Mam taki czytelniczy zwyczaj, który praktykuję od dobrych kilku lat – między Świętami a Nowym Rokiem przenoszę się do świata Jane Austen. Tym razem wróciłem do „Opactwa Northanger” i poczciwej Katarzyny Morland, która naczytała się za dużo powieści gotyckich.
Powieść Opactwo Northanger ma bardzo ciekawą historię. Jane Austen sprzedała ją wydawcy jako pierwszą (jeszcze pod tytułem Susan, bo takie imię nosiła pierwotnie główna bohaterka), lecz nie doczekała się jej publikacji za życia. Opactwo Northanger zostało wydane na przełomie 1817 i 1818 roku – podobnie jak Perswazje. Być może nie jest tak wyrafinowana, jak późniejsze książki Jane Austen, ale pozostaje chyba najzabawniejsza.
Akcja Opactwa Northanger obejmuje kilka miesięcy z życia „heroiny”, czyli dorastającej Katarzyny Morland. Trzeba przyznać, że do tej pory w tym jej życiu właściwie niewiele się działo – było beztroskie, ale zarazem nieszczególnie emocjonujące. Wrażenia zapewniały jej za to powieści gotyckie – mroczne, nierzadko krwawe, nieodmiennie pasjonujące (i – nie tylko z dzisiejszego punktu widzenia – raczej niskich lotów). Szczególne miejsce w sercu tej nałogowej czytelniczki zajmuje słynna powieść Ann Radcliffe Tajemnice zamku Udolpho. Tymczasem nadchodzi odmiana – Katarzyna ma sposobność opuszczenia rodzinnego domu i udania się do Bath, słynnego uzdrowiska, a przede wszystkim ważnego miejsca na towarzyskiej mapie Anglii. Pomimo mało obiecujących początków, Katarzynie udaje się nawiązać nowe znajomości. Zaprzyjaźnia się z piękną Izabellą Thorpe i jej nieco nieokrzesanym bratem, poznaje też Henry’ego Tilneya, do którego szybko zaczyna czuć coś więcej (zresztą wszystko wskazuje na to, że może liczyć na wzajemność). Bohaterka spędza miło – ale i mniej miło – czas na balach, wycieczkach, oczekiwaniu, a także na rozmowach o ukochanej literaturze. Nieoczekiwanie rodzina Tilneyów – przy okazji swego wyjazdu z uzdrowiska – zaprasza swoją nową przyjaciółkę do rodzinnej posiadłości – dla uszczęśliwionej Katarzyny to istna sposobność do wkroczenia niby w świat jednej z ukochanych powieści:
„Obejrzeć i spenetrować obwałowania albo wieże obronne jakiegoś zamku, albo klasztor jakiegoś opactwa – było od wielu tygodni najskrytszym jej pragnieniem, chociaż nie wchodziło w grę marzenie o czymś więcej nad godzinną tam wizytę. A jednak jakże inaczej się stało! Chociaż istniało tyle możliwości, że Northanger okaże się dworkiem, rezydencją, dworem czy domkiem na wsi – okazało się jednak opactwem, a ona będzie w nim mieszkać! Długie, ociekające wilgocią korytarze, wąskie cele i ruiny kaplicy – wszystko to będzie miała na co dzień, a nie mogła też wyzbyć się ze szczętem nadziei na tradycyjne jakieś legendy, straszliwe kroniki jakiejś skrzywdzonej, nieszczęsnej zakonnicy. Zdumiewające, że jej przyjaciele wcale nie są dumni z posiadania takiego domu, że tak małe okazują nim przejęcie. Mogła to tłumaczyć jedynie siłą długiego przyzwyczajenia.”
Tytułowa posiadłość Tilneyów rzeczywiście jest imponująca, a jednak Katarzynę czeka spore rozczarowanie. To, co wydaje się groźne, niby żywcem wyjęte z kart powieści gotyckich, znajduje swoje racjonalne, żeby nie powiedzieć „banalne”, wyjaśnienie (na przykład stary zatrzaśnięty kufer, w którym zapewne powinien znajdować się odrażający szkielet, skrywa zaledwie ciepłą kołdrę). Bohaterka jednak łatwo się nie poddaje – i wkrótce jest przekonana, że wpadła na trop mrocznej, przerażającej tajemnicy. Co z tego wyniknie – tego nie zdradzę. Powiem tylko, że nieszczęsna Katarzyna Morland mogłaby stanąć w szeregu obok Don Kichota, Wertera czy Emmy Bovary – obok tych wszystkich, którzy naczytali się za dużo niezbyt dobrej literatury i chcą historie znane z książek przenieść (z marnym, a nierzadko i tragicznym skutkiem) do rzeczywistości.
Opactwo Northanger to dziś chyba nieco mniej ceniona przez czytelników powieść Austen. Bohaterka może razić skrajną naiwnością (choć warto zaznaczyć, że Katarzyna wbrew pozorom nie jest głupia – po prostu brak jej życiowego doświadczenia, została też obdarzona nieco zbyt rozbuchaną wyobraźnią), fabuła nie jest rozbudowana, historia miłosna dość oczywista, a bohaterowie nie mają zbyt wielu przeszkód do pokonania, zanim złączą się w ostatnim rozdziale (akurat to wydaje się celowym – i zdumiewająco udanym – zabiegiem). Być może trudno Opactwu… „wygrać” z Dumą i uprzedzeniem czy Emmą, natomiast ta książka pozostaje ważna i cenna jako parodia popularnych w czasach brytyjskiej pisarki powieści gotyckich.
Tę parodię widać już w pierwszych zdaniach powieści. Jane Austen otwarcie pogrywa z czytelnikiem, tworząc ironiczny portret „anty-heroiny”. Zestawia Katarzynę z typową bohaterką powieści gotyckiej – efekt jest fantastyczny:
„Nikt, kto się zetknął z Katarzyną Morland w dzieciństwie, nie sądziłby, że ma przed sobą przyszłą heroinę. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niej: pozycja życiowa, charakter obojga rodziców, jej własna osoba i usposobienie. Ojciec był duchownym, ani lekceważonym, ani ubogim, człowiekiem otoczonym powszechnym szacunkiem, chociaż na imię miał Ryszard i nie odznaczał się urodą. Posiadał pokaźne zabezpieczenie majątkowe, a ponadto dwie dobre prebendy i nie miał najmniejszych skłonności do trzymania córek pod kluczem. Matka jej była kobietą praktyczną i rozsądną, obdarzoną pogodnym usposobieniem i – co szczególniejsze – dobrym zdrowiem. Przed urodzeniem Katarzyny miała już trzech synów i zamiast umrzeć w połogu, czego by się każdy mógł spodziewać, żyła dalej i nie tylko żyła, lecz urodziła jeszcze sześcioro dzieci, by w najlepszym zdrowiu cieszyć się wzrastającą gromadką. Rodzina składająca się z dziesięciorga dzieci zawsze będzie określana mianem pięknej rodziny, wystarczy sama ilość głów, rąk i nóg, Morlandowie zaś nie mieli innych praw do tego słowa, nie byli bowiem, ogólnie biorąc, urodziwi, a Katarzyna przez długie lata swego życia była po prostu brzydka. Chuda, niezdarna, płeć miała ziemistą, bez kolorów, ciemne, proste włosy i ostre rysy – tyle jeśli idzie o wygląd zewnętrzny, pod względem umysłowym zaś również nie nadawała się na heroinę. Uwielbiała wszelkie gry chłopięce i stanowczo wolała krykieta nie tylko od lalek, ale od innych rozrywek wieku dziecięcego heroiny, takich jak hodowanie myszki polnej, sypanie ziarnek kanarkowi czy podlewanie krzaku róży. Prawdę mówiąc, nie lubiła pracy w ogrodzie, a jeśli kiedykolwiek zrywała kwiaty, robiła to przede wszystkim z upodobania do psot, tak przynajmniej wnoszono z faktu, że zawsze zrywała te, których jej zrywać nie było wolno”.
Autorka Dumy i uprzedzenia nie poprzestaje na samej charakterystyce bohaterki, ciągnie dalej tę zabawną grę z konwencją. Przykładowo pani Morland, która przy okazji wyjazdu córki „powinna” rozpaczać, dawać mnóstwo przestróg, nie jest szczególnie zafrasowana tym, że Katarzyna opuści rodzinny dom, a jej rady są czysto praktyczne i wyzute z wszelkiego romantyzmu. A oto fragment dotyczący samej podróży:
„Pożegnanie odbyło się więc pod mało obiecującymi auspicjami, po czym zaczęła się podróż. I ona również przebiegła spokojnie, jednostajnie i bezpiecznie. Nie mieli szczęścia ani do zbójców, ani do burzy, ich powóz, fatalnym zbiegiem okoliczności, wcale się nie wywrócił, w związku z czym nie ukazał się bohater. Nie wydarzyło się nic strasznego, chyba żeby liczyć strach pani Allen, iż zostawiła w ostatniej gospodzie swoje saboty, co na szczęście okazało, się nieprawdą.”
Później jest równie zabawnie – pierwszy bal Katarzyny w Salach Asamblowych Bath okazuje się totalnym niewypałem (i tu pojawia się swoista parodia późniejszych książek Austen, jeśli można tak to ująć – bal był przecież kluczowym wydarzeniem dla bohaterki). Opiekunowie naszej heroiny, państwo Allen, nie mają znajomych, którzy umożliwiliby Katarzynie właściwy towarzyski start. Następują serie drobnych niefortunnych zdarzeń. Pierwsza przyjaciółka okazuje się fałszywa, pierwszy adorator – nieokrzesany, wielka groźna posiadłość, nie tak tajemnicza, jak być powinna. Ukochane lektury nijak się mają do rzeczywistości.
Opactwo Northanger jest niewątpliwie parodią powieści gotyckich i sentymentalnych – ale chyba nie tylko przez ten pryzmat należałoby patrzeć na tę książkę. To przede wszystkim dzieło Jane Austen – a to oznacza również satyryczny obraz ówczesnego ziemiaństwa. Tu ostrze satyry jest chyba bardziej bezwzględne, niż w jakiejkolwiek innej książce brytyjskiej pisarki. I tu znajdziemy te elementy, za które przywykło się kochać to pióro – zabawne portrety postaci (świetnie prezentują się zwłaszcza te kobiece: zakochana w książkach Katarzyna, pani Allen, która mogłaby w nieskończoność rozprawiać o swoich sukniach czy zręczna manipulatorka Izabella Thorpe ze swoją skłonnością do zmiany zdania co pięć minut). Zobaczcie, jak wypadła scena, w której życzenia pani Allen wreszcie się spełniły i napotkała w Bath kogoś znajomego:
„- Sądzę, że się nie mylę, pani, chociaż tyle czasu upłynęło, odkąd miałam przyjemność cię oglądać. Czyżby to pani Allen?
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, nieznajoma oświadczyła, że nazywa się Thorpe, a wówczas pani Allen natychmiast rozpoznała rysy dawnej szkolnej koleżanki, z którą była blisko zaprzyjaźniona i z którą, jako mężatka, spotkała się tylko raz i to przed wielu laty. Radość obu dam z tego spotkania była ogromna, gdyż jak stwierdziły z zadowoleniem, od ostatnich piętnastu lat nic o sobie nawzajem nie słyszały. Wymieniły najpierw komplementy w związku ze swoim wyglądem, zauważyły, że czas szybko płynął od ich ostatniego widzenia i że ani im w głowie nie postało przypuszczenie, by się tu miały spotkać, i jaka to radość zobaczyć starą przyjaciółkę, po czym zaczęły się nawzajem wypytywać i udzielać sobie informacji co do swoich rodzin, sióstr i kuzynek, gadały przy tym obie naraz, chętniej udzielając wiadomości niż ich słuchając, niewiele też w ogóle słysząc.
Pani Thorpe jednak miała jako rozmówczyni wielką przewagę nad panią Allen, mianowicie – potomstwo. Kiedy zaczęła się rozwodzić nad talentami swoich synów i urodą córek, kiedy opisywała ze szczegółami, co każde z nich robi i jakie otwierają się przed nimi widoki, że John jest w Oksfordzie, Edward w Merchant Taylors, a William na morzu i że cała trójka bardziej jest w swoim środowisku lubiana i szanowana, niż ktokolwiek inny na świecie – pani Allen nie mogła się zrewanżować podobnymi informacjami, nie mogła głosić takich triumfów i wtłaczać ich w oporne, niedowierzające ucho przyjaciółki. Musiała tylko siedzieć i udawać, że słucha tych macierzyńskich wynurzeń, pocieszając się jednym odkryciem – a bystre jej oczy szybko tego odkrycia dokonały – że koronka przy narzutce pani Thorpe jest o wiele brzydsza niż jej własna.”
Takich scenek-perełek, pełnych błyskotliwego humoru jest tutaj mnóstwo! Warto za nie docenić Opactwo Northanger. Odkryłem je na nowo z wielką satysfakcją. Wiem, że jeszcze nieraz powrócę do tej powieści – pewnie znów pod koniec któregoś grudnia. Czy może dziwić, że literatura tego formatu – nadal tak świeża, w pewnych aspektach zdumiewająco nowoczesna – zachwyca i inspiruje od przeszło dwóch stuleci?
A czy wy lubicie uniwersum Jane Austen? A może również wracacie regularnie do jej dzieł?
Źródło cytatów: Jane Austen, Opactwo Northanger, tłum. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1996.
Źródło grafiki: https://ashmh.livejournal.com/323664.html
Czytałam tę powieść tylko raz, z ciekawością i zaskoczeniem, że dziewiętnastowieczna autorka potrafiła pisać powieści bez dłużyzn, bez żadnych scen czy opisów, które niczemu nie służą, a tylko powiększają objętość książki. Pisarze sprzed stu, dwustu lat raczej nie byli oszczędni w słowach – a przynajmniej ja na takich oszczędnych nie natrafiłam. Też uważam, że zachowanie bohaterki wynika nie z głupoty, ale z braku doświadczenia.
Celna uwaga, Agnieszko! Rzeczywiście, nie sposób zarzucić „Opactwu” przegadania obecnego w wielu powieściach z tamtej epoki.