą prędkością sunął po piaszczystej drodze. Niemal frunął jak po wstążce koloru ecru. W około rozpościerał się zielony koktajl łąk. Mocna, ciemna linia koron drzew odcinała różowe niebo. Soczysty środek krzewów tworzył następne pasmo. Lawendę rozświetlało zachodzące słońce. Ugrzęzła w fotelu. Kieliszek wina ciążył w ręku i odsłaniał zegarek. Wskazówki przesuwały się wolno. Minęło dwadzieścia minut. Powinien dojechać. Nie była w stanie skupić się na kryminale. Z książki do czytania zrobiła się książka do głaskania. Czas wypełnił się czekaniem na dzwonek telefonu. Kiedy dojedzie na tę przeklętą stacje? Z ciszy wyłonił się delikatny dźwięk. Uśmiechnęła się do siebie. Poczuła, że może odetchnąć, wstać, zmienić miejsce, cokolwiek!
– Chyba się zgubiłem.
– No co ty! Niemożliwe.
– Żartuje. To nie było takie trudne.
Odłożyła słuchawkę. Oczywiście, że żartował. Jedno zdarzenie a ona punktuje, podkreśla niedoskonałości, udowadnia słabości, zabiera sprawczość. Przeszłość wydała się bardziej obecna niż teraźniejszość. Utonęła między oczekiwaniami i wymaganiami. Zobaczyła w Dominiku siebie z przed piętnastu laty. Ogarnął ją niepokój, bo spojrzała oczami Eryka. Czy czuł tę samą niepewność, kiedy nie dzwoniła? Jak dużo wtedy nie wiedziała, o życiu, świecie i sobie. Nie czytała dokładnie ludzi. Kierowała się głównymi akapitami, czasem pierwszym rozdziałem. Trzask ognia w kominku i stare schematy myślenia zaburzały pole widzenia. Cień Eryka jak nadchodzący wieczór spowił krajobraz za oknem.
— Chciałeś tego! Dlaczego teraz skamlesz?
W ciasnej garderobie to pytanie wybrzmiewa niczym sprzężenie Hendrixa. Milczę, chociaż mógłbym powiedzieć, że jedyne czego chciałem, to grać w cieple wzroku zwróconego w moją stronę, zamiast na bruku katowickiej ulicy, ślepej od pośpiechu.
Pan Świata nic się nie zmienił. Nadal patrzy na mnie z góry, tak samo jak wtedy, kiedy wrzucił do futerału gitary wymiętą stówę. W myślach przeliczyłem, co za nią kupię – usta wypełnił potok śliny, poczułem smak bożonarodzeniowego obiadu.
— Mogę być twoim, pieprzonym, wybawcą. — Oddechem drogiego alkoholu, ogrzał moje skostniałe palce. — Mały, jesteś dobry, ale beze mnie jesteś nikim.
,,Jesteś nikim”, ile razy to słyszałem? Stary opluwał mnie, Ją i Jego tymi słowami każdego dnia. ,,Jesteś dobry”, tego nie słyszał nigdy, a było to niczym słodycz lukrowej polewy. Takiej samej, jaka pokrywała piernik, który dostałem od Pana Świata.
— Dobre, prawda?
— Tak, proszę pana.
— Pokaż co potrafisz.
Zagrałem ,,Stairway to Haven”. Dla Niej. Dla Niego. Uścisk żalu i nadziei, złapał mnie za gardło. Płatki śniegu przyklejały się do twarzy, a ja czułem krew. Jej. Jego. Byli zimni i nieobecni. Stary dokonał, dawno obiecanego, dzieła – ściany pomalował kroplami krwi, podłogę wyłożył martwymi ciałami, żony i syna.
— Wystarczy, mały. Będziesz się słuchać?
Skinąłem głową i jak bezdomny pies poszedłem za nim.
— Zarobimy na tobie.
On zarobił. Ja mam na koncie: apartament na wybrzeżu, porsche i dwie próby samobójcze.
— Nie maż się! — Pan Świata traci cierpliwość. — Wiesz ile ten stadion liczy miejsc?
Patrzę na niego, tak samo zagubiony, jak w przeszłości. Pochyla się nad stołem, sprawnymi ruchami prostuje białą ścieżkę prochów.
— Wiesz ile? — Wciąga kreskę, drugą podsuwa mi pod nos. — Skurwysyńsko dużo i ty tam zagrasz.
Wychodzę na scenę, ogłusza mnie mój własny głos, który rezonuje tak uwielbianym przez fanów: ,,Dla niej i dla niego”.
Krople deszczu uderzały o blaszany parapet, przez co podkreślały gęstniejącą w mieszkaniu ciszę. Joanna skupiała na nich całą uwagę, byle tylko nie dopuścić do siebie „tych” myśli. Dłubała widelcem w sałatce, zerkając na Marka spod opadającej ciężko grzywki. Drugą dłonią podpierała przechyloną w zamyśleniu twarz. Siedział naprzeciwko niej. Powoli przeżuwał makaron. Na brodę spadła mu kropla pomidorowego sosu. Joanna już miała wyciągnąć palec wskazujący, żeby ją zetrzeć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. To byłby nic nieznaczący gest. Dla niego, bo dla Joanny wyznaczał cały jej świat. Odłożyła widelec na stół. Skubała teraz palcami koronkowe wykończenie białego obrusa. Podniosła głowę i niczym giermek walczący o względy swej damy, kolejny raz podjęła wyzwanie:
– Jak ci minął dzień?
Wyprostowała się nieznacznie, po czym zastygła z wyrazem oczekiwania na twarzy. Wpatrywała się w Marka z nadzieją, że zrozumie, że da jakiś znak.
– Jak każdy inny – mruknął bardziej do siebie, niż do Joanny. Na jego czole wyskoczyła zmarszczka. Podniósł znad talerza nieobecny wzrok. Nienawidziła tego spojrzenia. Sięgało gdzieś daleko, poza nią samą.
Myśli Joanny, tłumione dotąd siłą woli, zerwały się z łańcucha. Zaczęły tańczyć znajomy, wypracowany miesiącami układ. Najpierw subtelnie przeskakiwały wśród pęcherzyków zwątpienia i żalu, a po chwili pląsały już rytmicznie w bańce złości, smutku i rezygnacji. „Kiedy to się stało? Czemu przestało mu na mnie zależeć?”- Joanna szybko odwróciła głowę, żeby ukryć spływające po policzkach łzy.
Krople deszczu uderzały miarowo o parapet. Kap, kap, kap. Wybijały stały rytm. Jakby chciały uspokoić galopujące serce Joanny.
Ściskała między palcem wskazującym a środkowym fałdkę na brzuchu. Gdyby tylko palce były ostrzami nożyczek – pomyślała. Z przyjemnością i ulgą pozbyłaby się tego kawałka skóry i tłuszczu. Inga stała naga przed lustrem i zastanawiała się co ostatnio mogło pójść nie tak. Cukru nie używała, tyle co w truskawkach i borówkach, z pozostałymi węglowodanami też zawsze była ostrożna. W aplikacji notowała każdy gram, każdy kęs, każdą spaloną kalorię. To pewnie przez te cholerne urodziny Malwinki – nagle sobie przypomniała. Nie chciała jeść tortu, próbować sernika ani pić smakowych piw, które tak chętnie rozdawał jej szwagier. „Zjedz coś w końcu, bo sprawiasz dziecku przykrość.” Inga nie sądziła, że dla trzylatki miało to jakiekolwiek znaczenie, mimo to pękła i zjadła kilka kęsów. Następny dzień zaczęła od dwóch godzin na siłowni, ale to widocznie za mało. Fałdki na brzuchu należało się jak najszybciej pozbyć. Zmniejszyć kaloryczność, wykluczyć zupełnie cukier, a może i tłuszcz. Inga była całkiem dobra w wycinaniu z życia rzeczy, a czasami i ludzi. Na przykład dwa tygodnie wcześniej, kiedy pozbyła się mężczyzny, którego kłamstw miała dość. „Masz świetną dupę, a figurę jak modelka.” Mówił to tylko po to, żeby kolejny raz poszła z nim do łóżka. Wcisnęła „usuń kontakt” i po sprawie, nie ma go już w jej życiu. Zakończyła znajomość z toksycznymi koleżankami, bo te głupie gąski zawsze miały ochotę na likierek, cukiereczki albo pizzę. Kiedyś przy pomocy tabletki pozbyła się też zlepka komórek, który zagnieździł się w jej macicy. Rozstępów by nie zniosła. Każdego dnia usuwała, pozbywała się, odcinała. Była coraz bliżej ideału.
Tylko czasami, w chłodne noce, pojawiała się tęsknota za dzielonym z kimś posiłkiem, za ciepłem czyichś dłoni. Świt jednak rozwiewał te myśli i utwierdzał w przekonaniu, że czasami nieobecność jest lepsza.
Pokój uprzątnęli jeszcze tego samego dnia, wszystkie bluzeczki, śpioszki, śliniaczki, otulacze, gromadzone od tygodni, spakowali w dwie godziny. Łóżeczko też okazało się o wiele prościej rozmontować niż złożyć. Wyprawkę i kosmetyki zawieźli do teściów. Kiedy wrócili, mieszkanie wyglądało jak dawniej. Jakby nic się nie stało. Jakby na nikogo jeszcze do niedawna nie czekali. Kolejne miesiące rozciągały się przed nimi jak bezludna pustynia. Marcin brał coraz dłuższe prysznice, wychodził z łazienki zmęczony i smutny, wydawało jej się, że cokolwiek mówiła, osiadało w nim głucho, jak kamień wrzucony do studni. On zwykle nie mówił nic. Na pogrzebie nie płakała. Starała się pamiętać o oddychaniu, nagle jakby dotarło do niej, że wokół jest tyle powietrza, cała przestrzeń, którą może objąć wzrokiem, aż tam daleko, pod lasem, wypełniona jest dobrem, które wystarczy zaczerpnąć w płuca, aby żyć. To było jej zadanie przez najbliższe miesiące – oddychać.
Ludzie zadawali pytania, których nie rozumiała. Na przykład – czy Misia jej się śni? Dlaczego miałaby wracać do niej we śnie, skoro dopiero co odeszła? Czy to byłoby dobrze, czy źle, gdyby jednak się śniła?
Albo : Nie masz dziś humoru? Co to znaczy – mieć humor? I czy ona może go mieć, skoro nadal czasem przystawia laktator, aby ściągnąć niepotrzebne nikomu mleko.
Bała się z nią rozstać. W smutku czuła się na swoim miejscu, blisko Misi. Kiedy zdarzało jej się uśmiechnąć, czuła że zdradza córeczkę. Zła matka. Jak inaczej ma być matką, niż żyjąc wciąż w tych wspólnych trzynastu godzinach. Jedynych, jakie miały dla siebie. Zapominanie było bolesne i przychodziło powoli. „Coraz mniej ciebie nie ma” mówiła z tęsknotą i lękiem, gdy zaczęła w niej już rosnąć druga córka. A potem przyśniły jej się obie, trzymały się za ręce, tak różne od siebie i tak podobne. I przestała się bać.