Głośno było swego czasu o „Uległości”, powieści francuskiego pisarza Michela Houellebecqa. Ta książka kojarzy się przede wszystkim z polityką, ponurą wizją przyszłości – ale nie zabrakło też fragmentów poświęconych literaturze.
Opublikowana po raz pierwszy w 2015 roku „Uległość” to jedna z najpopularniejszych powieści Michela Houellebecqa, francuskiego pisarza, przez jednych uważanego za skandalistę, przez innych za pisarza, który potrafi przekonująco przedstawić problemy społeczne.
Jak wiadomo, „Uległość” to książka zanurzona w świecie polityki – mamy tu nieodległą przyszłość, wybory we Francji, przejęcie władzy przez Bractwo Muzułmańskie. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien fragment związany z literaturą i pisaniem. Zobaczcie:
„A przecież specyfika literatury, najważniejszej ze sztuk kończącego się na naszych oczach Zachodu nie jest aż tak trudna do zdefiniowania. Podobnie jak literatura, również muzyka może służyć do opisania niezwykłego przeżycia, emocjonalnej przemiany, najwyższego smutku lub ekstazy; podobnie jak literatura, również malarstwo może budzić zachwyt lub otwierać nowe spojrzenie na świat. Lecz jedynie literatura jest w stanie wywołać poczucie kontaktu z umysłem innego człowieka w jego integralności, z jego wzlotami i upadkami, z jego ograniczeniami, małością, obsesjami, przekonaniami, z tym wszystkim, co go porusza, ciekawi, podnieca lub budzi wstręt. Jedynie literatura pozwala nam na kontakt z umysłem osoby nieżyjącej w sposób bardziej bezpośredni, pełny i głęboki niż rozmowa z najbliższym przyjacielem; choćby ta przyjaźń była najgłębsza i najtrwalsza, nigdy w rozmowie nie zwierzamy się tak całkowicie jak wobec pustej kartki papieru, pisząc do nieznanego adresata.
Tak więc w przypadku literatury piękno stylu czy melodia zdań mają oczywiście swoje znaczenie, nie wolno też lekceważyć głębi refleksji autora i oryginalności jego myśli, ale autor jest przede wszystkim istotą ludzką, obecną w swoich książkach, a czy pisze bardzo dobrze, czy bardzo źle, to w sumie bez znaczenia; najważniejsze, że w ogóle pisze i jest w swoich książkach obecny (dziwne, że tak prosty , pozornie mało znaczący warunek okazuje się w rzeczywistości tak ważny, przy czym ten oczywisty , łatwy do zaobserwowania fakt był dotychczas w tak mizernym stopniu wykorzystywany przez filozofów wszelkiej maści; ponieważ wszystkie istoty ludzkie nie posiadając takiej samej jakości istnienia, posiadają w zasadzie taką samą jego ilość, tak więc w zasadzie są mniej więcej w takim samym stopniu obecne; a przecież po upływie kilku wieków nie sprawiają takiego wrażenia i zbyt często, czytając kolejne strony, które wyglądają, jakby bardziej podyktował je duch epoki niż osobowość autora, widzimy rozsypywanie się istoty niepewnej, coraz bardziej złudnej i anonimowej). Książka, którą lubimy, to przede wszystkim taka, której autor budzi naszą sympatię, mamy ochotę ponownie się z nim spotkać, spędzać kolejne dni”.
Czy zgadzacie się z tymi rozważaniami? Czy bohater wypowiadający te słowa nie przecenia roli autora danej książki i jego obecności? A może to właśnie autor jest najważniejszy? Czy styl rzeczywiście pozostaje bez znaczenia? Czy ma dla was znaczenie, czy autor wzbudzi waszą sympatię? Czy dlatego cenicie wasze ulubione książki?
Sporo tych pytań – i jestem ciekaw waszych odpowiedzi!
Źródło cytatu: Michel Houellebecq, „Uległość”, tłum. Beata Geppert, wyd. W.A.B., Warszawa 2015.
Źródło grafiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Michel_Houellebecq
Kilka luźnych uwag.
Chorąży zagłady Michael Houellebecq. Ma niewątpliwie styl, chłopak, ale nie ma „jaj”. Mają je za to nowożytni barbarzyńcy. I wcale nie mam na myśli islamskich, a właśnie rodzimych. Już idą, słychać chrzęst podkutych butów, będą zakazami czyścić przedpole. I myślę, choć mocno się zżymam , że to dobrze. Czyste przedpole się przyda.
Chciałbym zapytać: Czy w czasach, kiedy szczytem zachodniej kultury była do amoku zapracowana gilotyna również ględzono o śmierci zachodu? Czy Hellada, a później Rzym płakał nad rozlanym mlekiem? A jakże, wystarczy prześledzić literackie świadectwa. Jednak na popiołach lamentników powstały nowe arcydzieła, nowa cywilizacja.
Tak, poszerzyliśmy pole walki: ekologia, prawa zwierząt, eutanazja, cyberprzestrzeń, genetyka, wielkie oko. Niezły kulturowy szpagat. Krótka kołdra filozoficznych doktryn nie zakrywa naskórkowej moralności, pogruchotanej etyki. Wyszło, że stare zasady bez wsparcia pały ani rusz. Dotychczasowe ujęcie już nie wystarcza, zużył się stary styl. Nie ogarniemy świata wedle wytrychów skonstruowanych przez naszych ojców. A islam? Był już pod Wiedniem, był pod Chocimiem i zawsze niósł stare przebrzmiałe treści. Nic nowego. Naprzeciw niego chrześcijaństwo pokrzykujące z okopów, poszukujące zagubionych paru przykazań. I tak bywało.
Stare nie daje rady. Potrzeba nam nowego stylu myślenia.
Kiedyś chodzili po świecie gawędziarze. Nudziarzy z wiosek przepędzano. Autor jest ważny, ale styl w jakim się zaprezentuje jest ważny tak samo. Nie byłoby Bonda bez sposobu w jaki się przedstawia. Słyszycie? „Nazywam się Bond, James Bond” i wszystko jasne, i nie ma w tym grama bajeru. Czujecie jak Bond jest przed wami obecny? Jesteście pewni, że ten gość ma coś do powiedzenia i nie omieszka tego powiedzieć. Jesteście przekonani, że pewne sprawy nie będą do niego pasować, nie to nie Bond, on tak nie postąpi. Ma gość styl, ma zaufanie.
Zawsze zastanawiało mnie, że ludzie idą w ciemno na Pottera, na Gwiezdne Wojny, na Bonda numer enty. To właśnie zaufanie. Czy do lamentników można mieć zaufanie? Można jeśli jest się jednym z nich. Ale należąc do nich mimo poszerzenia pola walki, zawęża się własną wyobraźnię. Im przecież wszystko kojarzy się z katastrofą. Jakie to proste.
Ja rozumiem, jedna wojna, druga wojna, teraz atom, osiem miliardów ludzi do wykarmienia, brak wody, energii, miłości. Może kolejna wojna? Proszę bardzo, tylko pod warunkiem, że da się po niej jeszcze coś napisać. Pisarz ma być w tym i ponad tym. Trzeba pamiętać, że charakterny typ sobie poradzi, nie przepędzą go z wioski (i w tym Houellebecq ma kapkę racji) nawet jak trochę ponarzeka.
TROCHĘ!
Tomek, bardzo ciekawe spostrzeżenia – dają do myślenia. Trudno nie przyznać Ci racji.
„Autor jest ważny, ale styl w jakim się zaprezentuje jest ważny tak samo. ” – podpisuję się pod tym.
Ciekawe, że mówisz o zaufaniu – tak, myślę, że w literaturze jest ono potrzebne. Każdego pisarza powinno się obdarzyć pewnym zaufaniem, to znaczy tyle, co podejść do jego książki bez uprzedzeń. A potem już ma się zaufanie do pewnych autorów. Łatwo jednak można je stracić, wystarczy gorsza książka – ot, paradoksy literatury!
Przeciętny czytelnik nie ma szans poznać autora. „Książka, którą lubimy, to przede wszystkim taka, której autor budzi naszą sympatię, mamy ochotę ponownie się z nim spotkać, spędzać kolejne dni” – to może być jedynie o wyobrażeniu czytelnika o autorze. Czytałem wszystko Houellebecqa i sądzę, że jest to bardzo inteligentny pisarz. Jest przewrotnym prowokatorem. Osobiście lubię, kiedy autor podejmuje grę z czytelnikiem. Dlatego jestem fanem tego Pana. Co nie znaczy, że gdybym kiedyś się z nim spotkał, nie uznałbym go za fiuta, czy kogoś tam.
Mam przeczucie, że autorzy są (bywają) zazwyczaj znacznie mniej interesujący od swoich dzieł. Akurat Michael Houellebecq, jak sądzę, świetnie zdaje sobie z tego sprawę.
Ten fragment: „(…)a przecież po upływie kilku wieków nie sprawiają takiego wrażenia i zbyt często, czytając kolejne strony, które wyglądają, jakby bardziej podyktował je duch epoki niż osobowość autora, widzimy rozsypywanie się istoty niepewnej, coraz bardziej złudnej i anonimowej” to wspaniała intuicja. To stopniowe rozsypywanie się (przykładowo; mój wybór)..: Houellebecq – żyje, można pójść na kawę; Steinbeck – nasz, współczesny, niedostępny, bo martwy; Camus, Mann – nasi, ale błyszczą blaskiem odbitym od marmuru ich grobów; Tołstoj, Dostojewski – spiżowe pomniki; Bronte, Austin – pomniki poddane erozji – wiatr czasów – epoka przejmuje wiodącą rolę; Szekspir – czysty duch epoki; Homer – tchnienie wspomnienia ducha pewnej epoki.
Olo, trafne podsumowanie! Czy autorzy są mniej interesujący od swych dzieł – myślę, że to zależy od autora. Weź pod uwagę, że inaczej patrzy się na człowieka, a inaczej na dzieło literackie.
Tak sobie myślę – większość tych pisarzy, z którymi bym chętnie poszedł na kawę, żyła bardzo dawno temu…
Przy kawie, lampce wina fajnie się milczy. Od wielu lat milczę sobie z autorami których cenię. Czym częściej milczę, tym cieplejszy mam kontakt z milczącym. Forma egzystencji niema tu znaczenia.
Jedynie żona zżyma się na przyrastającą ilość pustych butelek i na zaduszną atmosferę naszych czterech ścian.
Tomek, ja nie umiem milczeć (albo takie milczenie trwa u mnie bardzo krótko). Muszę się dzielić książkami, z Moją Połową, z przyjaciółmi ze światem:)
Zmień zaduszne na duszne i gadaj. Człowiek stworzony jest do gadania, nawet jeśli umie gadać i pisać :).
No przepraszam, przynajmniej ja tak mam.
:):)
Michał, dysponuję całkowitym zrozumieniem dla takiej prospołecznej postawy. Niewątpliwie sprzyja ona zdrowiu wątroby. Jednak, jak powiada Hillman, by wyrazić siebie, należy usłyszeć w sobie Demony.
Tego można dokonać w milczeniu i ciszy. Nie Ty, według Hillmana, napiszesz genialną książkę, tylko Twój Demon. Ty będziesz medium. Bez Ciebie jej nie będzie. Bez Twojego Demona ona nie będzie, oryginalna, genialna. W milczącym kontakcie z demoniczną twórczością innych, Twój Demiurg odważy wychynąć z ukrycia i powalić świat na kolana. Tyle Hillman. Niech będzie błogosławiony za jedną z nielicznych nadziei w tym beznadziejnym świecie. Czym dłużej żyję, tym ze zdziwieniem mocniej przyznaję mu rację.
Tomek, słyszałem o teoriach Hillmana.
O, Hillman :))). Poważny i niepoważny, niesamowity Jungista. Jednak z pewną nieśmiałością Ci przypomnę: wadził się z Jungistami – tak; ile książek popełnił, no zgadnij kotku (?); jak się nosił, wyglądał – to akurat nie najważniejsze, a jednak coś mówi. Demony, zawsze są, a może by tak inną nazwę im nadać np. Stwórcy rodzący w bólach, albo Siewcy opowieści.
Chciałbym to wszystko kiedyś rozumieć. NIe mam innych pragnień.
Zrozumieć wszystko? To pragnienie z powodzeniem może zastąpić wszelkie inne:)
Jak ja lubię słowo „demon”. Nikt nie przejdzie obojętnym. Jeden się zdziwi, inny ofuknie. To słowo szpilka, każdego dotknie. A przecież Demony nie istnieją. Więc o co tu chodzi?
To osobiste. Jak rozumiem Hillmana, a rozumiem go po swojemu, Demon to struktura naszej podświadomości dająca nam ukierunkowaną moc sprawczą. Mnie się to podoba i samego sobie tłumaczy. Reszta, anturaż, niepotrzebne. Nie mam ambicji, nie jestem specjalistą, nie siedzę, nie chcę siedzieć w niczym. Wolę czuć. Byłem miłoszowską gąbką, lecz nie wchłonąłem wszystkiego. Trudno, nie zostanę Komputerem, Bogiem. Spaceruję, nie wierzę w pozaludzkie niewidzialne, próbuję uwierzyć w to co widzę. Czy można czuć bez wiary? Czy można patrzyć przez niekompletne szkiełka? Czy gubiąc zaufanie do swych zmysłów można być interesującym dla publiczności? Myślę, że tak, pod warunkiem nie wykonywania doktrynalnych szpagatów i intelektualnych wygibusów wszechwiedzy.
Tym co i jak piszemy pokazujemy siebie. Duch epoki? Rozpadająca się osobowość? To całun mierności. Czy czytamy miernoty? Od Homera po dziś literaturę piszą fascynujące Demony.
Nie od parady w życiorysach najlepszych z najlepszych zaczytują się miliony. Co, niniejszym Nam życzę.
„Czy można czuć bez wiary? Czy można patrzyć przez niekompletne szkiełka? Czy gubiąc zaufanie do swych zmysłów można być interesującym dla publiczności? Myślę, że tak, pod warunkiem nie wykonywania doktrynalnych szpagatów i intelektualnych wygibusów wszechwiedzy.”
Sądzę, że masz rację, Tomek. A „słowo-szpilka” anektuję do własnego słownika!
No jeśli tak, to wycofuję się jak rak (dot. rozumienia „demona”).
Badałam swoje rozumienie „szpilki” 🙂 i demon zawiera substancję trudną dla mnie do zaakceptowania. Taki rodzaj szaleństwa, ktore przechodzi na drugą stronę mocy i staje się nim samym. Z kolei lubię słowo demoniczny. Ostatnio słyszałam o anielsko -demonicznej naturze rzeczy przy opisywaniu kulturowego opisu rzeczywistości – chodziło o samorealizację w pracy w gospodarce wolnorynkowej.
Hillmana niewiele czytałam – wyimki lecz jest szalenie ciekawy, a za przekłuwanie „szpilką” napuszonych, amerykańskich Jungistów pokochałam go.
W kwestii szkiełek zawsze będą pozostawiały wiele do życzenia: soczewka nie ta, powiększenie niewiadome, dobrałem nie to szkło, nie mam w torbie właściwego, no i co z tymi, ktore są dla mnie terra incognita (nawet nie wiem, że istnieją). Przypomina mi się stary problem – jak mogę odkryć coś, o czym nie wiem, że istnieje? Ano można myślę sobie. Z wiarą i czuciem jest podobnie. Są rozdzielne.
Natomiast zmysły i brak zaufania do nich? To trudne dla mnie do przyjęcia, wolałabym im zawierzyć, są dla człowieka jedynym przewodnikiem. Zgoda, mogą łudzić, mamić i czynią to bez przerwy. Jednakże chyba większym iluzjonistą jest nasz umysł, Wielki Przerabiacz. Ha, zdaje się, że nie za daleko jestem, w tej sprawie, od podzielenia Waszego zdania.
Oj, kolebiemy się po tym świecie, kolebiemy. Ale, zrobiłem eksperyment. Otóż zagrałem na giełdzie. Zakupiłem walory i to wcale nie za poduszczeniem toruńskich maklerów. Tak o, samowolnie. Nie będę mówił o kwotach, wyrażę się w bezpiecznych procentach, aczkolwiek w niejakim przybliżeniu. Rachunki bowiem sprzed kilku lat uległy już, zgodnie z prawem oddane w zęby niszczarki.
Ale ad meritum.
Podzieliłem grę na giełdzie na dwie tury. W pierwszej, całe dnie spędzałem na drobiazgowych analizach. Słuchałem ekonomicznych, politycznych wiadomości, rozważałem krzywe spadków i wzrostów, wysłuchiwałem fachowców. Starałem się podejmować decyzje zakupu lub sprzedaży po gruntownym przemyśleniu sprawy, by nie móc sobie potem nic zarzucić. Powiem krótko, było cieżko. Jechałem na stracie, ba ślizgałem się po krawędzi, zwłaszcza emocjonalnego, bankructwa (oczywiście w ramach zainwestowanej kwoty). Kiepsko spałem, nic mi nie smakowało, pojawiły się problemy gastryczne, powieka zaczęła mi skakać.
Gdy udało mi się odbić jakoś od dna, przed kolejnym śmiertelnym nurkowaniem przeszedłem na drugi system.
Spałem do południa. Siadałem przed monitorem i gapiłem w błyskające światełka tabel. Starałem się o niczym nie myśleć. Po kilku godzinach okazywało się, że dokonywałem kilku transakcji, można powiedzieć na impuls. Nie było to rzucanie kością. Decyzje zakupu zależały od układu konfiguracji i częstotliwości błyskających światełek na warszawskim parkiecie. Tempo rozbłysków jest ogromne, to jeden chaos. A jednak w dwadzieścia procent czasu wcześniejszej tury odrobiłem straty i pomnożyłem kapitał wejściowy o circa sto pięćdziesiąt procent, bez wysiłku, na luzie, zrelaksowany, mający czas na totalnie wszystko. No, pomyślałem będę królem parkietu, rekinem finansjery, Soros to pryszcz.
Uszczęśliwiony wejściem w posiadanie złotej kury, czy jak kto woli złotego jaja, zrealizowałem zarobione nadwyżki na tak zwane beleco. Fotel maklera oddałem na chwilę żonie ufając, iż jej podświadomość, jako mająca kontakt bezpośredni z po mistrzowsku wysublimowaną moją również osiągnie sporo.
I powiem, że dobrze zrobiłem. Gruchnął kryzys. Zrobiło się minusowo i hiobowo. Ale przynajmniej to ja pocieszałem żonę, a nie ona karciła mnie.
Ups, te emocje znam, grałam. Szło mi podobnie do Ciebie. Nie ma mocnych, wycofałam się się dawno temu, wtedy kiedy zorientowałam się, że danych mam za mało, nawet tych do intuicji. To nie tak, że nie można stawiać lecz za mało danych, lub za dużo do przerobienia, może głowa nie ta lub intuicja, pewnie i talentu brak do błysku. Szczęściem realizowałam wirtualne zyski i w pewnym momencie sformułowałam żelazne zasady, których się trzymałam, z dużą boleścią, coś jak lina poręczowa przy wspinaniu.
Wiele razy słuchałam o małpach, ktore typowały lepiej lecz moim zdaniem to fake tzn. trzeba byłoby się bliżej przyjrzeć tym badaniom. Moim zdaniem wiedza, wytrenowanie, talent, lut szczęścia, przypadek są krytyczne. No i ciężka praca, wytrwałość za którą nie przepadam, ponieważ jest taka trudna.
Cieszę się, że pocieszaleś :), niewątpliwe lepsza pozycja lecz dodam – wpuściłeś ją „w maliny”, mam nadzieję że słodkie były i miała fun :).
Podziwiam Was – giełda? Sam nawet bym się do tego nie zabierał – zbyt dużo we mnie rozkojarzenia:)