Bohater jednego z opowiadań, które znajdziecie w „Żywopłotach” Marii Karpińskiej, odważnie stwierdza, że może napisać wszystko – wedle życzenia. Ale i jego w końcu dopada blokada twórcza. Trzeba mu pomóc!
Żywopłoty Marii Karpińskiej to zbiór wyrafinowanych opowiadań. Niby chodzi o zwyczajne życie, ale świat jest tu cudownie wykoślawiony. Bohaterowie próbują go oswoić, opowiadając o sobie. Znajdziecie w tej książce m.in. wymyślną apokalipsę, niezwykły ogród zimowy sąsiadów, perfekcyjnego barmana, robotnika zaglądającego do cudzych mieszkań przy okazji prac budowlanych czy dwóch pacjentów położonych w jednej sali szpitalnej – ich życiorysy zaskakująco splatają się ze sobą, właściwie się nie spotykając. To właśnie w cieniu Żywopłotów rozegra się kolejny konkurs na blogu Pasji Pisania.
Bohater prologu deklaruje: „Mogę napisać wszystko. Wszystko, co tylko chcecie. Anons, pamflet, umowę cywilnoprawną. Wszystko. Powiecie co, a ja napiszę. Czasem chwilę się zastanowię, ale niedługo. Parę, paręnaście sekund, a potem to już pójdzie jak lawina słów z literackiego wulkanu. Będziecie zaskoczeni, jak wartkim nurtem to ze mnie wypływa. Usiądę, choć niektórzy ponoć piszą na stojąco, ale ja jednak usiądę, wezmę ołówek, pióro, długopis, czy co tam macie, i napiszę. I będziecie zadowoleni. Obiecuję”. Prowadzi działalność, w ramach której pisze na zamówienie. Pewnego dnia próbuje namówić kolejną potencjalną klientkę do skorzystania ze swoich usług. Kobieta jest początkowo niechętna – ale wreszcie się zgadza. Zaznacza, że nie da mu hasła, lecz inspirację.
„Wyobrażałem sobie, że to wszystko jest początkiem, początkiem czegoś dobrego, a że bardzo lubię początki, byłem w wyśmienitym humorze.
Przyszła w samo południe. (…) Za nią dreptał piesek.
– Co to? – zapytałem, patrząc na zwierzę.
– Inspiracja – oznajmiła i wyszła.”
Pisarz próbuje stworzyć utwór o Inspiracji, ale bez rezultatu. Pomożecie mu? Napiszcie krótkie opowiadanie (lub jego fragment), którego bohaterem/ważną częścią będzie pies. Może być to opowiadanie śmieszne, smutne, refleksyjne, groteskowe – wybór należy do was. Praca nie powinna przekroczyć 1700 znaków ze spacjami. Wklejajcie swoje teksty w komentarzu do tego wpisu do 26 kwietnia włącznie. Maria Karpińska wybierze trzy najlepsze prace, a laureaci otrzymają egzemplarze Żywopłotów.
Do dzieła!
Źródło cytatów: Maria Karpińska, Żywopłoty, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2020.
Oj, kusisz tym konkursem! A książka zapowiada się bardzo ciekawie. Hmm… Inspiracji jest tak wiele, więc chyba trzeba to wykorzystać 🙂
Świetny temat, Michale!
A że mam psicę, to chętnie się z nim zmierzę. Z czasem będzie problem, bo wbrew pozorom mam go mniej niż zazwyczaj, ale się postaram! Teraz jestem po lekturze trzech tomów „Wiedźmina”. Myślałam, że nie przeczytam, ale nawet mnie Sapkowski wciągnął w ten świat. Myślę, że w najbliższym czasie zapiszę się na Inspiracje lub PnT, bo zaniedbałam pisanie. Coś z tym trzeba zrobić 🙂
Inspiracje to świetny kurs! Na niem właśnie narodził się pomysł na moją pierwszą powieść. Michał potrafi wydobyć pokłady energii, o których my sami nie mamy pojęcia 🙂
🙂
W sumie mój tekst jest dłuższy, ale musiał być taki. Najwyżej będzie odrzucony.
* * *
Czwarta w nocy. Czas budzenia się wszystkiego, co uśpione. Szarik spogląda na mnie, nie za bardzo wiedząc, czy to ta pora. Powoli odkrywam kołdrę, patrzę na swoje nogi. Chłód pokoju wytrąca mnie z równowagi ciepła, które beznamiętnie zimna kołdra daje jako iluzję bezpieczeństwa i bliskości.
Wstaję. Zerkam na ścianę, na której wisi pamięć. Tafla oceanu, obłoki, promienie słońca i niezapomnienie. I Szarik hasający po plaży, w piasku i wodzie. A potem się tuli, nie zważając, że cały mokry. Podchodzę do szafki pod oknem, otwieram, wysuwa się notatnik z tym jedynym pismem, pamiętnik tamtych dni. Zerkam na przypadkową stronę. Wiersz. O kataryniarzu, co go nie ma na ulicach od długich lat, o dorożce zamiast taksówki i niewygodnych do stąpania kamieniach, co po nich przyszedł asfalt i beton. Jest też nasz Szarik, gdy ciągnie kocyk spod tyłków na wielkiej łące kwitnącej mleczami i koniczyną.
Sięgam po ten sweter, czuję, jak wełna ugina się pod palcami. Przykładam do nosa, wciągam głęboko powietrze. Przed oczyma staje mi kuchnia i kanapa przed telewizorem w długie zimowe dni. A u stóp Szarik. Tak bardzo się cieszył, gdy rozpalałem w kominku. Wiedział, że spędzimy wieczór razem. Teraz to nie chcę tam rozpalać. Wolę zachować tę wyraźną linię czasu – ogień i ciepło tam, kaloryfer i samotność tu. Tak jest uczciwiej. I dla Ciebie, i dla mnie.
Idę dalej, do łazienki. Szuram kapciami o dębowy parkiet, na którym wciąż słyszę odgłosy tańczących stóp: lekkie stukanie i pstrykanie stawów, gdy ciężar ciała spoczywał na palcach. Szarik nie wiedział, co ma ze sobą zrobić – kusiło go, aby dołączyć. Potem przez długie tygodnie nie schodził ze swojego dywaniku, cały czas czekał. Ale przywykł, bo nawet do piekła można przywyknąć. Ciekawe jak w sercu psa wygląda piekło tęsknoty? Potrafi takie serce pęknąć jak ludzkie?
Gdy przekraczam próg łazienki, dobiega mnie zapach jaśminu z nutą czegoś bliżej nieokreślonego. Nerwowo się rozglądam, zerkam czy wejściowe drzwi się nie otworzą…
Ale gdzieś wewnątrz domu jesteś ty, ze zwichrowanymi włosami, spokojem, którym zarażałaś i niezastąpionym ciepłem duszy i ciała. Szarik czasem obwąchuje to wszystko, lecz mam wrażenie, że krzywi się. A potem wraca ze smutkiem na swój mały dywanik, który kupiłaś mu nad morzem. Ja to przynajmniej potrafię zapłakać. Choć ostatnio coraz rzadziej i rzadziej. To znak, że umieram bezpowrotnie. Usycham z braku ciebie, Paulinko.
(fragment)
Nie bardzo rozumiem sens tej nowej zabawy. Moja pani zakłada na siebie nietwarzowe białe wdzianko. Taka elegancka kobieta, w pięknych tkaninach, gorsetach i kapeluszach wygląda olśniewająco, ale ta kamizelka? To jakiś koszmar. Kto kazał jej to założyć? Bo nie sądzę, żeby zrobiła to z własnej woli. Teraz wygląda grubo, no i ten kolor, w ogóle niemodny tej wiosny. A może to jakiś konkurs na najgorsze przebranie?
Wychodzimy z kajuty i widzę, że inni ludzie także wpadli na pomysł przebrania się w to paskudztwo. Mam nadzieję, że ta zabawa szybko się skończy i gdy wrócimy do kajuty, w kominku będzie skwierczał ogień. Noc jest mroźna i nie chcę złapać przeziębienia.
Po drodze na pokład spotykamy mojego dobrego znajomego, doga niemieckiego.
– Czy wiesz co się tu dzieje? – pytam. – Skąd oni wzięli te okropne kamizelki? – wzdrygam się z niesmakiem.
– Mój drogi, właśnie rozmawialiśmy z kapitanem, Titanic idzie na dno. Te kamizelki ponoć ratują życie – mówi szybko i odchodzi ze swoim panem w kierunku łodzi ratunkowej.
Jak to idzie na dno? Myślę. Przecież to niezatapialny statek. Wciskam się głębiej w bok mojej pani i trzęsę się z zimna, a może ze strachu?
– Najpierw kobiety i dzieci – słyszę w oddali głos oficera – Nie wejdzie pani z psem. – Widzę wyraz oburzenia na twarzy kobiety, która nie umie rozstać się ze swoim buldogiem francuskim. Czyli dla mnie też nie będzie miejsca, nie zasługuję na to by przeżyć.
Wyglądam za burtę. Ocean jest spokojny, widzę lód pływający na powierzchni, woda musi być lodowata. Przebiega mnie dreszcz. Dookoła słychać krzyki, ludzie zaczynają panikować. Łodzi jest coraz mniej, a statek zaczyna się przechylać. Czuję strach mojej pani, ale jej ręce trzymają mnie kurczowo. Wiem, że mnie nie puści…
Wabiła się Aza. To był wiejski pies w gospodarstwie babci, u której bywaliśmy prawie co tydzień. Aza poznała mnie jeszcze jako niemowlaka wskakując na mój wózek i łapczywie wąchając. Miałem takie zdjęcie. Musiała mnie więc pamiętać kiedy już jako kilkulatek zainteresowałem się zabawą z nią. Przed nią bawiłem się z Puszkiem, który zdechł. Jego odejściem nie przejąłem się zbytnio. Dopiero z Azą było inaczej. Nie wiem czemu tak się przywiązałem do tego psa. Kiedy miałem jakieś 13 lat policzyłem sobie, że już mu niewiele życia zostało i zacząłem się martwić, że niebawem odejdzie. Jako pilny uczeń lekcji katechezy wiedziałem, że nie spotkamy się nawet po śmierci, bo dla zwierząt niebiosa są zamknięte. I w jakiś czas później przyszła śmierć. Nie przypuszczałem jednak, że będzie to takie okrutne. A to było tak, że usłużna sąsiadka wzięła zniedołężniałego i już nieprzydatnego psa do lasu i zatłukła na śmierć. Spełniło się więc najgorsze z moich przewidywań. Nigdy później nie przywiązałem się już tak do żadnego zwierzęcia, chociaż tak po prawdzie to żadnego do domu nie brałem. Ale nie ominęło mnie martwienie się o cudze odchodzenie. Tyle, że w dalszym życiu dotyczyło to już ludzi. Martwiłem się kiedy chorowali i gaśli w oczach. Chociaż na szczęście nikt się tak z nimi nie obszedł jak z Azą to moje przeżywanie nie było mniejsze. W końcu byli to ludzie i to najbliżsi. Myślę, że przyjaźń z Azą czegoś mnie nauczyła, co potem było częścią mojego ja.
Fibi nie miała dotychczas szczęścia. Miała za to złamany charakter i chowała urazę do ludzi. Na szczęście potrafiła też wybaczyć i jeszcze raz obdarzyła miłością. Ania najpierw zobaczyła kundelka na zdjęciu i przeczytała ogłoszenie w jakiejś lokalnej gazecie. A następnego dnia przywiozła po prostu do domu psinę, którą ktoś kiedyś przywiązał do płotu w schronisku, bo bał się oddać go osobiście. Ania pokochała Fibi, bo tak nazwała suczkę i odtąd obie musiały dać sobie czas. Na początku Fibi była leniwa, jak człowiek łowiący ryby na grobli, albo uprawiający medytacje dla początkujących. Potrzebowała się nastroić do nowej rzeczywistości, w której się znalazła i długo się guzdrała. Z kolei Ania, musiała nauczyć się cierpliwości jak dziecko, które nawleka koraliki w przedszkolu. Spędzała z Fibi dużo czasu, ale starała się nie być nachalna. Jej podopieczna na razie nie miała ochoty do zabawy i przez kilka nocy nie spała. Suczka i jej nowa opiekunka poznawały się wzajemnie. Uczyły się chodzić razem na spacery, oswajały z jedzeniem, aż w końcu pierwsza kąpiel zakończyła się sukcesem. Od tego czasu, Ania zaczęła stopniowo wymagać. W końcu każdy pies lubi się o coś starać. Ukrywała jedzenie za nogą fotela, żeby pobudzić Fibi do szukania, a podając pluszaka do zabawy, przerabiała z pupilem proste komendy, siad i podaj łapę. Chciała mądrze wymagać od swojego psa, a jednocześnie najzwyczajniej go kochać. Miłość Fibi do Ani nie przyszła jak uderzenie pioruna. Pojawiała się cicho i powoli. Gdy obie poczuły się już swobodnie w swojej obecności, a z przestraszonego kundla nie został ślad, Ania postanowiła pisząc historie, opowiadać ją właśnie jemu. Wiadomo przecież, że zawsze trzeba pisać dla kogoś. A Fibi stała się właśnie pierwszym słuchaczem.
Ja i mój ukochany pies, który jest cudownym, średniej wielkości kundelkiem o imieniu Boger, jak co tydzień wybieramy się na spacer, który zaprowadzi nas do mojej babci. Polna droga, która ma nieco ponad kilometr i prowadzi wokół pól i lasów. Taki spacer jest zawsze dla nas świetną przygodą, bo Boger może pobiegać, a ja zawsze za nim gonię, a nad wszystkim czuwa idący z nami mój tato. Tego dnia, gdy szliśmy na polu Boger dostrzegł zająca. Moje przerażenie było ogromne. Nie wiedziałam dlaczego, ale przeraziłam się, że Boger będzie chciał skrzywdzić niewinne zwierzę. Nic bardziej mylnego! Owszem pognał w pościg za zającem, ale okazało się, że to mój pies znajdował się na straconej pozycji! Zając w popłochu chcąc rzucić się do ucieczki wyskoczył tak niefortunnie, że wprost na mojego psa. Ale co się okazało, to zając przewrócił Bogera, który następnie popatrzył tylko na oddalającą się postać zająca i z podkulonym ogonem wrócił wprost do mnie.
Od tej pory wiem, że dzikie zwierzęta są w pełni bezpieczne, gdy wybieramy się z Bogerem na spacery, które wszyscy uwielbiamy!
Obiecała, że on wróci, że znów z nami zamieszka. Nie było podstaw, by jej wierzyć, jednak taki już mój psi los, że wszystko brałem za dobrą monetę. Pomachałem więc tym lichym pędzelkiem, który tylko ludzie dobrej woli wciąż nazywali ogonem i wykręciłem kółko, by podkreślić jak bardzo się cieszę.
Zamieszało mi się w głowie, sam nie wiem z emocji, czy z wirowania. Przednia łapa straciła przyczepność i już leżałem bezradny, jak tylko to ja właśnie umiałem, kupa nieszczęścia.
Zerknęła z niesmakiem i chyba z litości pogłaskała mnie po niezbyt kudłatym łebku.
– Będzie dobrze, on wróci. Na pewno już zmądrzał, zobaczysz. – Powiedziała jeszcze raz, bardziej do siebie teraz niż do mnie i kątem oka zerknęła w lustro.
Jakoś się pozbierałem. Nie było mi łatwo, cienkie łapki ledwo dźwignęły brzuch wypełniany przez lata pękatymi przysmakami Kit Kat. Takie lubiłem najbardziej, a ona nie potrafiła oprzeć się moim zachciankom.
Jadłem więc kocie, co w sumie nie było chyba takie niezwykłe. Ten z drugiego bloku też wyglądał na wydelikaconego i bez formy. Nie pasowaliśmy do młodszych, silnych i szukających przygód na podwórku.
Ja naprawdę wolałem nasz wysłużony dywan, niż ryzykowne wyprawy do lasu. Dobrze czułem się na wyliniałym, zmechaconym kocu, który pachniał jakbym to ja sam leżał tam na podłodze. Tak jak na kanapie, z obiciem której zlewałem się teraz każdego wieczora.
Pamiętam, że jej pstrokatość zaniepokoiła mnie, gdy on wniósł ją na górę z kolegą. Drażniący zapach plastiku i kleju wypełnił pomieszczenie niczym chińską hurtownię.
Parę razy ostrzegawczo szczeknąłem, ale pańcia zadowolona klasnęła wtedy w dłonie i rzuciła mu się na szyję. Wypiął pierś, wyprężył się i był chyba szczęśliwy.
Fragment „Piruetu w galopie”
20.30
Gdy wracałam do domu jedynie, na co miałam ochotę, to walnąć się na zielonej, aksamitnej kanapie w salonie, włączyć telewizor i zapomnieć o dzisiejszych wydarzeniach. Mogłabym zaparzyć miętową herbatę i popijając drobnymi łykami oglądać zabawny serial. Ale nie, nic z tego, marzenia o spokojnym wieczorze musiałam odłożyć na później. Czekał mnie spacer z Milordem — psem Diany.
Milord należał do rasy buldog francuski, co sprawiało, że uparcie stawiał na swoim, kiedy coś mu się nie podobało. Nie lubił dwóch rzeczy. Pierwsza to zostawanie samemu w domu, dlatego jak tylko przekroczyłam próg mieszkania, ujrzałam strzępy. Moje kapcie zostawione w pośpiechu pod wieszakiem na ubrania zostały zredukowane do górki kolorowych nitek. Natomiast w salonie na środku dywanu okazale prezentowała się wielka kupa. Postanowiłam sprzątnąć po spacerze. Wzięłam naburmuszonego Milorda pod pachę i zeszłam na skwerek.
Drugą rzeczą, której Milord nie znosi to mężczyźni. Nie wiem skąd mu się to wzięło. Może trauma z dzieciństwa, ale rzuca się na każdego osobnika płci męskiej. Każdego pana muszę obchodzić z daleka, nie ma mowy, abym wsiadła do windy, gdzie jest mężczyzna, dlatego z wyboru schodzę po schodach.
Oczywiście jak zawsze w Sylwestra niecierpliwi mieszkańcy zaczęli odpalać petardy, mocno trzymałam smycz uczepioną do szelek opasujących korpulentne ciało Milorda, aby się nie wyrwał i nie zgubił na ulicach miasta biegając w przerażeniu. Nie tak wyobrażałam sobie zakończyć stary rok.
Czerwona smycz już leży u stóp Anny. Nadeszła pora spaceru. Jak to się dzieje, że Korek wie dokładnie, kiedy nadchodzi odpowiednia godzina. Tego nie umiała odgadnąć nigdy. Codzienne pokonywanie lenistwa, gdy pogoda za oknem nie sprzyja, stało się już rutyną. Pies musi załatwić swoje potrzeby, musi i koniec.
Gdyby ktoś jej w taką pogodę kazał śmieci wynieść, powiedziałaby zapewne, że jutro. Jej ukochane zwierzę, to co innego. Jego brązowe oczy lśnią radością, gdy zakład buty. Rudy ogon, jak chorągiewka na wietrze nie może ustać w miejscu.
Codziennie czy jej się chce, czy nie, czy czuje się źle, czy deszcz, czy wiatr. Ona wychodzi ze swoim przyjacielem. Dlaczego codziennie nie pracuje rano i wieczorem ? Dlaczego ma ciągle coś ważniejszego ? Pies jest bardzo ważny, ale jej rozliczenia księgowe też. A gdyby tak zastosować taktykę do pracy taką, jak do psa ? Dwa razy dziennie o określonej godzinie, siada i pisze, liczy, rachuje, musi i koniec.
Tak, tak zrobi jednak pies to zwierzę bardzo mądre. Nawet lenistwo potrafi odgonić i do pracy człowieka zapędzić w porę. Dobry plan już zrobiony, ale dziś to ona sobie chyba podaruje, bo z Korkiem na spacer zaraz powędruje. Ten genialny plan od jutra wdroży no, chyba że coś się nie ułoży. Może przecież pogoda być ładna lub zdarzy się, że koleżanka na kawę wpadła, albo siostra zadzwoni z daleka, przecież tyle spraw na nią codziennie czeka…
Kryzys jest biszkoptowym kundelkiem o smukłym pyszczku i dużych oczach i jest dla J. tym, czym dla niektórych być może jest słoneczny poranek. Pojawia się niezależnie od jej woli, zgodnie z rytmem swej natury. I niesie radość.
Gdy J. z gośćmi przechodzi koło zagrody pana Mietka, Kryzys zjawia się nagle nie wiadomo skąd i idzie z nimi – dokądkolwiek pójdą. Spacer kończy jako ostatni. Czeka aż wszyscy wejdą ich furtką, po czym znika, jakąś dziurą przedostając się do siebie.
Pan Mietek karmi go po wiejsku, zwyczajnie, tym co zostanie z kuchni. Nie rozpieszcza, ale i nie trzyma na łańcuchu.
Kryzys jak nikt potrafi okazać radość. Czasem, gdy widzi otwartą bramę do J. i znajdzie ją w ogrodzie… trzeba to zobaczyć! Feeria podskoków, zwrotów i wymachów ogonem, psi zachwyt w roześmianych oczach. Obiega ją wielokrotnie, nie przestając podskakiwać.
Jego brat, Gratis, umarł w zeszłym roku na kleszcza. Nic nie szło zrobić, powiedział pan Mietek. A Kryzys przypomina pana Mietka całym sobą. Drobniutkiej budowy, żylasty, zwarty, silny w malutkim ciele i chudy taki, że widać każdy mięsień. A szybki i zwinny. Wystarczy zobaczyć jak pan Mietek zeskakuje z traktora, chociaż nie jest już młody.
W ubiegłym roku uznał, że czas na emeryturę i rozdał swoje pola dzieciom. To obok J. oddał córce. W dwunastym roku wyjechała do Warszawy i wraca tylko na święta. Nie lubi wsi, ani niczego co wsiowe. Jej córeczce podobają się kury Mietka. Szkoda że tylko jej, mówi Mietek, i coś w jego oczach matowieje. Poprawia czapkę, odwraca wzrok na pole. Ale zaraz się rozjaśnia.
– Cielaczka kupiłem – mówi. – Tylko dwie łaty ma.
J. zastanawia się chwilę czy powinna:
– A emerytura?
Mietek patrzy na nią z pobłażaniem.
– Ładny był – odpowiada.
– Ej, nie przeszkadzaj mi – chyba setny raz to powtarzam, a on i tak z miną niewiniątka znów próbuje skubnąć moją nogawkę. – Muszę naprawić ten cholerny zamek. No co tak na mnie patrzysz? Tak, powiedziałam: cholerny.
Cwaniak skubany, wszystko rozumie, tylko czasem udaje że nie. Ale wystarczy powiedzieć: „ciasteczko” – i zaraz ogon idzie w ruch.
– A może pójdziesz sobie na spacerek? Wypuszczę cię na podwórko, pobiegasz sobie trochę, To jak?
Ha! Teraz udaje, że nie słyszy. Spacerek i podwórko to nie to samo, więc ta opcja mu nie pasuje.
– Oddaj ten śrubokręt! Natychmiast!
Zawsze tak jest, wystarczy moment nieuwagi i już ucieka z czymś w pysku. Ja go wtedy gonię, a on ma super zabawę.
– Kiedy ty zmądrzejesz? – pytam wycierając ośliniony śrubokręt. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że nigdy, bo taki wariat bardziej do mnie pasuje, ale nie mogę mu tego powiedzieć.
– A ty co? Zgłodniałeś?
Patrzę jak chodzi z pustą miską w pysku, ale to tylko prowokacja. Pół godziny temu zjedliśmy pączka na spółkę, a wcześniej on zjadł swoją porcję karmy. To raczej ja jestem głodna. Czy ja w ogóle jadłam dziś śniadanie? Nie, bo gdy próbowałam wyjść po bułki do sklepu, to skończyłam z klamką w ręku.
– Słuchaj, zawrzemy umowę, tak?
Czarne oczy udają, że tak, że umowa, ale ogon i zawadiacko uniesione lewe ucho pokazują, że to tylko preludium przed kolejną próbą spsocenia czegoś.
– Ty pobiegasz teraz chwilkę po podwórku, a ja w spokoju naprawię zamek, dobrze? A później pójdziemy do sklepu, kupimy coś dobrego i razem zjemy. Może tak być?
No nie! Zrozumiał. Stoi na progu i domaga się, żeby go wypuścić. Ok, idź mądralo.
– I co? Znudziło się?
Ile był na podwórku? Dwie minuty? Trzy? I już szczeka, żeby go wpuścić do domu.
– A co ty tu masz?
Coś przyniósł i kładzie mi pod nogi. Jabłko….! Przyniósł mi jabłko! Mam gdzieś ten durny zamek, później go naprawię. Wgryzam się w soczyste jabłko, które dostałam od przyjaciela.
Coś się zmieniło. Nagle, z dnia na dzień. Po prostu oboje przestali wychodzić na dłużej. Gdy opuszczali dom, to tylko z zakrytymi dłońmi i twarzami. Zapach strachu wypełnił wszystkie kąty mieszkania. Czuła go doskonale – węch miała znakomity.
Spacery też nie wyglądały, jak dawniej. Szybkie i po osiedlu, stały się obowiązkiem, a do lasu i w góry już w ogóle nie jeździli. Nie rozumiała, dlaczego.
Z niepokojem obserwowała, jak siedzieli na kanapie, od rana przed małymi monitorami, po południu przed dużym. Bladzi, przygaszeni i niechętni do zabawy, niewiele rozmawiali i nikt ich nie odwiedzał.
Nie podobała jej się ta zmiana. Musiała coś zrobić!
Pierwszy raz zaryzykowała, gdy wyszli wszyscy razem. Oni już chcieli wracać, ale ona – pod pretekstem tropienia zapachu – ruszyła w drugą stronę. Krok za krokiem, z nosem przy ziemi wyprowadziła ich z cienia rzucanego przez bloki, ku słońcu. Wyczuła, że się uśmiechnęli.
Każdego dnia szła coraz dalej. Może jeszcze za tamten blok? Na tamten trawnik? Do krzaków za rogiem? Nie protestowali. Wystawiali twarze w stronę słońca, pozwalając się prowadzić. Po jakimś czasie nie musiała kombinować, bo sami spacerowali dłużej, aż opuścili blokowisko i znaleźli się wśród dziko rosnących drzew.
Z domu zniknął zapach lęku, a duży ekran nie przyciągał ich tak jak wcześniej.
Pewnego dnia obudził ją dziwny głos. Mechaniczny, dobiegał zza okna i powtarzał się kilka razy dziennie. Gdy rozbrzmiewał, odczekiwali w napięciu przed wyjściem na spacer. Co on oznaczał?
Nagle w jej sercu pojawił się cień lęku – czy to jej szukali? Czy wiedzieli, że wyprowadzała swoje stado nieautoryzowane spacery?
Nie musiała się jednak bać – wiedziała, że oni ją obronią.
Znalazłem się tu przypadkiem, pewnej zimy, gdy udało mi się wydostać z tego okropnego worka po ziemniakach zbroczonego lepką brunatną mazią szklącą się w blasku pobliskiej latarni.
W tym całym szoku dopiero teraz poczułem przenikliwy ból głowy oraz ciecz sączącą się z niej. Nie byłem w stanie ustać na łapach, dałem radę przejść jeszcze kilka kroków po czym padłem na chodnik skomląc żałośnie, odpłynąłem.
Gdy udało mi się ocknąć, ukazał mi się obraz ciemnej ulicy, a ja podskakiwałem w rękach dziewczynki przemieszczającej się z dużą prędkością w kierunku jakiegoś budynku z krzyżem na szczycie.
Jedyne co pamiętam zanim tam dotarliśmy to okropny huk i ten przenikliwy dźwięk w uszach, poza którym nie słychać nic innego. Śnieg zaczął padać z nieba wielkimi płatami niczym kartki porwanych arkuszy papieru…, a może to nie śnieg?
Kłujący w nozdrza smród spalenizny unosił się w powietrzu zwiastując nagłą śmierć.
Trzęsąc się ze strachu przylgnąłem do mojej wybawczyni, która mimo wszystko biegła co sił, by dostać się w bezpieczne miejsce.
Udało się, w budynku zgromadziło się mnóstwo ludzi, wszyscy byli pokryci sadzą. Niektórzy leżeli w bezruchu a inni pełzając po posadzce szukali pomocy u innych, odtrąceni.
Dotarliśmy do jednego z polowych stołów, gdzie była dostępna woda i kawałek chleba. Nie mogłem opanować własnego ogona na ten widok, po czym moja nowa pani poczęstowała mnie taką ilością na jaką mogła sobie pozwolić i powiedziała:
-Uratowałeś mi życie robaczku. Usłyszałam twój pisk, gdy już traciłam wiarę, że sama wyjdę z tego cało, twój widok poruszył me serce, o którym myślałam, że już nie istnieje. Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tutaj. Dziękuję.
-I Vice Versa aniołku.
Nie wiem po co, mnie tutaj zaciągnęła ta stara prukwa. Tępy psycholog wie niby lepiej, niż ja, czego potrzebuję? Jak matka tak uważa, to niech sama sprząta po jakimś śmierdzącym kundlu ze schroniska. Wszystkie brudne i trzęsące się jak galareta. Ohydne! Gapią się tymi swoimi przerażonymi ślepiami, schylając głowy. Nie lubię słabych ludzi ani słabych psów. Przybity pit bull, to byłoby coś! Z takim nie byłoby wstydu pokazać się kumplom. Może bym go nauczył rzucania się na kogoś po pstryknięciu palcami. To byłoby coś!
– Maciuś, a może ten? – Matka wskazała palcem na wychudzonego, prawie łysego, jamnika. – Wygląda na ułożonego.
– Chyba ci kobieto odbiło! Nie ma opcji, że będę wyprowadzał takie truchło.
– Maciuś, ale pies wcale nie musi być piękny. Pamiętasz co, powiedział psycholog? Chodzi o poczucie obowiązku i odpowiedzialności za czyjeś istnienie. – Zrobiła pauzę i zmieniła wyraz twarzy. – Albo wybierzesz sobie psa, albo masz szlaban do końca roku! Zrozumiałeś?!
Westchnąłem teatralnie. Nie ma opcji, że znajdę tutaj psa dla siebie! Matka niczego nie kuma. Szkoła to pole walki, a słabeusze kończą marnie… Dobry tekst!
– Szkoła to pole walki, a słabeusze kończą marnie. Możesz się mała starać, ale i tak trafisz pod latarnię! – mamrotałem do siebie, bez uwagi krążąc wśród klatek z psami. – Na co mi nauka, skoro zostanę raperem!
– Żenujące. – Usłyszałem głos. – Ludzie to idioci.
– Ej! Kto to powiedział?
– Słyszysz mnie? – Czarny jak smoła chart wstał i spojrzał na mnie.
– Raczej mi odbija, ale tak! – Ukucnąłem przed jego klatką.
– Nie jesteś najbystrzejszy, ale lepszy ty, niż nikt. – Sierść psa zalśniła czerwonym blaskiem. – Jestem ogarem piekielnym i słyszą mnie jedynie istoty pozbawione sumienia.
– Mamo! Wybrałem psa!
Wojtek i Kier byli ostatnim człowiekiem i ostatnim psem na świecie. Nie mieli co do tego pewności, ale mogło tak być. Na pewno byli jednymi z ostatnich. Od trzech dni Wojtek nie spotkał żywego stworzenia. Od doby nic nie jedli, a zapas wody ukryty na najniższym poziomie trzykondygnacyjnego parkingu podziemnego skończył się rano.
Pies spojrzał na Wojtka, jakby rozumiał, że ich czas też się kończy. Mężczyźnie spłynęła łza po policzku. Pamiętał, jakby to było wczoraj, dzień, w którym znalazł Kiera w schronisku. Owczarek niemiecki był zupełnym zaskoczeniem w takim miejscu. Wtedy nikt nie myślał, że za dziesięć lat świat się skończy. Ludzkość przyzwyczajona do tego, że wszystko da się załatwić, każdy problem znajdzie rozwiązanie, nie zdała egzaminu w obliczu zagłady. Kiedy gigantyczny meteoryt uderzył w Słońce, wyzwolił reakcje chemiczne powodujące wypalenie się helu w zastraszającym tempie i gwiazda zapewniające życie na Ziemi, postarzała się o pięć miliardów lat w kilka miesięcy. Ludzie oszaleli, popełniali samobójstwa, wybiegali z domu i nigdy nie wracali, porzucali rodziny i przyjaciół. Wojtek nie wiedział, gdzie jest jego żona, co się stało z bratem. Obydwoje ulegli histerii i ślad po nich zaginął. Z całą pewnością nie żyli, bo przed żarem czerwonego olbrzyma nie było ucieczki.
Kier polizał rękę swojego pana, jakby chciał odciągnąć go od bolesnych myśli. Siedzieli na dachu biurowca zajmując miejsce w pierwszym rzędzie, by obejrzeć spektakl o końcu świata. Kier położył pysk na nogach Wojtka, on odwzajemnił się kładąc rękę na łbie zwierzęcia. Człowiek i pies pozostali sobie wierni do końca i teraz razem ze spokojem postanowili obejrzeć ostatni zachód słońca na tej planecie.
Zatrzasnęła z furią weneckie drzwi. Ledwo utrzymywała swoje ciało i myśli w jednym miejscu. Zawsze była miedzy nimi szyba. Po jednej stronie jej pełna życia, pulsująca teraz wzburzeniem twarz. Po drugiej stronie jego nieobecny wzrok, zimny głos wyższej racji. Mówili „przeciwieństwa się przyciągają”, myślała „każdy mur kiedyś w końcu runie”. Wyrzucała sobie te wszystkie momenty lekceważenia sygnałów alarmowych i poczucia samotności we dwoje.
Butelka z winem! Zapomniałam mu oddać! – wyszeptała i doznała olśnienia. Zobaczyła w wyobraźni jak jego Screaming Eagle wylicytowane wczoraj na aukcji dla koneserów, rozbryzguje się na dyrektorskich wrotach. Chwyciła mocniej flaszkę za 80 tysięcy dolarów, unosząc z satysfakcją do uderzenia.
Ostrzegawczy dreszcz, szybszy niż oko i myśl poraził ją w kilka sekund. Za jej plecami, w lustrze drzwi przed którymi ciągle stała, odbijało się jeszcze coś. Było skołtunione, czarne, drgające od warczenia i gotowe do skoku. Para jego dziwnie bystrych oczu wypalała w jej bezbronnym karku dziurę. Jak do cholery w wieżowcu z ochroną mogli przepuścić tak duże zwierzę ?!- panikowała w swojej głowie.
Poczuła stróżki potu na plecach. Krew odpłynęła z jej kończyn, stała uwięziona w nieposłusznym ciele, wyobrażając sobie wbijające się ostre kły tego czegoś.
Zacisnęła oczy w oczekiwaniu na ból. Zamiast tego poczuła na ramieniu ciepłą, aksamitną, dużą dłoń.
Spojrzała w górę w parę dziwnie bystrych oczu. Gdzie jest ten….czarny.. pies?- wybełkotała na wypadek gdyby czaił się gdzieś pod ich nogami. Jaki pies proszę Pani?- usłyszała mocny, lekko warczący męski głos. Kątem oka dostrzegła kawałek obroży wystający z kieszeni swojego rozmówcy.
Pewnego wieczoru razem z moją panią oglądałem film, w którym właściciel psa umiera, a pies czeka na peronie o tej samej godzinie co zawsze, aż jego pan wróci.
Nie bardzo mi się podobał. Szczególnie od momentu, w którym moja pani zaczęła szlochać. Zastanawiałem się, dlaczego płacze. Przecież ma mnie.
– Wzruszające, pf. Gdy merdam obok niej ogonkiem, to się nie wzrusza! – Pomyślałem.
– Nigdy nie postąpię jak tamten pies! – Parsknąłem.
Jakiś czas później moja pani i mój pan znikali na dłużej. Nie cieszyli się na mój widok tak bardzo jak wcześniej.
– Żartowałem, też byłbym wierny jak tamten pies. – Mówiłem.
Myślałem, że może usłyszała to, co fuknąłem wtedy pod nosem i mnie kara. Prawda była bardziej bolesna. Moja pani miała raka. Pachniała inaczej niż zwykle. Czułem, że to rak żołądka. W tym miejscu ten zapach był nie do zniesienia. Od tej pory wtuleni spędzaliśmy całe dnie. Gdy jadła, siadałem obok niej i kibicowałem, by mogła przełknąć wszystko, co ma na talerzu. Już nie prosiłem, by podzieliła się ze mną. Kiedy później biegła do łazienki, byłem tuż za nią. Trzymałem ją łapką za plecy, gdy klęczała przed toaletą i zwracała posiłek zjedzony chwilę wcześniej. Pewnego dnia zabrała ją karetka pogotowia. Kilka dni później, jechaliśmy z moim panem drogą, której nie znałem. Moim oczom ukazał się duży napis. Szpital. Nie spuszczałem wzroku z drzwi szpitala. Miałem nadzieję, że zobaczę tam moją panią. Mój pan wrócił sam. Cały zapłakany.
Od kilku miesięcy zabiera mnie na poranny spacer drogą, którą już dobrze znam. Gdy przechodzimy obok szpitala, on zatrzymuje się na chwilę. Oboje patrzymy na drzwi. Wiem, że moja pani się w nich nie pojawi, ale czuję, że kiedyś spotkamy się we trójkę.
Wiem, że tekst jest dłuższy niż powinien, ale wykorzystałam dawne ćwiczenie z kursu Inspiracji i szkoda mi było pociąć na kawałki.
***
Kolejny listopadowy poranek budził się do życia. Minionej nocy zaczęło padać i wszystko wskazywało na to, że deszcz zagościł na dłużej. Już po południu poprzedniego dnia gruba kołdra z chmur spowiła całe miasto przynosząc masę wilgoci. Długo wyczekiwany opad zdążył już zmyć warstwę kurzu z całego otoczenia, spłukać ostatnie liście do studzienek kanalizacyjnych i wprowadzić ponury nastrój wprost wyjęty z „Opowieści wigilijnej”, chociaż do Bożego Narodzenia było jeszcze daleko.
Marta stała na przystanku, jak zawsze o tej samej porze i z tą samą nieszczęśliwą miną. Z chwilą kiedy podjęła pracę w magazynie pakującym przesyłki, przestała się uśmiechać. Potrzebowała pracy, utonęła w trzech pożyczkach. Jedną dostała w spadku po byłym chłopaku, który rozpłynął się w powietrzu jeszcze przed spłaceniem pierwszej raty. Kiedy komornik zapukał do drzwi w panice podpisała wszystko co jej podsunięto. Dopiero po kilku miesiącach dotarło do niej, że wplątała się w bezwzględną machinę finansową napędzaną rosnącym długiem. Zrezygnowała z wynajmowanego mieszkania i grzecznie wróciła do rodziców. Oczywiście powrót został solidnie okraszony komentarzami w stylu: „A nie mówiłam”. No cóż człowiek pokornieje z chwilą nawarstwiania się problemów. Rodzice pogadają i przestaną. Kiedyś muszą.
Stała więc na przystanku tonącym w deszczu i kiedy myślała, że jest najnieszczęśliwszą istotą na świecie pojawił się On. W pierwszej chwili przeraziła ją jego obecność. W pobliżu nie było żywej duszy. O piątej rano rzadko spotykała towarzyszy niewolniczej pracy. Miała ponad półtoragodzinną trasę do przejechania, więc chyba była pierwszą mieszkanką, która wychodziła do pracy tak wcześnie.
– Jakiś ty brudny – wymsknęło jej się niespodziewanie.
Patrzył na nią, ale nie drgnął. Deszcz przybrał na sile. Marta wtopiła się w róg wiaty, żeby uchronić się przed zmoknięciem. A On stał w strugach deszczu. Autobus na pewno przyjedzie spóźniony, skoro do tej pory się nie pojawił. I znowu wysłucha uszczypliwego gadania szefa, który był geniuszem zatruwania życia swoich pracowników. Spojrzała na towarzysza.
– Chodź, schowaj się. Miejsce jest – dorzuciła z wyrzutem.
„Naprawdę mogę?”
– No, chodź.
Kulejąc wszedł pod wiatę i przysiadł w przeciwnym rogu. Rzeczywiście tu jest przyjemniej. Przynajmniej nie zacina już tak po skórze.
– Co ty tu robisz w taką pogodę?
„Wyrzucili mnie, kilka tygodni temu.”
– Nie widziałam ciebie tu wcześniej. Skąd się tutaj wziąłeś? I to w taką psią pogodę?
„Szedłem przed siebie, po prostu.”
Deszcz trochę zelżał. Do Marty doleciał nieprzyjemny zapach wilgotnych włosów.
– No, mój drogi, nie dość, że jesteś stary to na dodatek potwornie cuchniesz – powiedziała zatykając nos. – Nie dziwię się, że cię nikt nie chce.
„Też byś tak śmierdziała, gdybyś spała byle gdzie i jadła byle co.”
– I pewnie masz całą armię pcheł, kleszczy czy czego tam jeszcze.
Marta otrząsnęła się z obrzydzeniem, ale przyjrzała mu się uważniej. Dopiero teraz dojrzała, że krwawił i jednocześnie drżał na całym ciele. Może z zimna, a może z bólu i zimna? Znikły jej obawy, ale poczuła się niezręcznie. Nie miała przy sobie żadnej kanapki, ani nic czym mogła go obdarzyć. Do kolejnego autobusu zostało jeszcze jakieś dziesięć minut. Mogłaby skoczyć do sklepu, ale On może w tym czasie już gdzieś pójść. Tym bardziej, że deszcz stracił na sile i tylko mżyło. Rozejrzała się dookoła przystanku, ale w dalszym ciągu nikt nie nadchodził. Tkwili sami co chwila spoglądając na siebie. Marta powoli oswoiła się z nieprzyjemnym zapachem.
– Naprawdę nie masz gdzie pójść?
„Naprawdę.”
– I co ja mam teraz z tobą zrobić? Nawet nie wiem jak się nazywasz. A może jednak masz gdzie mieszkać, tylko się zgubiłeś.
Podeszła bliżej. Jej wzrok spoczął na szyi, gdzie widniała dużych rozmiarów rana od sznurka albo paska. Zrobiło jej się słabo. Zawsze była wrażliwa na nieszczęście innych. W tej chwili ważyła los istoty i walczyła sama ze sobą przed podjęciem niedorzecznej decyzji.
– Mam świadomość, że jak już cię ze sobą zabiorę to do końca życia.
Przykucnęła przy nim i wyciągnęła do niego dłoń.
– Wiem, jest pusta, ale mogę to zmienić. Tyle że musisz pójść ze mną.
„Naprawdę mogę?”
W tym momencie zza zakrętu wyłonił się autobus. Kierowca podjechał na przystanek, ale Marta potrząsnęła głową na znak, że nie wsiada. Kiedy ten odjechał, odwróciła się do swojego towarzysza.
– No dobra. Zróbmy tak. Nazwę cię „Brudas”, i najpierw będzie kąpiel, potem jedzenie. Może być?
– Pewnie, że może, byle pobyć w cieple i móc z wdzięczności przytulić się od czasu do czasu. – odpowiedział jej głośnym i radosnym szczekaniem.
– No to na co czekasz? Idziemy Brudas. Mamy dużo rzeczy do załatwienia dzisiaj.
Poklepała psa delikatnie po grzbiecie.
– Rodzice z pewnością się ucieszą.
Mimo wszystko proszę o podpis:) Jeśli zostaniesz laureatką, trudno będzie pisać o „Anonimie”:)
– Proszę się przyjrzeć na spokojnie i zdecydować. Ma pani trochę czasu, ale lepiej wcześniej niż później – uścisnął mi rękę na pożegnanie i odszedł. Zostałam sama na korytarzu, trzymając odebranego właśnie pendrive’a w dwóch palcach, jakby mnie parzył. Po chwili jednak uśmiechnęłam się szeroko i ścisnęłam sprzęt. Tak! Teraz szybko do domu! Pieczołowicie schowałam pendrive’a do torebki i tak szybko, na ile pozwoliły mi na to szpilki, skierowałam się na parking. Niecierpliwie odpaliłam samochód.
Jechałam prosto do domu, co i rusz popatrując z ekscytacją na leżącą obok torebkę. Gdy jednak w końcu stanęłam na podjeździe, zwolniłam. Z nabożeństwem weszłam do domu i zdjęłam buty. Prawie uroczyście podeszłam do laptopa, włączyłam go, po czym zawróciłam do kuchni. To musi być celebrowana chwila, nie tam jakieś hop-siup i po sprawie. Chwilę stałam na środku i medytowałam. Wino? Kakao? Biała herbata? Co lepiej pasuje do kontemplacji takiej chwili? A, niech będzie wino!
Gdy wróciłam do pokoju, laptop zdążył się już zaświecić na niebiesko. Jeszcze muzyka. Fanfary? Dobra, bez przesady – zrugałam się. Włożyłam pendrive’a i uroczyście kliknęłam w opisany folder. W końcu pozwoliłam sobie na ekscytację! Moja pierwsza okładka! Pierwsza okładka mojej książki! Mojej książki! Kliknęłam i na ekranie pojawił się… wyszczerzony wilczur. Podskoczyłam na krześle z przerażenia. Co, co?! Opanowałam się i drżącą ręką kliknęłam dalej. Czarny geometryczny pies na czerwonym tle. Rottweiler wychodzący z lasu. Jest na nich moje nazwisko, więc to nie pomyłka! Co tu robią te psy?! Na mojej książce! Moje wyobrażenia o intrygującej minimalistycznej okładce właśnie legły w gruzach. Taka to… tylko psu na budę.
Przepraszam, nawet nie zauważyłam, to ja Marcjanna jestem Anonimem:)
Ok:)
Łąka pod pierzyną rosy lśni w słońcu niczym lustro, trawa mieni się wszystkimi odcieniami białego złota. Połacie rozmigotanych klejnotów nie pozwalają oderwać oczu od swojego piękna. W środek tego sielankowego pejzażu wpada mój pies. Biega jak szalony w kółko, w lewo, w prawo, przystaje – nasłuchuje, turla się, znowu biegnie, unik w lewo i znowu na oślep przed siebie. Zawraca, biegnie do mnie z uśmiechem stąd aż po horyzont, w ostatniej chwili unik w prawo i znowu fikołek i drugi i trzeci. I tak przez kilka minut, zatracony w radości życia, rozpryskuje miliony kropelek na wszystkie strony, uwalniając ukryte w nich światło, a żadna z nich nie lśni tak samo, bo każda jest niepowtarzalna.
Nad łąką unosi się delikatna zorza. Srebrny pyłek migocze czarodziejsko bielą i nadaje łące nieziemskości. Nieskazitelny błękit nieba tylko gdzieniegdzie zdobi puchata chmurka przypominająca fruwającą owieczkę. O, a tamta to jakby ławica ryb powoli płynąca przed siebie. A tam czapka smerfa! Zamykam oczy i wciągam w płuca rześkie powietrze. Wydycham je powoli … powoli … powoli … delektuję się jego aromatem będącym mieszanką świeżej trawy, koniczyny, chłodnej wody, melisy, wilgotnej gleby i ukrytego w niej życia. Kręci mi się w głowie, czuję się lekka i dziwnie beztroska.
Tymczasem pies dalej wywija fikołki, zlizuje wilgoć z delikatnych źdźbeł, tarza się w nich, po czym nieruchomieje. Patrzy na mnie z fikuśnie wywieszonym różowym językiem. Jego oczy tryskają ta jedyną w swoim rodzaju psią radością i lśnią oślepiającą miłością do życia jak lśni kropelka rosy, całowana promieniem słońca. Ale zaczekaj … co to? Skąd nagle tyle tej rosy w moich oczach?
Dochodziła już ósma a ona wciąż leżała na mocno zmiętym prześcieradle, noszącym krwawe ślady wydarzeń minionej nocy. Starała się pozostać w jednej pozycji nieruchomo, by dwie ślepe istotki, które powiła zeszłej nocy, mogły bez trudu odnaleźć drogę do jej sutków.
Była dzielna, za każdym razem była dzielna. Nie miała zresztą innego wyjścia, zdana tylko na siebie musiała sama uporać się z tym wszystkim. Skąd wiedziała co robić w takiej sytuacji? Sama się dziwiła skąd. Matka jej tego nie nauczyła, nie pamięta jej zresztą. Po prostu rzeczy się działy się a ona zachowywała się tak, jak podpowiadał jej wewnętrzny głos. Nie było przy tym ani karetek na sygnale, ani krzyków na porodówce, pielęgniarek, lekarzy w rękawicach, szczypiec do przecinania pępowin czy tatusia z aparatem. Była sama. Była sama i dała rade, zachowując przy tym zimną krew oraz ciszę. Nie chciała obudzić jękami swych właścicieli, wiedziała że nie lubią gdy w nocy za bardzo kręci.
Ale ból minionej nocy nie był tak wielki jak ten, który nadejdzie za kilka tygodni. Dlatego cieszyła się, że tym razem jest ich tylko dwójka. Dwa rozstania jakoś przeżyje. Ostatnio było ich sześcioro. Dlatego starała się nie patrzeć, nie wąchać, nie przywiązywać się. I to w tym wszystkim było najtrudniejsze.
Wiesława Szeląg otworzyła kiosk o 5:30. Jak co dzień od 34 lat. Kłódka jak zwykle nie podawała się lekko. To aż niemożliwe, ale kioskarka była prawie pewna, że nigdy jej nie wymieniała. Jeżeli tak było to pamiętała Jaruzelskiego, okrągły stół, pierwsze utargi, które nie szły w całości do spółdzielni, pierwsze wydanie Wyborczej. Pamiętała dzień, w którym umarł Sylwek, dzień, w którym dziewczynki wyjechały z domu. Pamiętała dwie trzecie życia kioskarki i była równie jak ona sfatygowana. Kłódka pamiętała też poranek, kiedy pierwszy raz pojawił się Felek.
Kilka minut po szóstej, wyłonił się od strony na lasu. Podszedł na przystanek z opuszczonym łbem, węsząc i nadstawiając uszy. Wyglądał jak psi upiór. Chudy kundel w przypominający skrzyżowanie wyżła i dobermana o czarnej podpalanej sierści i chudych jak szczudła łapach. Ważył może dwanaście kilogramów, a powinien co najmniej dwa razy tyle. Jego grzbiet był wygięty w nienaturalny, koci sposób. Pies szedł pośpiesznie, ale stąpał ostrożnie, widać było, że każdy ruch sprawia mu ból, a przynajmniej dyskomfort. Felek podszedł pod front kiosku i z wysiłkiem podniósł łeb. Ogon wykonał dziwny, szarpany ruch, jakby pół zamachu. To wystarczyło za powitanie. Wiesława podejrzewała, że ogon podobnie jak cały kręgosłup zwierzaka był w opłakanym stanie i pies nie ma w nim czucia. Kobieta zajrzała do reklamówki, w której przynosiła sobie drugie śniadanie, a czasem resztki z poprzedniego dnia, które zjadała na obiad. W siatce była kanapka, gruszka i słoik z kaszą, którą Wiesia jadła wczoraj na kolację. Rozpakowała kanapkę z folii aluminiowej rozłożyła połówki bułki, wychyliła się przez okienko.
– Z żółtym serem, pewnie nie będziesz zachwycony.
Felek nadstawił uszu i zaczął węszyć. Kobieta wyszła z budki, oderwała kawałek kajzerki i poczęstowała czworonożnego gościa. Pies łapczywie chwycił kanapkę i pochłonął całą w jednej chwili. Jego ogon znowu wykonał krótki, nieskoordynowany ruch. Pies spojrzał kobiecie w oczy i ruszył w dalszą drogę do znanego tylko sobie celu – oddalił się trzymając nos nisko przy ziemi,
Wiesława nie mogła tego wiedzieć, ale tak rozpoczęła się znajomość, która uratowała jej życie…
c.d.n.
– Bylu, kto jest najsilniejszy w szkole? – Alicja zwróciła się do Janka Bylańskiego spuszczając głowę.
– Mielec – odpowiedział z przekonaniem w głosie.
– Ale Mielec ostatnio został pobity przez Wieleckiego – odparła Ala.
– No to Wielecki w takim razie.
– Bylu, ale Wielecki boi się ciebie! – dziewczyna zalotnie zatrzymała na nim wzrok.
Chłopak patrzył na Alicję i jej długie blond włosy opadające na ramiona. Wyciągnął dłoń w kierunku jej policzka. Kiedy chciał ją pogłaskać i uwolnić jej usta z wypowiadania niepotrzebnych słów, dziewczyna gwałtownie odwróciła się i pobiegła w stronę swojego psa. Westchnął i wiodąc wzrokiem za Alą zobaczył dwa zwierzęce ciała splecione w walce. Owczarek Ali, pomimo że masywniejszy został zduszony do ziemi i nie mógł uwolnić się od napastnika. Biały bokser niższy, ale nieustępliwy i dominujący w tym spotkaniu, wisiał na owczarku z paszczą wbitą w jego szyję.
– Ten bydlak zagryzie Dexa! Janek zrób coś!
Słowa dziewczyny i adrenalina utrzymująca się po niedoszłym pocałunku ustawiły Janka w gotowości do działania. Poklepał dłońmi po spodniach i upewnił się, że ma swoją finkę w kieszeni.
***
Agnieszka usłyszała dziecięcy wrzask. Spojrzała w stronę córki, która pobiegła sprawdzić coś, co przypominało z daleka brudny karton, bardziej niż błyszczącą sierść zaginionego przyjaciela. Kiedy zrównała się z dziewczynką, spostrzegła, że pies leżał w kałuży własnej krwi. Pobrudzona błotem sierść, zabierała zwierzęciu cały majestat, którym dotychczas imponował. Krystyna oceniła, że ktoś zadał celny cios w serce.
Przez następny kwadrans histeryczny płacz dziecka niósł się echem nad wałem wiślanym.
Cisza bije po uszach. Gdyby chociaż mucha wleciała do środka! Inspiracja zaszczekałaby i zaczęłaby się za nią uganiać. Melancholia zamiauczałaby przeciągle i być może dołączyłaby do zabawy. Okna są otwarte, ale na zewnątrz jest zbyt zimno, aby owady wpadały do mieszkania.
Słońce, na moment, wyłania się spod pierzyny chmur i rozświetla pokój. W tym widoku powinienem dopatrywać się pocieszenia, ale nawet nie próbuję. Wzdycham, kiedy znika rażąca jasność. Nie zdziwiłbym się, jeśli zaraz zaczęłoby padać. Poczułbym nawet ulgę. Popłakalibyśmy razem – ja i niebo.
Ekran laptopa wyświetla zdjęcia, na których Lidia jest uśmiechnięta i zdrowa. Co ona we mnie widziała? W profesorze literatury z zaokrąglonym brzuchem i zakolami na głowie?
Tamtego dnia weszła, na aulę, spóźniona.
— Przepraszam — powiedziała, ciężko dysząc. Zajęła miejsce w pierwszym rzędzie.
Ukradkiem spoglądałem, jak jej oddech uspakaja się. Siedziała skupiona, chłonąc moje słowa.
— Pracę magisterską zamierzam pisać o twórczości Flauberta. Co może mi pan profesor polecić? — zapytała po zajęciach.
Miałem ochotę powiedzieć, że wiem o nim wszystko. Że nigdzie nie znajdzie więcej.
— Przed panią cztery lata studiów.
— Wiem, ale chcę się dobrze przygotować.
Trudno mi było spojrzeć jej w oczy, ale kiedy już to zrobiłem, utonąłem w głębinie nieudawanej szczerości.
Był początek zimy, prószył śnieg. Lidia przyszła do mojej kawalerki. Wyglądała niczym nimfa zroszona poranną rosą. Koło jej nóg stał posłusznie jamnik.
— To jest Inspiracja. — powiedziała.
— Melancholia. — Wskazałem brązowego kota, leniwie kroczącego po parapecie.
Wspomnienia zaciskają się na gardle. Inspiracja idzie w moją stronę. Stuka pazurkami o parkiet i patrzy na mnie smutnymi oczyma.
— Ja też za nią tęsknię. Chodź, spacer dobrze nam zrobi.
Nakładam płaszcz. Melancholia ociera się o moje nogi i zwinnym ruchem wskakuje na fotel . Spoglądam na zdjęcie Lidii i szepczę: ,,Gdy ujrzę Cię następnym razem, okryję Cię miłością.”
Lucy, jaki ładny jest Twój tekst :). Poruszył mnie. Chętnie przeczytałabym wcześniejsze perypetie tej dwójki.
Ewa, dziękuję za komplement 🙂 Naprawdę bardzo miło było go usłyszeć.
Pozdrawiam serdecznie 🙂
Siedząc na wzgórzu wpatrywała się w gwiazdy, które zdobiły nocne niebo. Chłodny wiatr drażnił jej włosy i roznosił łzy po bezkresnym eterze. Sądziła, że w końcu doczeka dnia, gdy będzie mogła szczerze się uśmiechać. Jednak ponownie pojawiło się odrzucenie, a co gorsza brak wzajemności. Jej nieodłącznymi towarzyszami wciąż pozostali smutek, żal i rozpacz. Wyciągnęła dłonie przed siebie, jakby liczyła, że ktoś je ujmie. Nic takiego nie nastąpiło. Nikt na nią nie czekał ani nie szukał. Została sama, zmarznięta z rozdartą duszą. Ciemność została rozproszona wskutek światła księżyca. Niepewnie podążyła w dół. Przystanęła. Następnie usiadła. Wpatrywała się w swoje odbicie. Położyła rękę na ziemi, poczuła coś twardego. Był to średnich rozmiarów kamyk. Zacisnęła dłoń. Rzuciła nim w odbijający się na wodzie wizerunek. Zaczął się rozmywać, a nawet przepołowił. Tak się właśnie czuła, rozdwojona w sobie. Schowała głowę w kolana, a jej płaczu zawtórowało szczekanie. Niepewnie uniosła głowę, dostrzegła zmierzającego ku niej psa. Mimowolnie zaczęła go obserwować . Był dość wyrośnięty. Jego futro spowijały czarne i białe łaty. Uszy miał podkulone, a oczy smutne. Natomiast, gdy ich spojrzenia się zetknęły zamerdał ogonem, a uszy radośnie uniósł do góry. Odległość między nimi była już na tyle bliska, że mogła go dotknąć. Niepewnie wysunęła dłoń. Czworonóg ją polizał, wskoczył na nią. Wskutek czego leżała na plecach pod sobą mając piasek. Nie wiedziała, co zrobić. Myślała, aby go z siebie zrzucić. Zaś ten musnął językiem skrępowaną twarz. Z obcą sobie śmiałością delikatnie gładziła palcami sierść czworonoga. Po chwili uniosła się do pozycji siedzącej i przytuliła do niego. Tym właśnie była bliskość. Pozostali tak przez dłuższy czas, aż w końcu oboje zasnęli przepełnieni szczęściem
Rita zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła głęboko. Wydech jednak okazał się zgubny, gdyż wraz z nim uleciała z niej cała siła, duma i hardość. Czuła jakby okrutny lalkarz odcinał po kolei sznurek po sznurku a ona osuwała się na podłogę, coraz bardziej bezsilna. Zastygła oparta o betonową ścianę, której chłód oplatał powoli jej ciało.
„Co będzie gdy dotrze do serca?”, pomyślała nagle. Stanę się Kajem. Kto mnie ocali?”
Jej głowa była pełna boleśnie dudniących myśli, jakby chciały rozsadzić czaszkę, uwolnić się niczym zamknięte w klatce ptaki.
Powoli płynące łzy tworzyły jeziora w zagłębieniu obojczyków, choć jeszcze nie wyparowało z nich gorąco pocałunków…
Palce leżące na zimnej posadzce, naznaczone rozmazanym tuszem z perfekcyjnego jeszcze niedawno makijażu, szturchał wilgotny nos.
– Lu!- krzyknęła Rita, przytomniejąc nagle.
Zapomniała, zapomniała o niej! Jak mogła?! Wstyd oblał rumieńcem mokre policzki. Egoistycznie, w otchłani własnej rozpaczy, zapatrzona w siebie zapomniała… A Lu czekała cichutko, nienachalnie podsuwała puszysty łebek. Choć wcześniej pewnie umierała z tęsknoty, stawiała uszka wyłapując każdy szmer na korytarzu w nadziei, że jej pani już wraca. Że powitaniom nie będzie końca, że pójdą na długi spacer, że Rita będzie opowiadać a Lu słuchać, poszczekując radośnie. A później zwinie się w zagłębieniu jej kolan, obdarowując Ritę ciepłem, które łagodnie otuli je obie rezonującą miłością i szczęściem.
Rita czuła gorący język na policzkach, po których wciąż płynęły łzy. Choć już inne. Zanurzyła nos w puchatym futrze wciągając jedyny w swoim rodzaju kojący zapach, po czym przylgnęła całym ciałem do wielkiego owczarka.
Niespokojny trzepot w jej głowie ustawał.
Znalazła swoją Gerdę.
Moi drodzy, dziękujemy za tak liczny udział w konkursie!
Wyniki powinny się pojawić na blogu późnym wieczorem:)