W naszych księgarniach lada dzień pojawi się kolejne wznowienie „Villette” – ostatniej powieści Charlotte Brontë. Kiedyś ta pozycja miała niemal status białego kruka. Teraz możemy poznać i zrozumieć Lucy Snowe, choć mam wrażenie, że jej historia nigdy nie zdobyła takiego uznania czytelników jak opowieść Jane Eyre. Czy słusznie?
Osobliwe były losy powieści Charlotte Brontë, jednej z najwybitniejszych angielskich pisarek, na gruncie polskim. Dziwne losy Jane Eyre – najbardziej znana jej książka – przez dekady doczekała się mnóstwa wydań. Shirley mogliśmy poznać dopiero w 2011 roku, Profesora rok później. Następnie pojawiły się jeszcze Niedokończone opowieści i wyimki ze świata Angrii, stworzonego przez rodzeństwo z Haworth. Z kolei Villette – ostatnia powieść Charlotte Brontë, co prawda ukazała się w polskim tłumaczeniu już w 1939 roku, ale nie zyskała takiej popularności jak Dziwne losy Jane Eyre. Pojawiło się kilka wznowień, ale były one słabo dostępne. Mam wrażenie, że dopiero wznowienie Villette w 2013 roku podarowało tej książce drugie życie. Wydawnictwo MG wznawiało historię Lucy Snowe jeszcze kilka razy – najnowsze wydanie niebawem trafi do księgarń. Warto przypomnieć tę fascynującą powieść.
Wydaje się, że Villette to wciąż książka nie całkiem doceniona na gruncie polskim. Raczej nie ma szans wygrać ze wspomnianymi Dziwnymi losami Jane Eyre, najsłynniejszą powieścią Charlotte Brontë – wielokrotnie wznawianą, ekranizowaną, zdobywającą kolejne rzesze fanów. Od ponad stu siedemdziesięciu lat porywa, zachwyca i wzrusza. Jane Eyre to jedna z pierwszych kobiet w literaturze, która na przekór konwenansom potrafi walczyć o swoje – o miłość, o szacunek, o godność i o szczęście. Tymczasem Villette – uznana przez krytyków za najlepszą w dorobku Charlotte Brontë – nie zdobyła wielu czytelniczych serc. Odnoszę wrażenie, że część odbiorów zachwyconych historią Jane Eyre, rozczarowuje się historią Lucy Snowe – dlaczego?
Przyznam, że ja sam nie należałem do jej entuzjastów. Pamiętam, kiedy czytałem Villette po raz pierwszy – w 2009 roku. Dwutomowe wydanie, pełne literówek z pstrokatą, trochę kiczowatą okładką. To było czytanie na raty, a może raczej brnięcie przez biografię Lucy Snowe. Towarzyszyło mi coraz większe zniecierpliwienie i znużenie. Kończyłem z poczucia lojalności wobec kobiety, która swoją najsłynniejszą książką zapewniła mi emocje, jakich dotychczas rzadko doświadczałem w literaturze (kiedy czytałem Dziwne losy Jane Eyre byłem nastolatkiem i miałem przed sobą wiele książek do odkrycia). A jednak gdy na dobre zamknąłem Villette, odczułem ulgę. Odłożyłem ją na półkę, wiedząc, że już tam zostanie – gdzie by mi tam do głowy przyszło pozbywać się książki Charlotte Brontë! – ale nie sądziłem, że kiedykolwiek do niej wrócę. A jednak do niej wróciłem cztery lata później – w październiku 2013 roku – kiedy nakładem Wydawnictwa MG ukazało się wznowienie, o którym już wspomniałem. Skłamałbym, gdybym napisał, że sięgnąłem po tę powieść bez obaw. Natomiast te obawy bardzo szybko się rozproszyły. Tak jak pokochałem Jane Eyre od pierwszych stron, tak za drugim razem pokochałem Lucy Snowe, która opowiada swoją historię w Villette. Być może cztery lata, które dzieliły nasze dwa spotkania mnie zmieniły. Może do tej lektury i do tej bohaterki trzeba było dojrzeć?
Narratorka spędza szczęśliwie czas w domu swojej matki chrzestnej, Luizy Bretton. Niestety, miłe chwile nie trwają długo. Lucy Snowe w tajemniczych okolicznościach traci wszystkich swoich bliskich. Szukając nowego pomysłu na życie, wyrusza do fikcyjnego Labassecour (kraj wzorowany na Belgii). Tam zostaje zatrudniona na pensji dla dziewcząt prowadzonej przez ambitną i despotyczną Madame Beck. Lucy – angielskiej nauczycielce – trudno przychodzi odnalezienie się na obczyźnie. A jednak przyjdą dobre dni, nadzieja, miłość. Czy to zapowiada pomyślny koniec? Takiego właśnie możemy się zazwyczaj spodziewać w tego typu powieściach – zło zostaje ukarane, dobroć nagrodzona, a bohaterka przeważnie staje przed ołtarzem, zdobywszy mężczyznę, którego darzy szczerą miłością.
Wydaje mi się, że wtedy właśnie zrozumiałem, na czym polega trudność w czytaniu Villette. Chodzi o główną bohaterkę. Jane Eyre – jej literacka młodsza „siostra” – od pierwszych stron potrafiła zjednać sobie czytelnika. Silna, niezależna, pozostawała również sympatyczna. Czytając, miało się wrażenie, że to najbliższa przyjaciółka dopuszcza do swojej historii. Śledziło się jej zawikłane losy, kibicowało, nierzadko płakało razem z nią (trudno mi zliczyć łzy – rozpaczy i wzruszenia – które wylałem nad tą powieścią!). Tymczasem Lucy jest kimś zupełnie innym niż Jane. Zwierza się tak samo – a jednak pozostaje nieprzystępna. Zaprasza czytelnika do swego świata, a jednocześnie trzyma go na dystans, nie pozwala sobie na cieplejsze uczucia nawet względem niego. To istna Królowa Śniegu, która wiecznie się pilnuje, aby zatrzymać uczucia w sobie. Otacza ją chłód (nieprzypadkowo Lucy ma na nazwisko Snowe). Może się wydawać odpychająca – domyślam się, że niewielu osobom chciałoby się przedzierać przez tę pokrywę lodową. Taka sama jest narracja Villette – ma w sobie coś posępnego i chłodnego. Całą tę historię zdaje się spowijać mrok. Właściwie niewiele się tu dzieje – trudno o pełną zwrotów akcji fabułę, kiedy główna bohaterka przyjmuje za swe credo: „Nie ma nic lepszego nad skromne poczynanie sobie w życiu i krojenie na umiarkowaną skalę. Jest to najbardziej niezawodny sposób utrzymania równowagi cielesnej i duchowej, gdy, przeciwnie, rzucanie się nieopatrzne na szerokie wody wielkich, zawrotnych pomysłów naraża na zbyt rychłe spalanie się ciała i ducha w nadmiernej gorączce”. Wszystko koncentruje się zatem na emocjach Lucy – tych tłumionych, ale czytelnych, jeśli tylko ktoś spróbuje zrozumieć tę biedaczkę. Bo ten wyważony głos, którym narratorka snuje opowieść, ledwo słyszalnie drży. Tu emocje są ujęte w karby, ale nie zostają zgaszone. Płoną w niej (ta bombastyczna metafora naprawdę tu pasuje). Nie da się uciec od siebie – nie da się uciec od własnych uczuć. Im ciaśniejszy gorset, tym większe ryzyko, że pęknie – albo ten, kto go nosi, udusi się. I tę burzę emocji widać w tej powieści. Znamienne jest to, że Lucy, odpowiadając na listy, pisze dwie wersje – jedną „prawdziwą”, zgodną z targającymi nią uczuciami (ten list nigdy nie dotrze do adresata), a drugą – spokojną, ułożoną z niemal chirurgiczną precyzją. To straszna walka serca i rozumu!
Jej uczucia, lęki tchną autentyzmem, przekonują. Stąd Villette jest znakomitą powieścią psychologiczną – jedną z pierwszych w historii literatury. Pod niektórymi z refleksji bohaterki mógłby się podpisać i współczesny czytelnik. Przykładowo – któż z nas nie doświadczył kiedyś męki czekania w ważnej dla siebie chwili, która przedłużała się jakby o godziny? Zobaczcie:
„Czekałam na mojego mistrza. Apollyon przybywał, ciągnąc za sobą czeluści piekielne. Myślę, że gdyby wieczność mieściła w sobie udrękę serca, jej postacią nie byłby stos ognisty ani pień ofiarny, ani też istotą jej nie byłaby rozpacz. Myślę, że pewnego dnia, jednego spośród tych dni, które nigdy nie zaznały wschodu i nigdy także nie zaznają zachodu, zstąpił anioł do Hadesu – stanął tam jaśniejący, uśmiechnięty i obwieścił możliwość wybawienia, wzniecił nadzieję przyszłego szczęścia, które ma nastąpić nie teraz, ale o niewiadomej godzinie niedającego się przewidzieć dnia, urzeczywistniając w całej rozciągłości i wielkości wspaniałą zapowiedź – a po tym oświadczeniu, wzbiwszy się na skrzydłach na wyżyny, stał się gwiazdą i znikł w rodzimych swoich niebiosach. Tym, co pozostawił po sobie, byłaby niepewność oczekiwania, gorsza niż rozpacz.”
Jeśli zrozumie się bohaterkę, jeśli uda się przeniknąć ten lód – czytanie przyjdzie łatwiej. Trudno śledzić historię Lucy Snowe bez współczucia (oczywiście, ono należało się też Jane Eyre – ale jej łatwiej było współczuć, może dlatego, że nie bała się swoich emocji i swoich łez). Nie wiem, czy tak naprawdę można jej kibicować – tę opowieść zdaje się snuć kobieta z góry przegrana, otoczona ciemnością, skazana na nieszczęście.
Skąd ten autentyzm? To w dużej mierze powieść autobiograficzna, tworzona przez kobietę zrezygnowaną – która pochowała najbliższych, straciła miłość życia (i nie było widoków na to, że jakakolwiek kolejna się pojawi. Oczywiście, los bywa przewrotny, ale pisząca Villette Charlotte Brontë nie wiedziała, jaką szykuje dla niej niespodziankę). Właściwie została jej już tylko samotność. Pisarka nie miała już nic do stracenia, więc przedstawiła swoją rozpacz, depresję, nieszczęśliwą miłość. W głównych postaciach z Villette ktoś zaznajomiony z historią Charlotte Brontë bez trudu odnajdzie ich pierwowzory – profesora Constantina Hegera (przeszedł on do historii przede wszystkim jako mężczyzna, którego kochała jedna z najwybitniejszych angielskich pisarek), jego żonę (czy rzeczywiście była tak podła, jak powieściowa Madame Modesta Maria Beck, czy to raczej osobista niechęć autorki tak ją ukształtowała?). Lucy Snowe to swoisty autoportret Charlotte Brontë. Kolejne zdarzenia w dużej mierze pokrywają się z jej biografią.
Kiedy dziś widzę wznowienia ostatniej ukończonej powieści Charlotte Brontë, przypominam sobie siebie młodszego, znużonego, odliczającego strony do końca. Jakże chce mi się teraz z siebie śmiać! Nie przypuszczałem wówczas, że kiedyś Villette stanie się jedną z moich najukochańszych i najważniejszych dla mnie książek. Cieszę się, że dziś mogę wam ją przedstawić. Sięgnijcie po nią koniecznie – może i was czeka wielkie odkrycie. Dajcie Lucy Snowe szansę – niech opowie swoją smutną, przejmującą historię.
A na koniec dobra wiadomość – niebawem będziecie mogli zdobyć tę wspaniałą powieść w kolejnym blogowym konkursie.
Źródło cytatów: Charlotte Brontë, Villette, przeł. Róża Centnerszwerowa. Wydawnictwo MG, Warszawa 2021.
Świetna książka, dużo bardziej prawdziwa niż Jane Eyre. Gorzka, ale nie na samej goryczy zbudowana. Scena pisania listu w różnych wersjach – to pierwsza, jaka mi przychodzi do głowy gdy wspominam ten tytuł. „Miał słuszność rozsądek. Dobrze czynił.” -jak rzadko widzę tak mocne zdania!
Czy te rozne wydania sa tlumaczone przez tego samego tlumacza, czy w nowej wersji? Juz samo to moze miec znaczenie.
Z tego co wiem, istnieje tylko jedno tłumaczenie „Villette”.
Może nie nadążam za duchem czasu, ale te stare okładki dwutomowego wydania podobają mi się najbardziej, a wznowionego – najmniej. No ale cóż, nigdy nie byłam fanką sztuki współczesnej 🙂