Jeszcze tylko do niedzieli włącznie możecie nadsyłać prace na kwietniowy blogowy konkurs. Do wygrania „Córka”, znakomita powieść Eleny Ferrante. Egzemplarze ufundowało Wydawnictwo Sonia Draga.
Na blogu trwa pisarski konkurs – możecie wygrać Córkę, świetną powieść Eleny Ferrante. To historia blisko pięćdziesięcioletniej profesorki literatury, która po wyjeździe dorosłych córek czuje się wolna. Udaje się na wakacje – tam jednak przyjdzie jej się zmierzyć z własną przeszłością i pewną neapolitańską rodziną. Więcej o tej powieści pisałem w „Lekturze na weekend”. Ekranizację Córki możecie oglądać w kinach.
Słowem-kluczem w tej edycji konkursu jest „córka”. Prace konkursowe możecie przesyłać do 24 kwietnia włącznie. Nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie je w formie komentarza do wpisu konkursowego. Trzy najlepsze prace zostaną nagrodzone.
Powodzenia!
– Wiesz Kubusiu, temat nie lezy jak cholera. Bo o czym tu pisać jak się jest facetem i nie ma się córki?
– Tygrysku, ja wiedziałem, że z ciebie taki pisarczyk jak z kłapouchowego ogona miotła. Jak coś wykracza poza twój mikroświatek, to ty o tym nic nie napiszesz..
– Co? Ja nie napiszę?!!! Ja?? O żesz ty! Potrzymaj mi piwo …
Dom zmienia się. Fizyczne czuć jego ciszę i bezruch. To dopiero kilka miesięcy, a tak wyraźne jest jego umieranie. Miarowe cyk, cyk, cyk… pracowicie odmierza pustkę. Niespodziewane dwanaście gongów zwiastujące południe burzy wieczność tej chwili. Ostatni, mocny długo wibruje w powietrzu pokazując, kto teraz tu rządzi. Drewniana skrzynia z metalowym sercem i wahadłem udającym życie cyk, cyk, cyk… Dość – pomyślała – dość! ani chwili dłużej.
W ogrodzie od zawsze króluje orzech. Żółte liście zapowiadają jego rychły sen, ale pomiędzy nimi już pękają zielone łupiny owoców pokazując cel jego obecności. Zapach młodej jesieni, październikowe słońce i ulotność chwili nie pozwalają jej wrócić do domu. Jeszcze chwila… Siedzi na drewnianej ławce, plecami czuje twardy, chropowaty pień, a stopami miękkość grubego dywanu dawno niekoszonej trawy. Wdech – wydech, wdech – wydech… I wtedy niespodziewanie lub spodziewanie pojawiają się. Zwabieni zapachem, słowem a może miejscem… ulotni, z każdym dniem bledsi i mniejsi mieszkańcy świata, którego nie ma. Czasu minionego.
Najpierw tamten czerwcowy wieczór, który powinien być doskonały. Pierwszy dzień wakacji! Uhonorowany kieliszkiem wina, które nie wskrzesiło iskry radości. Po raz kolejny czytała z okienka telefonu: „Za dnia pani słaba, nie je i tolko pyta, gdzie ty. Ja mówię, ty przyjedziesz, a ona czy dzisiaj. W nocy nie ma spania, tolko pani płacze. Ja już nie magu, ty przyjedź .” Wiedziała…, ale ekran telefonu i tak zabił nadzieję. Upewnił, że nie powinna mieć planów.
Wdech-wydech, wdech-wydech… Matka, nie, nie- mama krząta się po domu. Zajęta, bo jak nie gotowanie, to swetry na drutach, ogród lub wielkie porządki. Do śmierci ojca… ile to już… 20? Nie, nie… więcej, będzie ze 25 lat! Potem wszystko się zmieniło. Tygodnie samotności, aż zamieszkała z nią Przyjaciółka. Dobrze sobie radziły! Latem spacerowały po okolicy lub przygotowywały przetwory, a zimą przesiadywały przy kominku. Oglądały „swoje” seriale i łuszczyły orzechy włoskie. W imponujących ilościach! Potem szczodrze je rozdawały. Bywały prezentem dla listonosza z emeryturą, zapłatą za sąsiedzką przysługę a nawet premią dla kogoś, kto miał chwilkę na pogawędkę. Pamięć jesieni ukryta w papierowych torebkach ukradkiem wynoszonych z działu „Pieczywo” w pobliskim supersamie. Z czułością pogłaskała okazały pień. Napatrzył się i nasłuchał niemy świadek przebrzmiałego życia. Pod nim ławeczka zbita z szarych, wypłukanych deszczem desek. Obok – kosze i skrzynki. Mama i Przyjaciółka wystawiały je, gdy tylko owoce zaczynały spadać. Potem po prostu wychodziło się do ogrodu „na orzechy”. Liście przesuwane stopami odkrywały cenne orzechowe złoża. Leżały gromadnie uwolnione z zielonej skorupy lub jeszcze nią otulone, ale z pęknięciem wskazującym osiągniętą dojrzałość. Każdy, kto akurat był w domu obowiązkowo zaliczał kilka rundek zbieracza. A gdy plecy od schylania przypominały o sobie – ławeczka oferowała odpoczynek. Oczy zmęczone wypatrywaniem orzechowych skarbów mogły skupić się na nieustającym misterium przemiany. Jesienne spektakle nigdy nie były nudne, ale fascynowały gdy bohaterami były wrony i kruki. Wielkie ptaszyska wyczekiwały wyłączności. Gdy w nią uwierzyły z trzepotem skrzydeł nurkowały w koronę drzewa, chwytały w dzioby owoce i odlatywały w sobie tylko znanym kierunku. Co niecierpliwsze już kilka metrów dalej wypuszczały orzechy na wąski pas betonowego podjazdu by uwolnić smakołyk z twardej skorupy. Potem krótko ucztowały i wracały po więcej. Orzechów starczało dla ptaków i ludzi. Skrzynie i kosze szybko się nimi napełniały. Mama i jej Przyjaciółka wnosiły je do domu, na górę. Tam rozsypane, spokojnie suszyły się na przygotowanych wcześniej kocach, zasłonach i starych prześcieradłach. Nic z tych rzeczy nigdy nie marnowało się. Wiadomo, po wypraniu i wysuszeniu w słońcu nada się pod orzechy.
Góra domu dobudowana wiele lat temu specjalnie dla niej, Jedynej Córki, w zasadzie nigdy nie była zamieszkana. Tylko podczas wakacji, jak jeszcze jej dzieci były małe na trochę przyjeżdżała w odwiedziny. Teraz, mieszka tam Nadia, prawie siedemdziesięcioletnia ukraińska opiekunka. No i orzechy.
Dobrych kilka lat temu Mama poczuła się gorzej. Zaczęły się wizyty u doktorów, dni złego samopoczucia a wraz z nimi – wyjazdy Przyjaciółki Mamy do córki na wieś. Przyjaciółka nie znosiła wsi. Doskwierał jej tamtejszy spokój, brak sklepów i ruchliwych ulic. Ale im mama gorzej się czuła tym lepiej tolerowała wiejską ciszą. A gdy pojawiła się Nadia- zniknęła na dobre. Jakby tylko czekała. A przecież ponad 20 lat mieszkały razem! Nawet na zaproszenie przyjeżdżała niechętnie, bo daleko, bo autobus trzęsie. A gdy już dała się przywieźć spotkania ciążyły ciszą i pośpiechem Przyjaciółki. Mama nie skarżyła się, ale tęskniła. Nie chciała wyjechać, bo nie przesadza się starych drzew. Na wszystkie propozycje miała jedną odpowiedź – zostanę w domu. Więc pojawiła się Nadia. I ona- Jedyna Córka od piątkowej kolacji do niedzielnej kawy po obiedzie.
Dzisiaj Jedyna Córka ma prawie 60 lat. Z rodzinnego domu wyjechała mając 19 lat, wiadomo – studia. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że to na zawsze. Rodzice musieli być zawiedzeni, bo nie tak to miało być! Ale nie wywierali presji, tylko Mama przy każdej okazji opowiadała jak wspaniale się tu mieszka. Wszędzie blisko, dobre powietrze… Och, wspomnienia! Nawet te niechciane domagają się swojej chwili. Jedyna Córka poczuła, że gardło niebezpiecznie się zaciska.
Do rodzinnego domu jeździła samochodem. Najmniej 3 i pół godziny na myślenie i wspominanie. Zauważyła, że zbliżając się do celu zwalniała. Jakie to głupie- powtarzała w myślach, ale wskazówka na prędkościomierzu ani drgnęła, a droga i tak niemiłosiernie szybko mijała.
Mama i Nadia. Tamtego dnia zastała je na tarasie podczas przedpołudniowej kawy. Mama, mimo gorąca opatulona kołdrą siedziała na wózku. Już nie chodziła. Była słaba, zawroty głowy i ten koszmarny ból kręgosłupa. Pojawiał się znikąd i trwał godzinami. Najgorzej nocą. W szpitalu proszki skutecznie pomagały, ale tu, w domu- żadne nie działały. Och! Jesteś – Nadia energicznie zerwała się z miejsca, uściskała ją jak wielka, ciepła, pachnąca sobą niedźwiedzica i pobiegła przygotować filiżankę kawy. – Mamo!… Mamusiu, jestem… – w odpowiedzi dostała uśmiech i lekkie skinienie głową.
Dzień mijał spokojnie. Jedyna Córka sprawdziła leki, uzupełniła czego brakuje, zmieniła pościel… jak zawsze. Pogoda dopisywała, więc późnym popołudniem też wyszły na taras. Nadia korzystając z krótkiej wolności poszła do miasta. Jedyna Córka przesadziła matkę z wózka na bujaną ławeczkę, siadła obok i objęła ramieniem. Poczuła jak jest drobna i krucha. Przed nimi kołujące jaskółki przygotowały niemy spektakl. – Mamo, popatrz na te jaskółki. Latają na deszcz, ale jak blisko i takie ładne… Mama zamyśliła się. -Tak, tak, jaskółki, wrony… wszystkie latają, ale to trudno być ptakiem. Zadziwiła się-dlaczego? – Bolą ramiona i plecy- odpowiedziała – jak się tak lata- to bolą, bolą. Ja wiem, w nocy jestem ptakiem. Mama zamilkła, a jej Jedyna Córka nie mogła przestać myśleć o tym, co usłyszała.
Będziemy jeść!- zawyrokowała Nadia. Nie lubi ciszy, więc będzie opowiadać gdzie była, co widziała. A one poznają miasto widziane oczami cudzoziemki. Nie raz je zaskoczyła. Kochana Nadia… Ma 66 lat, a w życiu najlepiej poznała biedę i niedostatek. Opowiadała o plantacjach ziemniaków na rondach wielkiego miasta lub zdrowotnych walorach wody z gotowania makaronu. Obsesyjna oszczędność wszystkiego. Nic nie mogło się zmarnować. Woda z gotowania makaronu, ryżu czy kasz gromadzona w garnkach stanowiła podstawę wszelkich zup. To było nie do pokonania. Więc jadły. A Nadia zaznała nie tylko biedy. We wspomnieniach ma jeszcze bicie, picie, samotność. Dużo wszystkiego! Może dlatego rozumiała wszystko, nie dziwiła się niczemu i zawsze chciała być niezastąpiona. Nasza Nadia…
Noc była trudna. Wdech- wydech, wdech-wydech… Jedyna Córka podniosła dłonie do ust, ale nie zatrzymała tamtych chwil. Łzy, jęki, modlitwy- niech mnie już pan Bóg stąd zabierze, pomódl się o to…, pomódl się… Nie umiała się modlić, ale dawała obietnice- To ostatnia taka noc Mamusiu, ostatnia… Zdobędę te proszki, obiecuję – powtarzała w myślach i na głos. Nocna mantra, która tylko jej przynosiła ukojenie. Wdech, wydech… Nad ranem była gotowa – zdobędę te cholerne proszki, choćbym miała ukraść. – Nadiu, Mama przysnęła, nie budź jej i dzwoń jakby co…
Szpital. Jedyna Córka dobrze zna panujące tu zwyczaje. Do dziesiątej obchód, więc zacznie od kawy w szpitalnej restauracji. Tu też bez zmian, te same zapachy, smaki i dźwięki. Kawa z ekspresu i ciastko W-Z każdego popołudnia dowożone windą do sali numer 6. Ale dziś tylko kawa. Godzina dziesiąta przerwała wspomnienia. Oddział IX wewnętrzny, do spraw beznadziejnych. Ostatni nieremontowany. Wszystko tu stare, zwyczaje też. Ale Jedyna Córka wie, że trzeba być cierpliwym. Doktor Ordynator Wielki minął ją kilkakrotnie nim zapytał: Pani do mnie? Tak, tak ja w sprawie mamy, pan doktor pamięta? Była dopiero co, mam wypisy… Pamiętał. Zaprosił do dyżurki co uznała za dobry znak. Wysłuchał, ale wypisów szpitalnych już nie chciał oglądać. Rozumiał i współczuł, ale nie mógł pomóc. Teraz mama jest pod opieką lekarza rodzinnego. Kto nim jest? Podała nazwisko. Nie, nie zna… ale w uzasadnionych przypadkach jak najbardziej – może przepisać lek, tak, ten który brała w szpitalu też… oczywiście. Doktor Ordynator Wielki zakończył rozmowę podając rękę. Jedyna Córka Swojej Matki podniosła się z krzesła rozsypując po podłodzie dokumenty uwolnione z teczki. Klęknęła, by pośpiesznie je zbierać, a tymczasem Doktor Ordynator Wielki podszedł do drzwi, delikatnie położył swoja wiotką dłoń na klamce i uchylił je w oczekiwaniu.
To nie koniec! Przecież lekarzem rodzinnym jest mąż Dobrej Koleżanki z ogólniaka. Zna go z wizyt domowych. Zawsze się spieszy. Każe na siebie długo czekać, a potem pyta – jak się dziś czujemy? Odpowiedzi nie słucha, bo już mierzy ciśnienie albo bada słuchawkami i wie wszystko. Jak trzeba to receptę wypisze i po balu panno Lalu. Ale nie dzisiaj, nie dzisiaj! Szybko wykonała telefon do Dobrej Koleżanki, żeby jeszcze dziś. Koniecznie! Siła szkolnej znajomości zaowocowała- od razu po przyjeździe dostała się do gabinetu. Niecierpliwie, już od drzwi opowiadała, jak wyglądają ostatnie noce mamy, czego potrzebuje. Mina i postawa doktora Jak się dziś czujemy nie wróżyły niczego dobrego. Odsunął się z krzesłem od biurka, splótł ręce na brzuchu i odchylił do tyłu. Jakaś ty naiwna… Tak dać się spławić! To może przepisać onkolog lub lekarz ze szpitala. Nie ja. Wróć do szpitala i nie daj się… Nie mogła uwierzyć. Rozpacz i determinacja odbierały jej rozum… -byłeś u nas tyle razy, nie możesz mnie z tym zostawić, ja nie dam rady, ja…, a mama! Ale doktor Jak się dziś czujemy pokiwał głową z dezaprobatą – nie kompromituj się, bądź choć trochę racjonalna… W końcu dwukrotne -mam innych pacjentów- zakończyło rozmowę. Po wyjściu z gabinetu wsiadła do auta i bezmyślnie wróciła do szpitala. Po co? – miła atmosfera ulotniła się bez śladu, a Ordynator Wielki nie odrywał wzroku od zegarka. Pani Mama nie jest nasza pacjentką. Nic nie możemy. Na jej błagalne spojrzenie, a może na odczepnego dodał – Niech pani spróbuje w Pro-Medzie, chyba mają geriatrę. Albo w hospicjum, były te epizody onkologiczne… może się udać. Potem znikł w lekarskim. Potrzebowała czasu by zrozumieć. Geriatra. Jeszcze można próbować – dorzuciła do gasnących płomyków nadziei. Nastawiła adres w nawigacji. Odległe peryferie miasta, ale budynek duży i nowoczesny dodał nadziei. Na krótko. Mamy w planie oddział geriatryczny, ale jeszcze nie funkcjonuje… Dobrze znany uścisk w gardle. Już tylko hospicjum. Mama chorowała na raka. Po operacjach nie brała chemii, bo w tym wieku to nawet nowotwór rozwija się pomału i komfort ważniejszy. To ma sens!- Jedyna Córka przekonywała siebie samą. Znalazła kontakt do ordynatora. Błogosławiony niech będzie Internet! Przez telefon doktor był miły i otwarty. Teraz ma wizyty domowe, ale zaprasza o 18 do hospicjum. Dwukrotnie przypomniał, żeby zabrać dokumentację leczenia.
Jedyna Córka uzmysłowiła sobie, że od kilku godzin jest poza domem. Teraz niepokój wyrwał się na pierwszy plan. Nawet nie zadzwoniła! Ale cisza w telefonie to dobry znak. W domu też spokojnie, nawet sielsko. Dzięki Ci Panie, dzięki – powtarzała w myślach. Mama leżała na wyściełanej kołdrą bujanej ławeczce ogrodowej. Uśmiechnęła się na widok córki. Jej oczy, a może wyraz spokoju sprawiły, że wychudzona i bezzębna twarz była piękna. – Nadia mówi, że teraz już będziesz. Dobrze, bo róża dojrzewa…. i zjedz coś, pyszny barszcz… Słowa ją wyczerpały, przymknęła oczy, może zasnęła? Jedyna Córka delikatnie wzięła w dłonie jej rękę. Mamusiu, mamy czas!… całe wakacje! Zrobimy mnóstwo konfitury z róży, mus z tych wczesnych jabłek. I będziemy suszyć kwiaty czarnego bzu…
Do hospicjum dotarła sporo przed osiemnastą. Nie szkodzi, zawsze na kogoś czeka. Doktor spóźnił się 10 minut. Przeprosił i zaprowadził do gabinetu. Podczas gdy opowiadała o mamie przeglądał dokumentację. Ma pani jakieś świeższe wypisy?- zapytał. Nie, to wszystko, były dwie operacja na jelitach. Ale poważne… Przerwał jej ruchem dłoni.- Operacje były 4 lata temu. Teraz pani mama nie ma nowotworu. My mamy bardzo ścisłe regulacje… Jedyna Córka przyjęła wyrok. Otwartymi dłońmi wycierała policzki- ale panie doktorze, proszę, ja bardzo proszę… Ja… Niespodziewanie pochyliła się i pocałowała go w rękę – ja błagam pana! Doktor wyraźnie zażenowany wyszarpnął rękę i ujął ją pod łokieć. Nie, nie…, co też pani wyprawia… przykro mi…, niech się panu uspokoi… Zdecydowanie podprowadził ją pod drzwi. Usłyszała szczęk klucza zamykającego zamek od środka.
Nie pamięta ile czasu przesiedziała w samochodzie. Kiedy wróciła do domu, Mama była przygotowana do snu. Słaba. Spokojnie uśmiechnęła się do córki, gdy usiada na brzegu łóżka. W myślach szukała słów, które mogłyby uspokoić ją przed nocą, ale nie zdążyła nic powiedzieć. Mama zasnęła, a i ona posiedziała tylko trochę. Poprawiła kołdrę, pogładziła ręce, chciała jeszcze pocałować, ale bała się, że obudzi. Położyła się w pokoju obok. Nasłuchiwała. Z pokoju dobiegał spokojny oddech. Błogosławiona cisza. Dopiero nad ranem zbudziło ją głośne westchnięcie. Ulgi? – spojrzała na zegarek – 6.30. Jeszcze wcześnie- pomyślała. Zajrzała do niej później, po 8. Dostrzegła coś niepokojącego. Mama wyglądała inaczej. Zrozumiała. Żelazny uścisk w gardle i łomotanie serca. O mój Boże, o Matko… dalej nie pamięta. Chyba przestała istnieć.
Dość tych wspomnień! Już późno. Myśli przywołują Jedyną Córkę do teraz, ale coś nie pozwala jej wstać z ławeczki pod orzechem. Nagle, na gałęzi, tuż nad nią przysiada wrona. Młoda, niezbyt duża, czarnopióra, lśniąca… Tegoroczna. Ciekawska i taka odważna! Ma w sobie tyle życia i skrzeczy jakby wolała! A może…? Mamo, może teraz możesz latać i w dzień? Niespodziewana radość rozparła serce Jedynej Córki Swojej Matki, w oczach pojawiły się łzy… Wróciłaś! Po długiej chwili wrona niespiesznie poderwała się do lotu. Chwilę kołuje nad drzewem a potem wznosi się wyżej i wyżej.