Pora zaprosić was do jeszcze sierpniowego konkursu Pasji Pisania. Tym razem możecie wygrać znakomitą powieść Olgierda Hurki – „Znamię”. Egzemplarze konkursowe ufundowało Wydawnictwo HarperCollins Polska.
Dziś chciałbym was zaprosić do kolejnego konkursu na blogu. Możecie wygrać Znamię Olgierda Hurki. Olgierd jeszcze niedawno regularnie uczestniczył w kursach Pasji Pisania, podczas których pracował nad tą powieścią. Teraz możecie ją poznać.
„Problem w tym, wiedział o tym świetnie, że z życiem jest jak z młodzieńczymi pasjami. Z czasem zapał mija. Ekscytacja wyprawą w stronę nieznanych lądów przechodzi w znużenie podróżą”.
Joanna Szymalak, prawniczka renomowanej kancelarii, pewnego dnia nie pojawia się w pracy – znika bez śladu. Prowadzone przez policję śledztwo nie daje rezultatów. Tymczasem szef kancelarii, Michał Tumski, odkrywa przekręt mający doprowadzić do wrogiego przejęcia firmy deweloperskiej, której sprawy prowadziła Joanna. Michał wstępuje na wojenną ścieżkę z konkurentem zagrożonej spółki, lecz nie docenia przeciwnika, który z żelazną konsekwencją realizuje swój wielki giełdowy plan. Następuje ciąg fatalnych wydarzeń. Okazuje się, że w pewnych kwestiach prawdopodobnie wszyscy się mylili. Fragment powieści możecie przeczytać tutaj.
Czym jest znamię? Jak można je rozumieć? Oto zadanie konkursowe. Napiszcie krótkie opowiadanie (lub jego fragment), dla którego inspiracją będzie właśnie ten motyw – znamię. To może być smutna historia, może być zabawna, nostalgiczna, absurdalna – to zależy od was!
Prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do wpisu konkursowego. Na teksty czekamy do 13 września włącznie. Spośród prac konkursowych Olgierd Hurka wybierze trzy najlepsze, a ich autorzy/autorki otrzymają egzemplarze Znamienia.
A zatem – do piór! Czekamy na wasze teksty!
Źródło cytatu: Olgierd Hurka, Znamię, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Warszawa 2020.
Znamię miało kształt podkówki na prawym ciemieniu. Nabył je w dzieciństwie bawiąc się z kuzynem, który zrobił młynka z jakiegoś małego wózeczka na sznurku, a on zbyt blisko podszedł. Potem szybki opatrunek i tata zabrał go do szpitala by założyć szwy. Został mu ślad na całe dalsze życie. To był mój młodszy o trzy lata brat.
Doskonale pamiętam ten dzień kiedy go po raz pierwszy zobaczyłem, chociaż nie miałem jeszcze nawet trzech lat. Jak większość ważnych wydarzeń w naszym domu nie obyło się bez pośrednictwa telefonu. To mama gdzieś dzwoniła przekazując jakąś ważną wiadomość, a potem przyjechała kremowa karetka pogotowia, z której wysiadł lekarz przynosząc na nasze poddasze walizeczkę pełną kolorowych buteleczek, że aż mi się oczy zaświeciły. W chwilę później tata wziął mnie za rękę i zaprowadził do sąsiadki, ale nie do mieszkania kumpla Krzysia, lecz jeszcze piętro niżej. Kiedy wróciłem atmosfera w domu była podniosła.
– Masz swojego braciszka – usłyszałem.
Zawsze chciałem mieć brata, ale myślałem o kimś starszym kto by mnie bronił. Rozczarował mnie więc z lekka, jednak nie trwało to długo. Podobno zdarzało się, że stawał w mojej obronie. Ja oczywiście też byłem cały za nim pomimo naszych braterskich potyczek. Takie bywały partie szachów. Gdy przegrywał podbita plansza leciała w górę, a pionki i figury we wszystkie kąty. Pamiętam jak wkurzała mnie wychowawczyni na koloniach, gdy była niesprawiedliwa dla niego. Przejmowałem się kiedy walczył o przyjęcie na studia. Byłem z nim kiedy popadł w tarapaty zdając na stopień sternika jachtowego. Teraz też jesteśmy blisko. Jest gotów na każde wezwanie kiedy potrzebuję pomocy, chociaż czasem krzyczy, że jego znamię czerwienieje.
Mamy już pierwszą pracę konkursową:) Kto następny?:)
Znamię tamtego czasu to Krzyż, który przerodził się w Błogosławieństwo. Człowiek, który miał odwagę zablokować w sobie swój własny potencjał i drogę rozwoju poprzez nałóg podarował mi współuzależnienie.Nie było lekko. Już mnie „nie było”…Rozpadłam się jak układanka z puzzli… Nie wiedziałam jaka jestem naprawdę… Obraz samej siebie został zamazany… Nie byłam sobą… Byłam zupełnie kimś innym… Chaos we wszystkim. Wewnętrzny paraliż. Balansowanie na pograniczu życia i śmierci. Huśtawka. Błędne koło. Matnia. Potrzask.
Diagnoza: współuzależnienie.
Zdrowienie: wiara, przyjaciele, Al – Anon, w każdej chwili mogłam oprzeć się o ścianę, gdyby zabrakło jakiegokwiek wsparcia.
Wynik: jestem zdrowa, na nic nie choruję.
I stało się! Zrobiłam krok milowy naprzód. Podniosłam się. Podjęłam trudną i ciężką pracę nad sobą. Współuzależnienie to droga. Więc idę, wykonując wszystkie obowiązki z miłością i patrząc na znaki jakie zsyła mi Opatrzność.
Hmmm… myślę, że napiszę kiedyś o tym książkę i opowiem w niej jak oparłam moją drabinę o tę właściwą ścianę.
Staruszek patrzy na nieruchome ciało żony, z którą spędził w szczęściu czterdzieści trzy lata. Całuje ją w czoło i zaczyna mówić:
– Nie mogłem wcześniej ci tego wyznać. Nie pokochałabyś mnie, a na pewno nie w taki sposób, w jaki kochaś przez te wszystkie lata. Nie było cię tam, żyłaś w niewiedzy, w bezpiecznym miejscu, z ludźmi którzy cię chronili. A ja? – Staruszek ociera samotną łzę i patrzy na czterocyfrowy numer na wewnętrznej stronie lewego przedramienia, po czym chwyta zimną rękę żony:
– Ciążył na mnie wyrok, wiedziałem, że niebawem umrę, to była kwestia czasu. Aby przeżyć zrobiłem coś strasznego. Dalej nie umiem sobie tego wybaczyć. – Zaczyna łamać mu się głos, a po policzkach ciurkiem lecą łzy. – Bardzo chciałem żyć. Miałem istotne informacje. Wiedziałem kto i kiedy zamierza uciec z Auschwitz. – Staruszek nabiera głęboko powietrze w płuca, żeby wyrzucić z siebie sekret, który ukrywa od lat. – Przekazałem SS nazwiska tych ludzi, dzięki czemu uratowałem siebie, ale wydałem wyrok na sześć ludzkich istnień. Do dziś po nocach śni mi się plac i twarze mężczyzn, które na nim zawisły jako przestroga. – Staruszek gładzi swój tatuaż. – To znamię ciąży mi na sercu i już nigdy się od niego nie uwolnię.
Gdy tylko weszła do domu, znowu to zobaczyła…pospiesznie odłożyła torebkę i nie zdejmując nawet butów podeszła do okna. Znowu ktoś wyglądał przez okno i … nie poprawił firanki. Doprowadzało ją to do szału. Czuła taką wewnętrzną złość na siebie, na kogoś, nawet na firankę. To taka złość, która spala wewnętrznie, że nie masz siły już na nic innego, tylko na złość. Wiedziała, że to jest jak znamię. Jest taka jak Ona. Jak jej Matka. Najważniejsze są firanki. Zawsze śnieżnobiałe, równiutko zawieszone na żabkach, jakby stały na baczność. Gdy tylko ktoś zburzy ten ład, spotka się ze srogim Generałem. Nawet nie wiedziała, kiedy i ona stała się taka. Tylko słyszała, jak echo powtarza w jej głowie: firanki, kto nie poprawił firanki. Tym razem to nie ona jest tym zbrodniarzem. Zapewne to jej Wojtek, nieokrzesany nałogowy palacz. Mieszanka wybuchowa. Piękne, pachnące firanki i miłośnik tytoniu przy oknie. Już czuła swoja złość, gdy tylko oczami wyobraźni widziała dziurę od żaru i ten smród. Smród papierosów, który wchodzi przez nos do mózgu i nie daje zasnąć.
Teraz gdy tylko skończyła 42 lata, coraz częściej w lustrze widzi swoją Matkę. Te same zmarszczki wokół oczu, ten sam nos. Nawet włosy tak samo posiwiały. Stała się taka jak Matka, choć nie chciała. Było to silniejsze od niej jak znamię wypalone rozgrzanym metalem. Będę inna niż ona – powtarzała do siebie. Zawsze myślała, że jej życie będzie niezwykłe. Z tych rozmyślań wyrwał ją Wojtek, który właśnie wszedł do pokoju.
– Co tak siedzisz?- zapytał.
– Poczęstuj mnie papierosem – powiedziała.
Zdziwiony podał jej papierosa, zapaliła. Przez chmurę dymu krztusząc się, zdołała tylko wycedzić z siebie:
– Wojtek, jedziemy kupić rolety.
Maciek od zawsze bał się burzy. Jego strach nie miał początku, wykiełkował gdzieś obok „Ciii, będzie dobrze” wciąż szeptanego mu do ucha, gdy krzykiem odgradzał się od wszystkiego czego nie umiał lub nie chciał zrozumieć.
O tym, że burza może przydarzyć się wszędzie, dowiedział się bardzo szybko. Kulił się przed piorunami obelg, jakimi nieustannie ciskali w siebie jego rodzice. Kiedyś matka powiedziała „Jak będziesz się tak wszystkiego bał, to nigdy niczego nie osiągniesz”. Nie był pewien czy mówiła to do niego, ale na pewno widział ją wtedy ostatni raz. A ojca widywał odtąd tylko z butelką.
Maciek niewiele miał dobrych wspomnień, wszystkie były nitkami strachu, z których wciąż tkał całun wszechogarniającego lęku. Nawet na pogodne niebo patrzył pełen obaw. Tam gdzie inni widzieli biel puszystych obłoków, on doszukiwał się katastrofy. Czuł, że to kamuflaż, że natura nieuchronnie pokaże swoje prawdziwe oblicze i lada moment zasnuje niebo ołowiem, a podstępne błyskawice wyskoczą z sykiem i będą próbowały przepołowić świat.
Kiedyś prawie uwierzył w tęczę. „Umówisz się ze mną?” – zapytała jasnowłosa dziewczyna, której imienia nie miał odwagi głośno wypowiedzieć. Już chciał powiedzieć „Tak”, ale wtedy ona szepnęła „Nie bój się”. Odskoczył jak rażony piorunem, a żal gorzką śliną spłynął mu do gardła.
Wiedział, że nosi w sobie znamię strachu, zalęknione alter ego własnej duszy, bliźniaka-pasożyta, którego nie umiał się pozbyć, a którego widzieli w nim wszyscy. I tylko ten jeden raz zmienił się w gromowładnego pana swojego życia – gdy znalazł odpowiedni nóż. Wtedy od razu poczuł, że zostanie zapamiętany jako ten, który miał odwagę podwinąć rękawy koszuli.
Ukochany!
Spójrz na mnie. Już dawno chciałam Ci powiedzieć o tym, że… jest. Nawet nie wiem, kiedy to pojawiło się w naszym wspólnym życiu i coraz bardziej mi uwiera. Czuję nawet taki ból, który rozrywa ciało. Trudno jest mi sięgnąć pamięcią, od kiedy stało się częścią naszego życia. Przez to boję się nieraz, że mnie zostawisz, taką samotną, bezbronną, bez Ciebie. A Ty wtedy skoczysz na jednej nodze w daleki świat. Już beze mnie. Tylko dlatego, że sam przejęty lękiem, nie wiesz co zrobić. Czy pamiętasz Kochany, jak biegaliśmy po łące? Jak nad morzem zanurzaliśmy nasze zmysły w piasku? Tacy nierozłączni, na wieczność Ty i ja. A teraz… kiedy pojawiło się to ZNAMIĘ, jestem pełna obaw. Najdroższy! Powiedz, że i to nas nie rozdzieli, że będziemy razem na zawsze. Mimo wszystko.
Całuję.
Twoja oddana
Stopa
Cudowne 🙂
Znowu przechodziła przez te same drzwi. Nie zliczyć już ile próbowała docisnąć klamkę w dół i szeroko uchylić te znane już miejsce. Gdy tylko przetrzymywała swoją trzęsącą dłonią klamkę co chwilę wyrywała ją jak oparzona.
Po pięciu latach jednak się odważyła, przetrzymywała swój oddech, serce jej biło jak szalone, a oczy zrobiły się szkliste od zbieranych łez. Usłyszała dźwięk skrzypiących otwieranych drzwi, a po policzkach napływały łzy chcące uciec jak najszybciej. Zrobiła nieporadnie parę kroków do przodu i zobaczyła wnętrze pokoju dziecięcego. Wszystko zostało takie same jak pięć lat temu jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Na półkach były idealnie położone modele samolotu i samochodów. Ściany były pomalowane farbą o kolorze błękitu nieba, a na jednej ze ścian została przyklejona mapa świata. Na suficie wisiała lampka samolotu z jego ulubionej bajki. Otworzyła szafę i uśmiechnęła się zobaczywszy jaki bałagan zostawił jej syn. Zawsze się spieszył, wszędzie go było pełno, a gdy jadł niesmaczny kalafior powtarzał zawsze swojej matce: „Kiedyś będę znakomitym pilotem i zabiorę Cię mamo piękne miejsca, tam gdzie nie ma warzyw”. Na to wspomnienie łzy spłynęły jeszcze bardziej, usiadła na łóżku i zaczęła mocno szlochać. Te upływające lata nic nie pomogły, czas nie goi ran, pozostają blizny bądź znamiona, które nigdy nie znikną, a pozostaną w głęboko w pamięci i w sercu.
„ Antoni pamiętaj, nigdy nie lekceważ znamienia… ”
Te słowa były ostatnie, jakie Anna zdołała wyszeptać. Wyryły się w jego pamięci, pozostawiając trwały ślad. Przez lata, po jej śmierci odbijały się echem, powracały jak bumerang. Znamię w kształcie motyla, które tak bardzo kochał, a ona się go wstydziła, skryło tajemnicę. W chwili, gdy dowiedzieli się o nowotworze podjęli walkę, lecz przegrali ją definitywnie. Bywały dni, że nie mógł patrzeć na jej twarz wykrzywioną z bólu. Cierpiała, ale on też cierpiał. Świadomość, że Anna niedługo odejdzie, zostawi samego, doprowadzała go na skraj rozpaczy. Przy niej się powstrzymywał, nie pozwalał by wiedziała, musiał być dla niej silny, musiał ją przecież wspierać. Mieli tylko siebie. Ale gdy nadchodziła godzina dwudziesta pierwsza, Annę spowijał morfinowy sen. Wówczas Antoni siadał w swoim ulubionym fotelu i sięgał do stolika po fajkę. Szczypta po szczypcie umieszczał tytoń na dnie komina. Rozprowadzał go równomiernie i delikatnie ubijał palcem. A kiedy główka była pełna po brzegi, przykładał do niej płomień z odpalonej zapałki. Wciągał do ust dym i po chwili wypuszczał jego kłąb. Delektował się tą chwilą i smakiem palonej fajki. W końcu mógł pozwolić łzą spływać po twarzy, nie musiał się już powstrzymywać, udawać że wszystko jest w porządku. Mógł dać upust swemu cierpieniu.
Dzisiaj, gdy Anny już nie ma, wieczorny rytuał niewiele się różni od tamtego. Gdy nadeszła dwudziesta pierwsza, Antoni usiadł ze szklanką whisky w ulubionym, bordowym fotelu. Mając łzy w oczach, wpatrywał się w portret Anny. Jednym haustem wypił zawartość szklanki, czuł jak przyjemne ciepło rozchodzi się w żołądku. Po raz ostatni zapalił fajkę. Zamykając oczy wyszeptał:
– Aniu, idę do ciebie…
Tuli
Zaczęło się mało romantycznie. Olga trafiła na SOR z jelitówką i leżąc pod kroplówką, myślała, że ten weekend zaplanowała zupełnie inaczej. Co jakiś czas zaglądał do niej dyżurny lekarz i inteligentnie zagadywał. Gdy zlecił kolejną infuzję, zapytała czy jest szansa, że wyjdzie do rana do domu?
– Dzieci na Panią czekają?
– Nikt nie czeka.
– To do czego tak Pani się śpieszy?
– Nie lubię wracać sama w nocy do domu.
– Ja Panią chętnie odwiozę.
– Panie doktorze, bo pomyślę, że Pan mnie podrywa.
– A jeśli tak, to co?
Kiedy Olga w końcu wyszła ze szpitala, była ciemna noc, a przed wyjściem czekał przy samochodzie doktor Mariusz z papierosem. Podziękowała za pomoc rzucając jeszcze, że na szczęście mieszka niedaleko. Pomyślała, że to fajny facet, ale wiadomo lekarze to kobieciarze, więc jeśli szukał łatwej okazji, to nic z tego. Poza tym, ślad po odrzuceniu tkwił w niej głęboko. Odkąd najpierw odrzucił ją własny ojciec a potem mąż, nie wierzyła, że może być dobrze. Uciekała przed bliskością i jednocześnie tak jej pragnęła.
Kiedy więc następnego dnia, Mariusz zaprosił Olgę do znajomych na facebooku, przyjęła jego zaproszenie z grzeczności, a potem ku jej zaskoczeniu, każdego dnia z ich wiadomości wychodziło, że w duszy gra im podobnie i wchodzili w tę relację coraz bardziej sobą zauroczeni. Każdą wiadomość kończył słowem tuli, a ona tęskniła za nim coraz bardziej. Było blisko. Niebezpiecznie blisko. Bo przecież bliskość oznaczała potencjalnie odrzucenie. Przeszłość zostawiła ślad w psychice Olgi i nie dało się go wytrzeć gumką ani zmyć pod prysznicem. Był jak tatuaż. Miał zostać w niej na całe życie.
Historia dopiero co rozpoczęta rozwijała się szybko, a Olga na przemian czuła się uskrzydlona i myślała, jak to będzie jak okaże się, że ta relacja nie ma przyszłości. Zawsze tak przecież było. Gdy jednak zaczęli wspólnie wyjeżdżać, Olga uświadamiała sobie, że Mariusz to mężczyzna, któremu pierwszy raz od rozwodu czyli od 8 lat z łatwością ulegała. Był zupełnym przeciwieństwem jej byłego męża. Czuły, namiętny, mądry i zależało mu na niej. Tak łatwo przy nim zasypiała. Byli coraz częściej i coraz dłużej razem. Tygodnie zmieniały się w miesiące i zaczęły padać pytania o przyszłość.
Gdy wyjechali do Wenecji, gdzieś pomiędzy Murano a Burano, Olga poczuła znajomy lęk. Zaczęła wpadać w panikę, bo było za dobrze. Gdy w jej życiu dobrze się działo, właśnie tak reagowała. Była tak bardzo przyzwyczajona do trudności, że im lepiej się działo, tym bardziej czuła się nieswojo.
– Nie podoba Ci się ten naszyjnik? Przecież sama wybierałaś.
– Tuli, naszyjnik jest cudny.
– To co się dzieje?
Wstała szybko i marzyła tylko o tym, żeby tramwaj wodny już dowiózł ich do brzegu. Co miała powiedzieć Mariuszowi? Że pragnie go i nie chce jednocześnie? To się nie mogło udać, nigdy się nie udaje. To był kolejny ich wspólny wyjazd, a ona za każdym razem czuła to samo. Tak było w Wenecji, Portugalii, Austrii i Pradze. Nawet w polskich Tatrach i w Sopocie. Pod każdą szerokością geograficzną i w każdym miejscu na ziemi. Mogła uciec z każdego miejsca, ale wszędzie towarzyszył jej lęk. Im bardziej Mariusz zbliżał się do niej, tym bardziej Olga się bała. Że znów będzie to samo. Odda swoje serce, a potem zostaną tylko ruiny. A ile razy można podnosić się z ruin?
Gdy już wysiedli przy placu św. Marka, była spięta do granic wytrzymałości. Z trudem dotarło do niej, co właśnie usłyszała.
– Słucham?
– Zapytam jeszcze raz, czy wyjdziesz za mnie?
Olga rozpłakała się, a Mariusz będąc pewien, że to ze wzruszenia, otworzył pudełko z pierścionkiem tak wyszukanym, że rozpłakała się jeszcze bardziej. On zawsze tak trafiał w jej gust.
– Ja nie mogę – teraz już szlochała na dobre.
– Nie podoba Ci się?
Olga wiedziała, że musi wycofać się z tej relacji. Tak bardzo chciała dalszej części tej historii i ona właśnie mogła się dziać, ale lęk był silniejszy. Nie zasługiwała na Mariusza. On był taki dobry dla niej. A ona nie wierzyła, że może być dla kogoś ważna. Ojciec i mąż dawali jej ciągle do zrozumienia. że jest niewystarczająca. Niepewność i próba zasłużenia na miłość to były uczucia jej bliskie, więc nie wiedziała zupełnie, co zrobić z wyznaniem Mariusza.
– Wracajmy do Polski.
– Ale co się stało?
– Proszę. I nie pytaj o nic.
– Kochanie, przecież chciałaś jeszcze popłynąć na Lido.
Olga nie czekała już, tylko po prostu pobiegła do hotelu.
Gdy wrócili do Polski wiedziała, że Mariusz nie pozwoli się zbyć tak sobie.
– Chciałam Ci o czymś powiedzieć.
–Jesteś w ciąży- bardziej stwierdził niż zapytał z radością Mariusz.
–Nie jestem. I nie możemy być razem.
–Słucham? – teraz on nie rozumiał.
–Bałam się,że zrobisz to wcześniej czy później, więc zrobiłam to pierwsza.
–Nie rozumiem-usiadł zrezygnowany.
–Zdradziłam Cię.
Mariusz patrzył nieruchomo, a potem po prostu wyszedł bez słowa. A ja w tej chwili poczułam, że serce pęka mi na milion kawałków i bardzo potrzebuję pomocy.
Niewielka biała linia przecina opaloną skórę łydki. Blizna jeszcze nie tak dawno zdawała się żyć własnym życiem, od czasu do czasu zaogniając się purpurowo i nieprzyjemnie piekąc. Jad meduzy działa zaskakująco długo.
Dobrze pamiętam tamten poranek. Morze zapraszało delikatnymi falami o bajecznym odcieniu turkusu. Słońce wzeszło trzy godziny wcześniej, więc na ogół zatłoczona plaża nie zdążyła jeszcze przyciągnąć wielu turystów. Miękki piasek przyjaźnie witał stopy, by już niedługo rozżarzyć się bezlitośnie. Lekka bryza łagodnie pieściła spragnione ciało, roznosząc dyskretny zapach kokosowego olejku. Kojący szum fal z rzadka przerywał jedynie krótki krzyk mewy w oddali.
Chętnie skorzystałam z gościnności okazałego drzewa, które wspaniałomyślnie chroniło przed narastającym z wolna upałem. Nie pozostałam jednak na długo wierna gospodarzowi, chętnie ulegając kuszącej toni oceanu. Z rozkoszą zanurzyłam się w jego chłodnych objęciach. Początkowo z lekkością unosił mnie na powierzchni, a ja czerpałam przyjemność z poddania się jego władzy. Następnie zaczęłam wykonywać powolne, rytmiczne ruchy, stopniowo odzyskując kontrolę.
Harmonia, jaką z zadziwiającą łatwością udało nam się osiągnąć, została przerwana w najmniej oczekiwanym momencie. Nagle poczułam ukłucie w nogę, silne jak za pomocą noża. Krzyknęłam z bólu i szybko wybiegłam z wody. Zanim odeszłam z tego miejsca na zawsze, spojrzałam z wyrzutem na zdradliwą turkusową głębię.
Całe szczęście, że na wyspie było jeszcze kilka innych rajskich plaż, jak się okazało, bez meduz. Pewnie dlatego zawsze, gdy patrzę na znamię na łydce, uśmiecham się, zamiast rozpamiętywać nieoczekiwanie zadany ból.
– To choroba, wytwór twojego umysłu. – Próbował przemówić jej do rozsądku, kiedy opowiadała o FBI, kamerach i spisku, który przeciwko niej uknuto. Nie skutkowało, choć zdawała sobie sprawę, że mówił to z troski. Mąż był po jej stronie nawet wtedy, kiedy cały świat zdawał się być przeciwko niej.
Po kilku tygodniach w szpitalu wreszcie wróciła do zdrowia, ale po wyjściu z niego długo jeszcze czuła na sobie drwiące spojrzenia innych.
– Nie zgodzę się, żeby wariatka uczyła moje dziecko. – Usłyszała pewnego dnia słowa matki jednego ze swoich uczniów, choć po psychozie nie pozostało już nic, oprócz wstydu.
Tej nocy postanowiła zmienić wszystko. Namówiła męża na przeprowadzkę do innego miasta. Obcięła włosy na krótko, jakby to miało ściągnąć z niej brzemię przeszłości. Otworzyła studio fotograficzne; klienci coraz częściej trafiali do niej na sesje.
Któregoś dnia w studiu zjawiła się kobieta, której twarz wydała jej się dziwnie znajoma. Kiedy wieczorem przeglądała materiał z tej sesji, niespodziewanie ogarnął ją niepokój. Niepewnie rozejrzała się dokoła i poczuła wymierzone w siebie spojrzenia. Wspięła się na krzesło, szukając ukrytych na suficie kamer. Zrozumiała, że spisek jeszcze się nie zakończył.
– Dlaczego mi to robicie? – zapytała rozżalona. – Jesteście psychiczni!
– Myślałaś, że uda ci się uwolnić? – szeptały osaczające ją głosy. – Nigdy od nas nie uciekniesz.
W tym momencie dostrzegła otwarte okno.
– Czyżby? – uśmiechnęła się, stając na parapecie.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła przed sobą Świętego Piotra. Miał na sobie biały kitel a w ręku kieliszek.
– Na zdrowie – powiedział, przechylając go w kierunku ust.
Co wie o szczęściu?
Pracowała na nie ciężko. Początkowo tkała je z chwil zabarwionych “takinnością”. Ekscytowały ją gorące spojrzenia, pełne pożądania i fascynacji. Tak inne od tych znanych jej dotychczas. Pieściło ją własne zachwycone odbicie, zniekształcone butelkową zielenią jego tęczówek. Tak inne od żałosnej poświaty niknącej w szarości tamtych.
Później przyszły wątki stabilne, wpisane w koło życia. Osnowa nie raz trzeszczała, naciągana do granic wytrzymałości. Ale ona mówiła sobie, że takie jest życie. Była dobrze zaopatrzona w wielopokoleniowe mądrości na każdą okazję. Przodowało “coś za coś”. W trudnych chwilach podnosiła wysoko głowę i rozpoczynała mantrę.
Tylko czasami, wraz z gwałtownie spadającym strumieniem gorącej wody pochłaniającym każdy dźwięk, płynęły po jej twarzy niespełnione marzenia.
O marzeniach też wiedziała sporo.
O tak! Była nad wyraz staranna w ich pielęgnacji. Przypominała baśniowego bibliotekarza, sunącego między regałami w słonecznej poświacie pełnej zawieszonych drobin kurzu. Kolekcjonowała wszystkie niebyłe chwile, które wyhodowała na jednym, jedynym wspomnieniu.
Wspomnieniu pierwszej miłości.
Tej, której los nie pozwolił przetrwać dorosłej próby czasu.
Tej, którą los zesłał za szybko.
Okrutny w swej dobroci, obdarował maleńkim ziarenkiem dwoje zbyt młodych dusz zawieszonych pośrodku wirującego w pędzie świata. Ono rosło i kwitło całą mocą swej pierwszej, szaleńczej siły. A każde z nich chciało zagarnąć jak najwięcej, zachłannie szarpiąc w swoją stronę. Aż pękło…a wątlejące z każdą chwilą resztki oplotły jej serce żalem i wieczną tęsknotą…
A ile wie o miłości?
Że jest jak znamię…
Fragment powieści
——-
Obudziło mnie pieczenie w gardle. Otworzyłam oczy i w pierwszym momencie kompletnie nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję. Ciężkie zasłony, ogromne łóżko, inny zapach pościeli… Ale potem mój wzrok padł na zabandażowane nadgarstki i przypomniałam sobie zajścia poprzedniego dnia. A więc jednak to się zdarzyło naprawdę, nie przyśniło mi się. Odrzuciłam kołdrę i z ulgą stwierdziłam, że miałam na sobie wczorajsze ubranie. Moje buty staly pod ścianą – ON je zdjął i tam postawił. Zamknełam oczy, kiedy przypomniałam sobie dotyk jego dłoni na mojej skórze … Oddychałam powoli i myślałam co dalej. Kręciło mi się w głowie, byłam wyczerpana, głodna i spragniona. Na szafce nocnej ktoś – on – postawił szklankę wody. Wypiłam ją łapczywie.
(…)
Oprócz łóżka i szafek nocnych – z surowego drewna, ewidentnie wysokiej jakości, robionych na wymiar – w pokoju znajdował się jeszcze fotel oraz szafa. Otworzyłam ją i zastygłam – była pełna kobiecych ubrań i butów. Sukienki, bluzki, spodnie, szpilki, sandałki na wysokich obcasach, kozaki i czółenka. Czyj to pokój? Z tyłu głowy zakiełkowała niepokojąca myśl, że ten pokój i te stroje były dla mnie, ale potrząsnęłam głową i szybko zamknęłam szafę.
(…)
Zrzuciłam z siebie podarte, brudne ubrania i wskoczyłam pod prysznic. Delikatnie odwinęłam bandaże z nadgarstków, które wyglądały, jakby zostały potraktowane rozżarzonymi drutami. Skóra na nich była zaczerwieniona, w niektórych miejscach przetarta i pulsowała kłującym bólem.
Zdążył mnie naznaczyć.
Fragment opowiadania: „Nowa Ja”.
Wszyscy nosimy w naszych sercach, umysłach znamiona naszej przeszłości. Jedni są ich bardziej świadomi inni mniej. Nieokiełznane potrafią ranić i zabijać piękno tego świata. Czy pozwolimy im na to?
Z takim dylematem mierzy się Kamila, główna bohaterka opowiadania: „Nowa Ja”.
Był środek nocy, kiedy Kamila zerwała się z łóżka. Jej serce przepełniał niezrozumiały lęk. Pobiegła do kuchni, jedną ręką otworzyła okno aby zaczerpnąć świeżego powietrza a drugą włączyła ekspres. Miała nadzieję, że w ten sposób szybko otrząśnie się
z koszmaru sennego. A może, w ten sposób chciała go zapomnieć? Uznała, że nic tak nie wybudzi jej jak świeże powietrze i mocna kawa. Usiadła na parapecie, przy rozwartym oknie i patrząc na mieniące się, na niebie gwiazdy próbowała spokojnie oddychać. Powoli zaczęła przypominać sobie wydarzenia z dzieciństwa, które upchnęła gdzieś jako dziecko głęboko do podświadomości aby przeżyć. Czując nieokiełznany ból i rozpacz opadła na podłogę i skuliła się, niczym pisklę w skorupce przybierając postawę bezbronnego niemowlęcia
w łonie matki. Jej serce i ciało ogarnęła rozpacz tak nie pojęta, że wolałaby umrzeć niż mierzyć się z przeszłością. Wiedziała jednak, że tylko w ten sposób, odkrywając znamiona zranionej duszy zdoła wrócić do normalności. Niespodziewanie pojawił się przy niej Szymon, zbudzony odgłosem włączonego ekspresu: „Kochanie co się dzieje? Dlaczego leżysz na zimnej podłodze?”. Otuliwszy swoją ukochaną szlafrokiem przytulił ją delikatnie swoim męskim ramieniem. Kamila powoli uniosła głowę, jej zapłakane oczy próbowały dostrzec
w ciemności jego twarz i kiedy to uczyniły wyszeptała jednym tchem: „Kochanie przypomniałam sobie, wszystko sobie przypomniałam. Boże, jak on mógł mi wyrządzić taką krzywdę?”. Szymon przytuliwszy ukochaną jeszcze mocniej do swojego serca odpowiedział: „Już dobrze kochanie, już dobrze. Poznałaś ukryte znamiona, które tak bardzo Cię dręczyły, teraz wszystko się ułoży, odpocznij proszę”. C.d.n
– Kim jest twój ojciec – zapytałam cię, kiedy stawałeś mi się bliski. Zobaczyłam w twoich oczach nagły lęk; poczułam się, jakbym dotknęła bolącego miejsca, było jednak zbyt późno, by wycofać pytanie, tym bardziej że jeszcze przed paroma dniami obiecywaliśmy sobie dozgonną szczerość.
– Był muzykiem, jak ja – odpowiedziałeś po chwili. – Powiesił się – dodałeś, nie patrząc mi w oczy. – Miałem wtedy dziesięć lat.
Nie chciałam pytać „dlaczego?”, żałowałam, że w ogóle wyskoczyłam z tym pytaniem.
– Bardzo mi przykro – powiedziałam tylko. Chciałam zmienić temat, ale wtedy sam zacząłeś mówić. O wrażliwości ojca, o depresji, która doprowadziła go do wydania na siebie wyroku. Słuchałam, patrząc w podłogę. Miałam ochotę przytulić chłopca, którym wtedy byłeś.
Jadąc autobusem na cmentarz, przypominam sobie tę rozmowę. Nasza córeczka ma teraz osiem lat i powoli przyzwyczaja się do pytań o ojca, które zadają jej rówieśnicy.
– Wyjechał – odpowiada zwykle. Prawda nie przechodzi jej przez usta, jest jak rana, boląca przy każdym dotknięciu.
Zamieram z niepokoju, kiedy codziennie zasiada do ćwiczeń przy pianinie. Czuję paraliżujący strach, kiedy w tych nieporadnych dźwiękach odnajduję twoją wrażliwość.
Wróciłam zdenerwowana do domu – tego się nie spodziewałam. Wprawdzie lekarz wspominał coś o badaniu znamion, ale żeby od razu wysłać mnie na przymusowe zwolnienie
i skierowanie na wycięcie w trybie pilnym?! Ładny spadek dostałam po swoich przodkach – tendencja do pojawiania się nowych znamion. No cóż – z powodu zwolnienia nie będę narzekać – w końcu przeczytam stos zaległości na który zawsze brakowało czasu. Samo wycięcie to nie było nic strasznego – miły lekarz i sympatyczna pielęgniarka wiedzieli co robią – kilka minut
i było po wszystkim. Po 2 tygodniach lenistwa w domowym zaciszu zdjęto mi szwy i mogłam zacząć chodzić, a to znaczyło, że nadchodził czas ponownej wizyty u lekarza medycyny pracy. W środowe przedpołudnie wybrałam numer rejestracji i zapytałam sympatyczną pielęgniarkę od zabiegu czy jest już wynik mojego wycinka. Ucieszyłam się słysząc, że jest i że lekarz jeszcze dzisiaj zaprasza mnie po jego odbiór. Nie wiedziałam jeszcze, że to co za chwilę usłyszę na zawsze odmieni moje życie…
Znamię… Onkologia… Nowotwór złośliwy… Czerniak… Szpital… Chemioterapia…
Nie wróciłam do pracy – trafiłam ponownie na stół operacyjny, a następnie na chemioterapię. Straciłam włosy, zbędne kilogramy, wielu pseudo przyjaciół, ale dzięki marzeniom nie straciłam nadziei, że jeszcze wszystko może się odmienić. Tamten rok odmienił moje życie – zmieniłam wartości i priorytety. Na pierwszym miejscu już nie figuruje praca, kolejne szkolenie, kolejny projekt… – na pierwszym miejscu jestem ja i moje szczęście. Zmieniłam pracę, mam mniejsze i skromniej urządzone mieszkanie, ale jestem szczęśliwa. Badam kilka razy w roku kolejne znamiona by nie usłyszeć ponownie – ma pani nowotwór…
Obudziłem się, ale zajęło mi dobrą chwilę zrozumienie, że już nie śpię. Napuchnięte oczy nie chciały się całkiem otworzyć, jakby zmęczone tym, co miały pokazać odwodnionemu mózgowi. Wysuszony nos przeprowadzał strumień powietrza w sposób, który nie można było nazwać miłym, a co najwyżej neutralnym, jak wiatr ślizgający się po kamieniach. Leżałem nieruchomo i myślałem jak bardzo chciałbym znów usnąć. Szarość za oknem świadczyła o wczesnej porze. Czułem, że nie uda mi się już załapać na sen. Chciało mi się pić, ale nie chciało wstawać. Głowa ćmiła zapowiadając nadejście prawdziwego bólu.
Pomimo starań mojego ciała nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia. Choć dziś mój organizm starał się bardzo, jakby chciał bym odczuł coś w rodzaju jamais vu. Dla mnie jednak kac pozostawał deja vu zaklętym w nieskończonej powtarzalności. Był ceną, którą płaciłem za twórczą pasję budzącą się, gdy większość ludzi układała się do snu. Noc–najważniejsza pora doby, przerywana bezwartościowym jasnym epizodem czasu, który trzeba było przetrwać, ewentualnie poświęcić na podreperowanie samopoczucia. Nie lubiłem dnia. Zawsze wydawał mi się za głośny, za tłoczny, wymagający nienaturalnego zorganizowania, sprzecznego z moim stanem ducha i umysłu. Desynchronizował moje myśli. Dopiero, gdy zapadał zmrok czułem, że zaczynam widzieć jaśniej, a trudne pytania znajdowały proste odpowiedzi. Alkohol w mgle dymu z wypalanych papierosów wprowadzał mnie głębiej w zrozumienie, wynosił w obszary nadświadomości. Mogłem malować rzeczy, których nigdy nie udałoby się wyobrazić za dnia.
Zdawałem sobie sprawę, że człowiek nie został stworzony do takiego rytmu życia. Wiedziałem, że fizycznie mnie to wykańcza, jednak było warto. W mojej rodzinie mężczyźni płacili w ten sposób za geniusz. Mój ojciec-malarz, dziadek-poeta. To było jak znamię na nieskazitelnej doskonałości, które dostrzegali nieliczni. Widoczne w nocy, blaknące za dnia.
„Oto jestem, by spłacić mój dług.” – powiedziała zachrypniętym głosem z wnętrza czerwonych ust. Deski starego domu skrzypnęły niewdzięcznie gdy przekroczyła próg. Wieczorny chłód zmieszał się z upałem panującym w środku. Rozejrzała się wokół i ruszyła w kierunku długiego korytarza. Nie tak wyobrażała sobie tę chatę wewnątrz. Z każdym miniętym pokojem niepewność nabierała na sile. Cięższe powietrze i co raz to mocniejszy odór zgnilizny dostawały się do płuc, zostawiając tam część siebie. Słabe światło księżyca wpadało zza jej pleców, zabijając widoczność.
Stanęła niczym słup kiedy ujrzała czarną postać, stojącą zaledwie trzy kroki dalej. Głucha cisza wypełniała jej umysł a serce mocno uderzało o klatkę piersiową. Miała wrażenie, że wszystkie jej organy drżą, a nogi same się uginają. Zakapturzony mężczyzna wyciągnął dłoń przed siebie i subtelnym gestem wskazał, by weszła do środka. Jego twarz szpeciła pionowa, ropiejąca blizna. Pragnęła się odwrócić, uciekać. Nic tutaj nie było takie jak się spodziewała. Nie tak to miało wyglądać. Nie miała jednak wyjścia i doskonale o tym wiedziała. Decyzja zapadła już dawno. Głęboko chowane zasoby adrenaliny uderzyły w ostatnim momencie i pewnie nacisnęła klamkę. Drzwi skrzypnęły, ubolewając nad wyborem, którego musi dokonać.
Odetchnęła nad łóżkiem, które jako jedyne wypełniało czerwony pokój. Ściany zdawały się świecić kroplami spływającymi z sufitu. Znajomy płacz dzieci rozerwał jej zakłopotanie i poczuła zimny dotyk na swojej dłoni. Srebrny sztylet wystawał z jej ręki i zdawał się być zapleciony wokół przedramienia. Mroźny ból przeszył jej ramię a strach zacisnął palce na trzonie rękojeści.
„Płać!” – coś ryknęło prosto w jej twarz i bezmyślnie wbiła ostrze w oko jednej z dziewczynek. Purpurowa maź wydostała się z drobnego ciała a twarz młodej kobiety zdawała się pękać. Krzyknęła, lecz żaden dźwięk nie wydostał się z jej suchych ust.
***
Spocona i przerażona próbowała wyłapać resztki snu, które odpływały niczym poranna mgła przy wschodzie słońca. Zsunęła stopy na zimne panele i ruszyła korytarzem do pokoju dziewczynek. Jak każdego ranka, chciała je zabrać na bosy spacer. Małe uwielbiały poranną rosę.
„Mamusiu!” – krzyk córki zdawał się rozcinać jej serce. Wpadła do pokoju obijając się o ścianę. Dziewczynka krzyknęła ponownie na widok zalanej krwią twarzy mamy. Świeże znamię zaczęło właśnie krwawić, a czerwień zlewała się w jedność. Zdawała się świecić w blasku porannego słońca.
Pomyślała, że jeśli 20-letni sprzęt w kupie 23 sztuk osiągnie cenę nowego grzejnika, to będzie sukces. To będzie szczęście całych 400 złotych. W swojej pedagogicznej pracy nieustannie robiła coś po raz pierwszy. Malowała ściany lub tłumaczyła angielski, który ledwo liznęła w szkole.
Nie! Kasia posługiwała się nim z elokwencją 2- latka, który za pomocą bezokoliczników potrafi zręcznie sterować otoczeniem! Głód i miłość z kilku prostych „patyków” klecą całe mosty wiszące między dwoma, nawet odległymi brzegami. Szef Kasi nie znał żadnych języków ale uznał, że pół godzinne „rozmówki” przed otwarciem biura muszą oznaczać zatajony talent , a nie tylko zwykłe zauroczenie jakimś Johnem, poznanym w czasie urlopu. Po dwóch tygodniach obcojęzycznych umizgów szef oświadczył: Kasiu, rozchorowała się tłumaczka naszej niemieckiej grupy, która dziś jest zaproszona do prezydenta miasta. Obozy integracyjne, które robimy muszą się pokazać urzędnikom, od których zależy nasze być lub nie być. Proszę byś poszła i ją zastąpiła. Oblał ją nie tylko zimny pot, poczuła jak palą ją wszystkie cebulki włosów na głowie.
-Ja nie znam prawie angielskiego Panie Zenonie!- wydusiła ale było za późno.
-Spotkanie jest za godzinę, nie mam nikogo. To jest polecenie służbowe, a Ty jesteś zbyt skromna. Słyszałem co rano jak Ty prawie nie znasz angielskiego- zakończył stanowczo i wyszedł.
Dźwięk telefonu wyrwał ją ze wspomnień „prezydenckiej” herbatki.
-Tak, dzień dobry, grzejniki są aktualne… Tak cena 1200 zł też… Ach Pan chce je wszystkie kupić? Wspaniale! Po chwili odłożyła słuchawkę z uśmiechem, który skrywał ból. Wszystko czego dotknęła „ożywało” wbrew okolicznościom i naturze. Wszystko poza samotnością.
Kulę się na łóżku i odwracam na bok. Łkam bezgłośnie, a moje ciało przeszywa dreszcz. Gdy byłam z tobą, nigdy nie było zimno. Zamykam oczy.
Inne ściany, inne łóżko. Leżymy nadzy naprzeciwko siebie. Ja na plecach, ty wsparty na prawym łokciu. Delikatnie gładzisz moje udo i brzuch. Twoje palce zatrzymują się tuż nad talią, w miejscu, gdzie moja skóra jest wyraźnie ciemniejsza. Wodzisz palcem po nieregularnym kształcie. Nachylasz się i całujesz. To jak znak. Kochasz mnie. Kochasz mnie, gdy jestem blisko. Gdy śmiejemy się do łez z nieśmiesznych żartów. Gdy rozmawiamy do świtu. Gdy każda minuta, jest dla nas jak dzień. Gdy pokonujemy, to co trudne. Gdy lubimy się, mimo wszystko. Kochasz mnie nawet bardziej, gdy ja nie mogę na siebie patrzeć. Gdy nazywam rzeczy imionami, których nie mają. Gdy lęk odbiera mi rozum. Gdy nie mam sił, by walczyć. Gdy tracę wiarę, że stanie się cud. I nawet wtedy, gdy kolejny raz nie słucham serca… nie wybieram ciebie, nie wybieram nas.
Kochasz mnie ze wszystkim. I właśnie to wszystko przypominam sobie w jednej krótkiej chwili. Otwieram mokre od łez oczy. Jesteś jak to moje znamię. Wyryty na skórze symbol, że miłość nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Ale tak bardzo brak jej tchu…