Czy są tu miłośnicy Jane Austen? W ramach pierwszego w tym roku blogowego konkursu Pasji Pisania możecie wygrać wyjątkowe wydanie książki „Lady Susan. Sanditon. Watsonowie”. Ostatnia historia – zarzucona przez Austen – została dokończona przez inną autorkę.
Pora na pierwszy w 2024 roku blogowy konkurs. Mamy dla was coś z klasyki – zbiór trzech powieści Jane Austen: Lady Susan. Sanditon. Watsonowie – w nowym znakomitym tłumaczeniu Doroty Tukaj. Ta pierwszato porywająca powieść epistolarna, a tytułowa bohaterka jest gotowa umiejętnie manipulować otoczeniem, aby osiągnąć własne cele (nie tylko te matrymonialne). Z kolei Sanditon to opowieść o planach przerobienia pewnego nadmorskiego miasteczka na modny kurort uzdrowiskowy. Prace nad tą historią przerwała śmierć autorki. W tym tomie znaleźli się także Watsonowie – wczesna powieść Austen o perypetiach Emmy Watson i jej sióstr. Pisarka zarzuciła tę historię. Do niedawna znaliśmy tylko napisane przez nią rozdziały. Wydawnictwo MG zaproponowało czytelnikom dokończenie tej historii (stworzone na podstawie notatek Austen) pióra L. Oulton. Więcej o tej książce pisałem w zeszłorocznej „Lekturze na weekend”.
„Nigdy się w ten sposób żadnej sprawy nie doprowadzi do końca, wie pan, gdy powóz czeka u drzwi” – Jane Austen, Sanditon
Mamy dla was trzy egzemplarze książki Lady Susan. Sanditon. Watsonowie ufundowane przez Wydawnictwo MG.
Zadanie konkursowe jest oczywiście pisarskie – polega na stworzeniu opowiadania. Konkursowe słowo-klucz to „niedokończone”. Inspirujące? Dokąd zaprowadzi was wena? Opowiadanie – lub jego fragment – wklejcie w formie komentarza do wpisu konkursowego. Wasze prace nie powinny przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Czekamy na nie do 21 stycznia włącznie. Dorota Tukaj wybierze trzy najlepsze prace, a ich autorzy/autorki otrzymają nagrody.
Powodzenia!
Źródło cytatów: Jane Austen, Lady Susan. Sanditon. Watsonowie, tłum. Dorota Tukaj, Wydawnictwo MG, Warszawa 2023.
Leżał na łóżku bez sił. Przepocona i w bezładzie kołdra jednym rogiem opadała i dotykała wzorzystego dywanu przykrywającego całą podłogę. Ciszę w pokoju przerywał tylko chrapliwy oddech ciężko chorego. Każdy łyk powietrza był wysiłkiem himalaisty zdobywającego ośmiotysięcznik. Czuł się jak ryba wyrzucona na brzeg. Czuł, że umiera.
Kolejne refleksje o przemijającym życiu przemykały w jego zamglonym umyśle, niczym klatki starego, czarno-białego filmu. Czy coś udało mu się osiągnąć? Zostawić po sobie dla świata?
Jego studia architektoniczne. Projekty konstrukcji i budynków, które miał wznosić by zmieniać otoczenie i komfort życia mieszkańców niezliczonych miast. Niedokończone…
Rzucił je by wspólnie z przyjacielem z dzieciństwa założyć start-up i zrewolucjonizować branżę projektową. Wizja wspólnie napisanego programu „NewUrbs” pękła i roztrzaskała się kiedy skończyły się fundusze pozyskane z grantu. Cel firmy. No cóż… Niedokończony…
Tak jak i jego przyjaźń. Kiedy projekt upadał, kłócili się o wszystko. O plany, które należało zrealizować. O pieniądze, by utrzymać firmę na powierzchni. Nie była to relacja, która przetrwała tę próbę. Niedokończona…
Ach, pozostał związek z Elą. Zawsze wspierała go, była obok. Podzielała jego światopogląd i zapał. Często okazywała się wsparciem, którego tak potrzebował w krytycznych chwilach. Jednak z czasem powoli rozchodzili się każde w swoją stronę. A wspólny ślub, który planowali? Niedokończony…
Czy coś udało mu się zakończyć w życiu? Czy starczy czasu, aby dokończyć w pełni choć jedną rzecz?
Z najwyższym trudem wziął ostatni oddech i zakończył.
Priorytety
– Święty Panie Boże i wszyscy Aniołowie! Jak tutaj wygląda? – zawołała Matylda od progu. Dzień dobry mamo – odpowiedział przekornie Mariusz – może najpierw się przywitasz, napijesz się kawy?
-Jak ty możesz w ogóle o kawie myśleć jak tu nic nie jest dokończone? Sprzątanie niedokończone, kubki po śniadaniu nie pozmywane, zabawki porozrzucane… – Matylda zmarszczyła brwi, podwinęła rękawy i stanęła przy zlewie.
-Ach mamo przestań. Zobacz jaki piękny dzień, spójrz jak Marta szaleje na zewnątrz z Jankiem- odpowiedział Mariusz, nie obracając oczu od przeszklonych drzwi prowadzących na taras.
Marta biegała po trawie za ich dwuletnim synkiem, który piszcząc i śmiejąc się głośno próbował schować się przed nią za stara grusza. Marta trzymała w ręku szlauch i polewała małego za każdym razem kiedy ten wychylił się zza drzewa.
-W takie upalne dni Janek chętnie bawi się w „mokrego – ganianego” – powiedział Mariusz
Głośny śmiech roznosił się po całym ogrodzie.
-Nic nie poskładane, pranie nie rozwieszone…-kontynuowała Matylda- a wy w najlepsze się bawicie.
Mariusz westchnął głęboko, milczał.
– Nie pamiętasz jak byleś dzieckiem, ja miałam zawsze wszystko zrobione, okna pomyte, ugotowane. Twoje zabawki nigdy nie leżały w salonie porzucane. Pamiętasz, jak było czysto u nas w domu? – ciągnęła Matylda spoglądając na swojego syna z dezaprobata.
-Rzeczywiście, nie pamiętam mamo. Nie pamiętam pomytych okien, nie pamiętam posprzątanych zabawek ani pomytych podłóg. Pamiętam, że często bawiłem się sam, nigdy nie miałaś czasu, zawsze byłaś zmęczona i śmialiśmy się rzadko.
Mariusz podał mamie pistolet na wodę i dodał:
– Zostaw to zmywanie po prostu niedokończone, a lepiej rozpocznij to co naprawdę się liczy.
Mamy pierwsze prace! Kto następny?:)
Zimne, jesienne, szare popołudnie zapowiadało zmianę pogody. Wiatr smagał bezlistne gałęzie, a w powietrzu czuło się charakterystyczny zapach lodu, zapowiadający nadchodzącą zimę.
[…]
Nie biegłam teraz przez rozległą pożółkłą łąkę, na którą powoli opadała mgła, a pomiędzy kwiatami bezkresnego ogrodu… [opis ogrodu]
Ogarnęło mnie zmęczenie, więc przeszłam z truchtu do chodu. Obraz ogrodu rozmazywał się, a otaczający świat szarej późnej jesieni wpychał się nieubłaganie w jego miejsce.
Świadomość wróciła i teraz dotarło do mnie, że zamiast planowanych pięciu kilometrów, przebiegłam ich dziewięć. Zdarzało mi się to coraz częściej.
Porzuciłam główny trakt i weszłam na wąską i wilgotną ścieżkę. Czułam jak, namoknięta ziemia rozsuwa się lekko pod stopami.
Powoli zapadał zmierzch, więc drogę oświetlałam sobie światłem z komórki. Czułam jak, temperatura spada w zastraszającym tempie. Szczęka drżała mi z zimna.
Usłyszałam za sobą kroki. Odwróciłam się nazbyt gwałtownie i straciłam równowagę. [opis upadku]
Podniosłam się z wysiłkiem i w tym półmroku ujrzałam niedokończoną studnię. [opis studni]
Zaciekawiona nachyliłam się i ujrzałam tam jakieś migające światło, które stawało się coraz mniejsze i mniejsze. To nie mogła być moja komórka!
Poczułam nagłe pchnięcie! Wyciągnęłam ręce do przodu i jakimś cudem udało mi się złapać za ceglaną krawędź. Próbowałam się podciągnąć, kiedy zobaczyłam przed sobą męską sylwetkę. Uniosłam głowę, chcąc dojrzeć jego twarz, ale woal ciemności ukrył ją przed moim wzrokiem. Jego dłonie zacisnęły się na moich nadgarstkach i oderwały je od powierzchni, której tak kurczowo się trzymałam.
Zawisłam, skazana na łaskę jego mocnego uścisku…
Czego najbardziej mi żal? Nie wiem, czy jest jedna rzecz.
Zdjęć, które już nie stoją na szafce w salonie? Tak, na pewno mi ich brakuje. Jeszcze zostały czyste ślady na zakurzonym lekko blacie, odciski wspomnień. Nie będzie nowych wyjazdów, które można by sfotografować, nie zamkniemy w ramce uśmiechów doświetlonych naszym słońcem.
Porannej kawy też już nie będę parzył. Straciła smak. Przestała być pobudzająca. Dokładałem cukru, ale nadal była gorzka, parzyła język. Ostatnią wylałem do zlewu po pierwszym łyku. Smakowała wtedy, gdy szykowałem w dwóch kubkach, a teraz… Piję szklankę wody. To zdrowsze. Podobno kawy nie należy pić z samego rana. Czyli może to i dobrze. Mój organizm mi podziękuje. Tylko, że ja tak lubiłem naszą kawę z cynamonem.
Na półkach w łazience mam teraz za dużo miejsca. Bo co ja tam mogę postawić? Żel do golenia, balsam po goleniu, pastę do zębów i koniec. Purytański zestaw mężczyzny. Perfumy wyrzuciłem. To był prezent. Piżmo i drzewo cedrowe dodawało mi pewności siebie, samczości. Przestały pomagać w budowaniu ego, więc flakonik wylądował w koszu. Chciałem nimi pachnieć dla… A i jeszcze mam szampon. I dużo pustego miejsca.
Najgorsze są niedokończone puzzle. Widok Wielkiego Kanionu pocięty na setki małych kawałeczków. Mieliśmy tam pojechać. Zaczęliśmy układać w akcie ostatecznej rozpaczy, jakbyśmy mieli nadzieję na to, że jak się uda z tą układanką, uda się też z życiem. Nie skończyliśmy, nie dobrnęliśmy nawet do połowy. Wczoraj podszedłem do puzzli z workiem na śmieci. Już wyciągnąłem rękę, by zgarnąć je i wyrzuć. Nie miałem siły.
Nie mam siły…
Staruszek z trudem dotarł do trawnika pod rozłożystym klonem. Od tygodnia jego ciało toczyło nierówną walkę z rwą kulszową, ale z dokarmiania ptaków nie zamierzał rezygnować. Mowy nie ma. Jedyna przyjemność, która mu została na końcówce życia.
Ucieszył się widząc, że koło drzewa przypatruje mu się kilkanaście zziębniętych gołębi. Z sąsiednich krzewów zaraz sfruną wróble, zawsze czekają na ostatnią chwilę.
Przez chwilę nie mógł trafić dłonią do kieszeni. Nawet to sprawiało mu trudność. Jutro torebkę z kawałkami chleba przyniesie w ręku. Choć nie, bo jak ją upuści, to nie zdoła podnieść. Szkoda, będzie znowu mocował się z kieszenią.
W końcu udało mu się wydostać zawiniątko. Wysypał kawałki na drżącą rękę i rzucił najdalej jak mógł. Stał kilka minut, przyglądając się, jak gołębie w gorączkowym tańcu wyjadają chleb, a wśród nich wróble z lekkością iskier nurkują po upatrzony okruch.
Zawsze czekał do samego końca, gdy pod drzewem nie został już żaden ptak. Misja zakończona – powtarzał w duchu i uśmiechał się do siebie. Noga za nogą, z uwagą stawiając każdy krok, ruszał w stronę domu.
Dzisiaj też szedł powoli, mijając osiedlowe bloki. Nigdy nie zastanawiał się, co kryje się za ich murami, ale w ostatnią sobotę, nieproszone, odkryły przed nim swe tajemnice. Spojrzał do góry na zbombardowane piętra. W czteropiętrowym budynku przednia ściana została w połowie oderwana, odsłaniając żółtą kuchnię na trzecim piętrze. Przystanął parząc na okaleczone mieszkanie. Pod ścianą lodówka, obok kremowe szafki i kuchenka. Wyglądały na nietknięte. Na palniku nadal stał garnek z przykrywką. Wołanie „Obiad gotowy” pocisk zmiótł w ziejącą wyrwę. Westchnął i ruszył dalej, ściskając pustą torebkę.
– Kochana, zrób sobie kawę! Zaraz do ciebie przyjdę, tylko wezmę prysznic. Wpadłam w taki ciąg pisania, że, wstyd się przyznać, ze trzy dni się nie kąpałam! Pisałam po dwanaście godzin, mówię ci, nic, tylko kawa, papierosy i „Atlas tęsknot”! – powiedziała Ida i zniknęła w łazience.
Dora podeszła do ekspresu i beznamiętnie podstawiła filiżankę. Nienawidziła Idy i tego, że nigdy jej nie dogoni. Nie dowie się, jak to jest iść pod prysznic po trzech dniach, bo można żyć z pisania i tak słodko się w nim zatracić. Ani tego, jak to jest, gdy o twoje powieści wydawnictwa biją się jak na promocjach w Black Friday. Stała nad ekspresem i zastanawiała się, po co w ogóle przyjęła to zaproszenie na kawę. Wyjdzie stąd sfrustrowana i wściekła.
– A wiesz, że żadne z wydawnictw nie wie, że coś piszę? Do tej pory nie podpisałam umowy na drugą książkę, bo kto wie, jakie padną propozycje? Nikomu się nie przyznałam, tylko tobie! Ale nie bój się – to będzie większy hit, niż wszystko, co do tej pory napisałam! – Zza zamkniętych drzwi padły słowa, po czym rozległ się huk, dokładnie w chwili, gdy kawa wypełniła filiżankę. Dora podeszła do drzwi łazienki i ostrożnie je uchyliła. Ida leżała naga przed wanną. Jej oczy były puste, a z rozbitej głowy wypływała struga krwi, która na czarnych płytkach wyglądała jak czerwony dywan.
Pobiegła do gabinetu. Na szklanym biurku, obok czterech pustych kubków po kawie stał niewygaszony laptop. Rzuciła się na myszkę jak zachłanny kot, by się czasem nie wygasił i nie musiała wpisywać hasła, którego nie znała.
Niedokończony skrypt „Atlasu tęsknot” otworzył się przed nią jak zaproszenie. Upiła łyk kawy. Smakowała jak sukces.
Mój pierwszy nawiedzony dom to nawet nie była rudera. Ot, willa na przedmieściach, trochę zaniedbana, o tyle, że może nie zaszkodziłoby odświeżyć elewacji, odmalować kuchni i wycyklinować podłóg, nie że coś się faktycznie sypało a wejście do środka wymagało szczepienia przeciw tężcowi. Tapety w pokojach, staroświeckie, ale gustowne i wciąż o żywych kolorach, dywany, tylko przetarte w miejscach, gdzie przez lata wydeptano ścieżki, pęknięte tu i ówdzie płytki w poza tym schludnych łazienkach. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj, ale najlepiej pamiętam beztroski śmiech i roziskrzone oczy Mai, która otwierała niezbyt skrzypiące drzwi do kolejnych pomieszczeń tak, jakby była młodą mężatką po raz pierwszy oglądającą swoje pierwsze mieszkanie a nie doświadczoną łowczynią, spodziewającą się, że za którymiś drzwiami czai się paranormalne zło. I pamiętam jej słowa:
– Duchy boją się nas bardziej, niż my duchów. To tylko zagubione dusze ludzi, którzy zostawili tu jakieś niedokończone sprawy. Wszystko będzie dobrze.
To ironia, że ktoś tak pełen życia specjalizował się w kwestiach śmierci. Tym trudniej pogodzić się z jej odejściem.
Na jej stoliku nocnym nadal leży książka, którą czytała. Z zakładką między dwieście szesnastą a dwieście siedemnastą stroną. Na fotelu została zaczęta robótka, połowa szalika. Obok zlewu stoi kubek z resztką jej ostatniej kawy. Nie potrafię wylać jego zawartości. Dom strachu z klocków nie doczekał się wieży. „Oglądaj dalej, Maja” zachęca Netflix, kiedy wchodzę na jej profil. Niewypalona świeczka o zapachu kardamonu. Niewypakowana walizka…
– Wszystko będzie dobrze, skarbie – mówi Maja i niematerialnym palcem ociera niewyschniętą łzę z mojego policzka.
Siedziałem wśród sterty papierów, większość z nich powinna być gotowa dosłownie na wczoraj. Natłok pracy w połączeniu z nałogową wręcz prokrastynacją pochłonie każdego. Nawet, gdy goniły mnie terminy nie stresowałem się, nie potrafiłem się zmotywować i gapiłem się na kubek wypełniony herbatą z miodem i cytryną, leżący na skraju biurka. Czyżby depresja? Proszę, aby nie znowu.
Dochodziła północ, dzieci spały od kilku godzin, ciszę wypełniającą moje domowe biuro przerwało nieśmiałe stukanie w okno. Przesłyszałem się? Wróciłem do zajęcia myśli kubkiem. Stukanie powtórzyło się. Powoli odsunąłem krzesło. Ktoś stał na zewnątrz, niewidoczny w mroku. Otworzyłem okno i spojrzałem w ciemność. Na moim tarasie stała postać w czarnym płaszczu, ledwo dostrzegalna w blasku księżyca.
– Witaj Tomku.- serce zabiło mi mocno w piersiach, kilka lat nie słyszałem tego głosu. Ostatni raz przed narodzinami Marty.- Musisz ze mną pójść. Mamy niedokończoną sprawę w Wiedniu.
– Nie mogę. Jestem dziś sam z dziećmi, a poza tym nie licz na mnie. To co było w Wiedniu to przeszłość. Nie zamierzam do niej wracać.
– Jeżeli nie chcesz, aby Marcie i Jakubowi coś się stało. Pójdziesz ze mną teraz.
Pomnikiem Dzikusa stała się niedokończona butelka piwa „Mieszczańskie”, którą zostawił na murku tuż przed tym zanim rzucił się wykonać swój Ostateczny Skok. Zaraz po stypie Ostry wyjął ją z kieszeni i przymurował do ostatniego miejsca na tym łez padole, które miało zaszczyt gościć Dzikusową sempiternę wtedy gdy jeszcze była ciepła. Dzięki Ostatecznemu Skokowi Dzikusa mała Jadzia zamiast wkomponować się w chłodnicę nadjeżdżającej ciężarówki mogła się brzydko zestarzeć, stać się Zrzędliwą Jadwigą i zatruć życie swojemu nieszczęsnemu mężowi oraz dwóm synom. Skok ten spowodował również niezgorszą konfuzję miejscowego klechy, który w jednym momencie stracił obiekt odsądzania od czci i wiary i musiał zaczął cos bredzić o nawróceniu Dzikusa na drogę cnoty i o tym, że nawet w złych ludziach jest odrobina dobra.
Dzikus to był gość. Sztajmes nad sztajmesami, który potrafił „z wira” wychylić browar w siedem sekund. Jedyny który nie bał się ganiać za dzielnicowym krzycząc „Kto go wypuścił bez kagańca?!” czy – nawalony jak stodoła w sianokosy – tańczyć pogo na dachu monopolowego w rytm odgłosów młota dochodzących z pobliskiej budowy. Król naszego przedmieścia. Zdetronizowany w sekundę za pomocą rozklekotanego Stara model 66 w kolorze rdzawo-czerwonym.
I tyle po nim zostało. Znoszona, poprzecierana na łokciach, ramoneska. Wymiętolony tomik „Moskwa-Pietuszki” z plamą po czerwonym winie Sophia Melnik na stronie sto siedemnastej. Niezliczone śmieszne historyjki z nim w roli głównej. Niedokończona butelka piwka na murku. I pamięć tych co go podziwiali i kochali za to, że był wolnym człowiekiem. Wznoszę toast na cześć bohatera Ostatecznego Skoku nucąc jego ulubioną piosenkę „ A gdy przyjdzie po mnie ta sucha kurwa śmierć, wypiję jeszcze łyk i powiem wszystkim ‘cześć’ ”. Ale historii tego gestu Jane Austin i tak by nie zrozumiała.
Dym stopniowo rozchodził się w powietrzu, osadzając pył na drzewach, chodnikach i wpatrzonych oniemiało w zgliszcza dziecięcych twarzach. Ich oczy, jak panda, podkrążone czernią szkliły się brylantami bólu. W wielkim ścisku wtulone w siebie czekały końca. Kawał okna kołysząc się na ostatniej desce, uparcie przymocowanej do ściany rozbrzmiewał skrzypiącą melodię. Z poddasza od dzisiaj wypatrywać będzie można wschodów i zachodów słońca, podziwiać konstelacje gwiazd a dach budynku w strzępach zwiedzać będzie najbliższe okolice przez wiele miesięcy. Następnie wiatr rozniesie go po świecie lub dzielny strażak zbierze go do wysypiska.
Kilka pięter i kilkanaście pomieszczeń zlały się w jedną wielką jaskinię. Dziurę zionącą strachem i brudem. Gdzieniegdzie tylko kawałek stołu podpierał się o ceglaną ścianę. Niedokończone książki ze świstem szukały swoich porozrzucanych i dogasających żarem stron w najróżniejszych czeluściach ich zniszczonego domu. Połamane, ziejące czerwienią cegły co chwilę odrywały się od ścian lub turlały resztkami schodów, bawiąc się w dotarcie do celu. Niczym betonowe kręgle pod ich uderzeniem przewracały się kolejne, ledwo ocalałe przedmioty.
To nic takiego. To przecież nic takiego. To tylko kilka ścian, podłóg i mebli. To przecież tylko budynek ziejący pustkami. To przecież tylko dom garstki ocalałych dzieci. Nie pierwszy więc i nie ostatni. Znajdą kolejne mury. Kolejne ściany. Z obrazkiem zawieszonym na szafie z pomocą znalezionej w ziemi pinezki po raz kolejny nazwą je domem. Oby nie ostatnim.
Jedną z największych porażek jego dotychczasowego życia (którego znaczenie większość osób umniejszyłaby wzruszeniem ramion, bo co znaczy czternaście lat z perspektywy zajętego stanem swojego konta tatusia) było to, że chyba nigdy nie dowie się, co ukrywa się za tymi drzwiami.
Co noc szedł przez długi korytarz. Jego bose stopy tonęły w miękkim dywanie, a wraz z nimi wszelkie odgłosy. Szepty, szuranie czy skrzypienie ścian ginęły w wąskiej przestrzeni. Mury nachylały się nad nim jak zagniewane górskie szczyty, gotowe spuścić na niego lawinę, jeżeli wymsknie mu się choćby głośniejsze westchnięcie.
Drzwi były ogromne. Zawiasy z trudem utrzymywały je w pionie. Ciemne, wypolerowane drewno lśniło jak lustro. Rzeźbione zdobienia gubiły się w przygaszonym świetle, tylko ich cienie nadawały całości trójwymiarowy charakter. Czekały na końcu korytarza. Zagradzały drogę niczym potężny ptak z rozłożonymi skrzydłami, strzegący przejścia. Czasami, kiedy wydawało mu się, że jest już blisko, wyciągał rękę najdalej jak potrafił, aż czuł w ramieniu szarpnięcie. Dostrzegał wtedy błysk ptasiego dzioba, z którego wysuwał się mosiężny pierścień kołatki. Udawało mu się musnąć palcem zmatowiały metal i za każdym razem wzdrygał się z obrzydzeniem, bo był on ciepły i pokryty lepką wilgocią, jakby ktoś przed chwilą długo trzymał go w dłoniach. Budził się zanim zdążył spojrzeć w wysadzane rubinami oczy ptaka.
Właściwie to nigdy nie budził się sam. Zawsze ktoś nim potrząsał, zrywał kołdrę, krzyczał albo zapalał światło. Gdyby to zależało od niego, spałby bez końca, ale rzeczywistość nie pozwalała mu o sobie zapomnieć. A on czuł, że za drzwiami czeka na niego tajemnica, warta więcej niż kolejny dzień.
Na ten wyjazd oszczędzał rok. Chociaż nie! Czternaście miesięcy! Nawet znając cztery języki, mając wyższe wykształcenie turystyczne i szefując recepcji dużego hotelu w centrum atrakcyjnego miasta wojewódzkiego, nie zdołał odłożyć w rok tyle, żeby starczyło na dwumiesięczny pobyt w odludnym domku na południu Francji. Ten domek wynajął z przyzwyczajenia, bo teraz wystarczyłby mu jednoosobowy pokój w pensjonacie. Przemyśli to przed następnym wyjazdem. Najważniejsze, że nie ma rodaków. Hałaśliwych, z piwnymi brzuchami, traktujących wszystkich z góry,
– To ciekawe, bo ja takich term nie pamiętam. – Doleciał go nieznośny ton gdzieś zza głowy.
– … – Z kolei odpowiedź cichym damskim głosem ginęła w gwarze nadmorskiej plaży.
– Ja byłem z tobą tylko w jednych. I to nie są te.
– …
– A Romek był z nami?
– …
– Bo wtedy byliśmy z Romkiem. I Tomkiem. Mali byli. To w 2018 roku było.
– …
– Zawsze coś pokręcisz! W tamtych to ja byłem z chłopakami z firmy. Świetny wyjazd, najlepszy.
– …
– Może z kimś innym byłaś?
– …
– No, z tym Kuczyńskim. „Pani Jolu to, pani Jolu tamto”. Fircyk z baletu.
– …
– A pewnie! Jak mu mordę obiłem, to co miał zrobić?
– …
– Takie tam małe miki.
– …
– Nie opowiadaj gupot!
– …
– A niby kiedy to było?
– …
– Musiałbym zauważyć, że ciebie w domu nie ma, a jakoś nie pamiętam takiego szczęścia.
– …
– Dejże sobie powiedzieć! Ja już ci wszystko powiedziałem, ale mogę… Czekaj, czekaj. Skoro nie Kuczyński, bo on ma wybite z głowy, to kto?
– …
– Te zęby to nie ja. Widocznie większy z niego wędrowniczek.
– …
– Nie zmieniaj tematu, mów z kim?!
– …
Telefon zawibrował wiadomością, Spojrzał na ekran: ktoś się dobiera do samochodu. Szybko pobiegł na parking tylko po to, żeby stwierdzić kolejny fałszywy alarm.
Z rozmowy z lekarzem zapamiętałam tylko tyle, że nawet jeśli przeżyjesz, to i tak cię straciłam. Podobno tętniak zniszczył zbyt wiele, wycięli z twojej głowy kawał ciebie, wycięli kawał mojej duszy. Może nigdy się nie obudzisz, a na pewno nigdy nie będziesz taki sam jak kiedyś. Nic, że nie dopijesz kawy, nie dopiszesz maila – ty nie dokończysz żadnej z ważnych spraw!
Na szczęście tego nie wiesz, gdy bezbronny topisz się w kablach urządzeń monitorujących twoje bezwładne ciało. Jego miękka, wciąż ciepła bryła jedynie obiecuje czułość, jak lalka stanowiąca doskonałą imitację żywego niemowlęcia. Twoje półotwarte oczy patrzą, lecz nie widzą. Dziwne, że łzawią. Lekarze twierdzą, że to mimowolny odruch, ale wolę wierzyć, że łzy przywołała piosenka, która płynie z radia przemyconego na OIOM, by cię budzić do życia. „Niebieska piosenka”, przy której siedem lat temu tańczyliśmy pierwszy weselny taniec. Dziś jej słowa, w których Pan nadziwić się nie może, że to już ty pukasz do nieba drzwi, brzmią jak ponure proroctwo. Śmiem żywić nadzieję, że nie tylko Jego zaskoczyłeś, pewnie święty Piotr, widząc cię za wcześnie, też podrapał się po głowie, by w końcu zatrzymać gdzieś między niedokończonym życiem, a śmiercią. Sprawę twą skierował na niebiańskie konsylium i dlatego trwamy w tej mrocznej poczekalni. O jaki wynik tych obrad się modlić? Niech się stanie wola czyja? Czyja wola się stała?
Nagle czuję dotknięcie. To twoja lepsza ręka czasem się podnosi. Czyżby w mimowolnym odruchu dotknęła moich włosów i siłą ciężkości osunęła się po twarzy? Czy mam cię za nią chwycić, próbując z nicości wskrzesić niedokończone?
„Ja wstawię się za tobą” nucą moje samowolne usta twojemu milczącemu ciału.
Dźwięki, jakie wydaje z siebie morze wcale nie działają na mnie kojąco. Potworny ryk fal rozprasza mnie. Każda myśl tonie w chluszczącym szumie. Ciągłe podmywanie piasku i cofanie się wody ma w sobie coś niedokończonego. Przypomina niekończące się sznurowanie i rozsznurowywanie butów. Irytuje mnie, że szukam sensu w czymś, co z samej swojej natury tego sensu jest pozbawione. Jednak wciąż tu jestem. Majowe słońce lekko tylko przygrzewa moje plecy. Silny wiatr szarpie za moją bluzę z kapturem. Siedzę w oddalonej części plaży i uczepiony piasku pozwalam, by jego drobinki prześlizgiwały się między moimi palcami. Uciekam wzrokiem od błąkających się tu i ówdzie plażowiczów. Wyobrażam sobie, że obok mnie siedzi mama, która tak lubiła tu przyjeżdżać. Z mroków niepamięci wyławiam jej grymasy i gesty, zanim rozwieje je wiatr. Wyraźnie czuję tłusty zapach smażalni ryb. Gruba panierka flądry zgrzyta pod moimi zębami. Spłukuję słony smak chaustem pepsi-coli. Wokół krzyki rozentuzjazmowanych dzieci, rozpływające się w bezforemnym hałasie rozmowy dorosłych. Mama przekomarza się z moją siostrą. Ja nic nie mówię. Jak zwykle.
Kilkadziesiąt lat później, kiedy siedzę przy jej łóżku na oddziale chorób nowotworowych, potrafię jedynie monologować urywkami zdań. Chociaż tyle mam jej do powiedzenia, słowa zatrzymują się w moim gardle jak nieprzeprzetrawiona ość. Nigdy się nie dowie o spowodowanym przez nią bólu, ani o mojej wobec niej wdzięczności. Wycieram łzy zlepiające mi powieki. Wychodzę jak tchórz uciekający z tonącego okrętu. Nazajutrz telefon. Tata łamiącym głosem mówi mi, że mama odeszła. Patrzę pustym wzrokiem w ścianę. Słyszę morze. Tak dalekie, jakby szumiało zza kotary…